Non omnis moriar
Zwyczajnie chodząc po ziemi Jednak swój ślad znaczycie Godzina goni godzinę Krokami wielkimi jak śmierć Krokami wielkimi jak życie (z Księgi Ubogich, J. Kasprowicz)
Rano pojechaliśmy, by być blisko Niej i bez świadków pożegnać się. Spokojnie spała, pięknie przez przyjaciółkę wystrojona na swoją ostatnią drogę. Przez witraż w kaplicy, w kształcie krzyża, wpadł promyk słońca i cała kaplica stała się jasna. To był znak od Niej, aby nie zamartwiać się. Zawsze nas osłaniała, ochraniała przed troskami.
Przyszła do nas jako trzecie Dziecko. Po dwóch chłopcach, wymodlona, dziewczynka – aby być nam na starość opiekunką. I tak się stało. Pod Jej nieustanną troską, dbaniem o zdrowie, o leki, dożyliśmy sędziwych lat. Nigdy, przenigdy nie stwarzała nam kłopotów. Cicha, spokojna, wspaniała uczennica i studentka, krucha istota, miała niesamowity hart ducha. Urodziła się w dzień św. Michała Archanioła, 29 września 1956 roku. Po swoim patronie była tak jak on „rycerzem niezłomnym” w walce z nieuleczalną dotychczas chorobą. Walczyła do ostatka, do kresu swych sił. Dwa dni przed zgonem, gdy odzyskiwała świadomość, szepnęła „tym razem nie dam rady”. Ale w okresach poprawy zdrowia żyła „godnie i treściwie”. Cieszyła się każdą chwilą życia, nigdy nie skarżyła się na swój los. A choroba zabrała jej prawie 12 lat – najpiękniejszych, najbujniejszych, najradośniejszych. Pierwszą operacje przeszła 17 lipca 1992 r., a potem życie dzieliła miedzy pobytami w szpitalach, a zakładaniem stowarzyszenia dla takich samych kobiet jak Ona, aby stworzyć „rodzinę” i wspierać się wzajemnie. To Ona zainicjowała wydawanie Biuletynu Informacyjnego, aby pomóc młodym, zrozpaczonym, aby być oparciem, służyć radą, pomocą, wskazać leczenie, służyć pomocą w tym pierwszym okresie choroby. To Ona szukała „sponsorów” dla swych zamierzeń i znalazła nawet wielu przyjaciół, którzy przez 10 lat istnienia wspierają Stowarzyszenie Kobiet z Problemem Onkologicznym. Po siedmiu latach prezesowania Dr Ewa, moja Córka, „pałeczkę” przekazała swojej przyjaciółce i współtowarzyszce w chorobie – Ani Dąbrowskiej, która godnie sprawuje prezesurę i prowadzi „rodzinkę”. Wszystkie panie prowadzą normalne, zwyczajne życie w domu i w pracy. Spotykają się na wspólnym opłatku, wspólnie obchodzą jubileusze, nawet bale karnawałowe urządzają, bawiąc się bardzo pogodnie i beztrosko. Na Czerwcowe Dni Walki z Rakiem zapraszają prelegentów, są wykłady uświadamiające, nagrody, odznaczenia itp., wolontariat, pomoc, rada. Żądna wiedzy, ciągle pogłębiała swoje wiadomości. Oddział rehabilitacji był Jej „oczkiem w głowie” – Ona była pierwszym ordynatorem, Ona go wyposażała, Ona – chociaż ostatnio obłożnie chora od czerwca, w grudniu zrobiła bilans na 2004 r. Ciągle łudziła się, że chorobę zwycięży i wróci do pracy, na swój oddział. Bardzo dbała o pracowników, chociaż wiem to z opowiadań.
Dla nas, starych rodziców, była promykiem słońca, była Jedyna. To Ona urządzała Wigilie, uroczystości domowe, jubileusze. Ona obdarowywała prezentami, ona integrowała Rodzinę. Nam na 50-lecie małżeństwa zorganizowała w ratuszu uroczystość z muzyką, szampanem, zdjęciami, a nawet tańcami. Wszędzie, zawsze była Ona. Tyle jeszcze miała planów do zrealizowania. W lutym jeszcze brała udział w obchodach 5-lecia istnienia oddziału rehabilitacji, a 8 grudnia uczestniczyła osobiście w opłatku w Centrum Katolickim z Księdzem Biskupem, Wojewodą Podlaskim i Prezydentem Łomży, a wraz z Anią otrzymała Złoty Krzyż Zasługi za pracę społeczną. Było to ostatnie oficjalne wystąpienie – opłatek z Paniami ze Stowarzyszenia.
