Pożegnania
16 lutego br. w łomżyńskim szpitalu zmarła nasza koleżanka Jola Łuniewska. Miała 48 lat. Walczyła dzielnie z rakiem ponad dwa lata. Tyle planów, nadziei, niespełnionych marzeń legło w gruzach.
Obie miałyśmy wyznaczone terminy na kontynuację leczenia oczywiście po Balu Życzliwych Serc. Jola na 14 lutego, ja na 16-stego do Centrum Onkologii do Warszawy. Cały czas mówiłyśmy sobie i koleżankom zrobimy bal, a potem będziemy się wzajemnie wspierały w trakcie pobytu i leczenia w Centrum. Razem łatwiej.
Tryskałyśmy udawanym humorem. A co tam, pocieszałyśmy się wzajemnie. Nie dam się. Sił coraz mniej, a tu czas goni. Podstępny wróg rozwija się, nie zważając na nasze plany (ja byłam na balu, Jola już nie, zbyt słaba wysłała na bal córkę z zięciem).
Prawie jednocześnie obie w ciężkim stanie wylądowałyśmy w łomżyńskim szpitalu (ja w nocy z poniedziałku na wtorek, Jola we wtorek rano 14 lutego). Piekło
i gehenna dla oczekującego w Izbie Przyjęć i przyjęcie na oddział człowieka w ciężkim stanie. Nigdy nikomu nie życzę takiego spotkania ze służbą zdrowia i tylu przeszkód, jakie miała Jola zanim trafiła na V-te piętro łomżyńskiej onkolo¬gii. Potem już były tylko momenty świadomości i nadzieja, że pojedzie do Warszawy. Jola już nie zdążyła na umówiony termin. Odeszła cichutko przed 5-tą nad ranem 16 lutego. Byłam przy niej tuż obok, za ścianą. Drżałam ze strachu o nią i siebie. Modliłam się i płakałam. Po raz kolejny przyszło mi zmierzyć się z bólem i cierpieniem najbliższych jej osób. Bliscy na zmianę czuwali przy jej łóżku i nie odstępowali na krok, czekając na cud. Nie mogłam jej już w niczym pomóc. Tego sa¬mego dnia pojechałam do Warszawy.
Jola swoją śmiercią zaskoczyła nas wszystkich. Choroba zbyt szybko się rozwijała. Nagle po chwili ciszy rak zaatakował ze zdwojoną siłą. Tylko dwa dni i żadnej szansy. Dlaczego kolejna wartościowa osoba musiała odejść!?
W mojej pamięci Jola pozostanie na zawsze jako pogodna, pełna werwy i entuzjazmu do życia kobieta, która jeśli miała na „coś" ochotę starała się spełniać swoje zachcianki. Gdy chciała gdzieś pojechać, po prostu brała samochód, zabierała córki i dalej w świat na zakupy do Warszawy, do kina, teatru, pozwiedzać okolicę. Kiedy Jola czuła się lepiej, nigdy nie moż¬na było jej zastać w domu. Ciągle coś robiła, doskonaliła, upiększała, sadziła, kupowała do remontowanego domu, ogrodu, kwiaciarni, pomagała bratanicy Julii w lekcjach. Brała życie za rogi i uważała, że nie ma rzeczy niemożliwych. Co zgotował los trzeba przyjąć i nie oglądać się za siebie - uważała. Ty walczysz z rakiem 17 lat, a ja dopiero raczkuję - mówiła i ciągle to podkreślała.
Przed świętami Bożego Narodzenia byłyśmy u swoich onkologów w Warszawie. Razem z nami moja przyjaciółka Jadzia z Wyszkowa. Podczas podróży panie dyskutowały o wigilijnych potrawach. Jadzia - mistrzyni kuchni - udzielała cennych wskazówek Joli i niepowtarzalnych przepisów, gdyż Jola po raz pierwszy w swoim domu robiła kolację wigilijną i chciała wyśmienitymi specjałami zadziwić rodzinę. Wszystko udało się jej doskonale i była dumna, że rodzina pomimo jej choroby docenili starania niepowtarzalnego spotkania przy choince.
Jolu! Pozostaniesz na zawsze w naszej pamięci i sercach.
Żegnaj!
Anna Dąbrowska