Jeszcze był jeden opłatek. Nas, rodzinny, z braćmi i ich rodzinami. Tradycyjnie, u Niej. Niestety, nasz Kochany Miaiaczyk nie miał sił, aby dokończyć czytanie Ewangelii, ale dzielnie siedziała przy stole wigilijnym i śpiewaniu kolęd. To były bardzo bolesne dla nas wszystkich, bardzo smutne i ciężkie Święta. Po intensywnym leczeniu na onkologii, po sześciu tygodniach wróciła do domu. Pierwszych dwóch tygodni nie pamiętała, ale wróciła do domu na dwa tygodnie, aby podbudować się psychicznie. Nam nigdy nie mówiła o swoich zmaganiach z choroba, nigdy nie skarżyła się, nie narzekała. Nie znosiła nadopiekuńczości. Bardzo o nas dbała, oszczędzała! W szpitalu dbał o Nią Jej ukochany mąż – Stefan. Zresztą całe prawie 12 lat Jej choroby on zawsze był przy Niej. Zorganizował dyżury, aby nigdy nie była bez opieki. Dzielił czas między pracą w Łomży, a szpitalem – codziennie tam będąc. To on był Jej oparciem w ostatnich dniach życia i on zamknął Jej oczy. Był na dobre i na złe, na każdą chwilę Jej czasu. Miała też nasza Misiaczka córkę – Martę. Przyszła na świat po to, aby być błogosławieństwem Matki w chorobie. Ileż ta młoda dziewczyna przeżyła patrząc jak Matka chce żyć, a umiera. Była na każde zawołanie mimo, że studiuje, ma obowiązki. Pociechą i podpora był jej narzeczony Marcinek, który spełniał wszystkie męskie, siłowe czynności. Nasza Córka, nawet podczas ostatniego dwutygodniowego pobytu w szpitalu była pełna optymizmu. Pocieszała nas, że „lekarz ma dla Niej wiele leków, wiele różnych wariantów leczenia, wiele nadziei”. Obiecywała wrócić w piątek. Rzeczywiście wróciła, ale już po to, aby Ją pochować! Zawiadomiono nas, gdy już była nieprzytomna. Jechaliśmy nocą, modląc się aby zastać żywą. Bóg pozwolił nam Ją jeszcze uścisnąć. Czułam ciepło jej rąk, widziałam oddech, głęboki, równy puls. Nasze Dziecko walczy z chorobą. Tyle razy zwycięsko wychodziła i tym razem zwycięży! Ona, kochana, natchnęła nas optymizmem. Napisałam po powrocie list do Niej, z nadzieją, że ocknie się, że Jej hart ducha i nasza miłość Jej pomoże w walce, że wspólnie spędzimy radosne Święta Zmartwychwstania. Miałam nadzieję, wbrew nawet nadziei. Stało się inaczej. Chociaż bardzo cierpimy, powtarzamy „Dziej się wola Twoja, Panie”. Ale do końca mieliśmy nadzieję, modliliśmy się aby dobry Bóg pochylił się nad naszą Męczennicą i dokonał cudu przedłużenia Jej życia tak potrzebnego Jej dzieciom: córce Marcie – studentce i Maciejowi – jeszcze przed maturą. Ale jak my, starzy, będziemy bez Niej żyć? Młodym łatwiej patrzeć, inaczej im się liczą dni. Życie ma swoje prawa. Młodzi zajmą się nauką, Stefan – mąż, ból ukoi w pracy. A nam tylko zostało modlenie i świadomość bliskiego kresu życia. Choroba Matki uświadomiła dzieciom co w życiu jest ważne, co się liczy. „Jeśli cokolwiek uczynicie jednemu z tych braci Moich najmniejszych – Mnieście uczynili...” Ona te słowa wcielała w czyn. Pozostanie po Niej „stowarzyszenie Kobiet” niosące ulgę w cierpieniach, napawające otuchą tych, co nie widzą nadziei. Niech dla swych dzieci Matka ich będzie drogowskazem. Jej cierpienie skończone, na pewno będzie z zaświatów czuwała nad swymi dziećmi. Nie dane Jej było doczekać wnucząt, przytulić do serca największy cud świata – maleńkie, niewinne dziecko, a tak o tym marzyła. Pozostanie z nami na zawsze, bo nie umiera ten, który pozostaje w sercach żywych.
Chciałam tez podziękować człowiekowi o bogatym sercu, który spowodował nadanie wiadomości przez Radio Nadzieja w dniu 12 marca, w piątek o godz. 17-tej. Było zawiadomienie o Jej śmierci oraz przez Nią wypowiedzianych kilka słów. Nasza Misiaczka z zaświatów mówi do nas! Najbliżsi mają kasety z imprez, nawet ja oglądałam Ją roześmianą, tańczącą z mężem i współtowarzyszkami na balu 10-lecia Stowarzyszenia, a to było tylko 4 miesiące temu – w październiku 2003 r., a od 12 marca, od 13-tej nie ma Jej z nami.
Muszę powtarzać ciągle „Bądź wola Twoja”, ciało jest z nami ze zdjęć przez Gabora robionych uśmiechasz się promiennie, a na kasetach nawet tańczysz! Dusza Twoja przebywa u tronu Bożego, czuwając nad Rodziną osieroconą. Zawsze nam kazałaś normalnie żyć. Musimy żyć, aby Twoimi dziećmi się opiekować tak, jak o to prosiłaś. Tylko jak długo? Ile jest jeszcze przed nami?!
Janina Wiszniewska
Łomża, 19 marca 2004 roku