Mam na imię Magda, zachorowałam w 2000 roku.
DIAGNOZA I CO DALEJ? Pamiętam, jak będąc dzieckiem, wyliczałam sobie, ile będę miała lat w ma¬gicznym i odległym wtedy roku 2000... Oj, jakże trudno mi było wtedy wyobrazić siebie jako 37-letnią „staruszkę". Gdy usłyszałam diagnozę, pomyślałam: przecież to niemożliwe, rak piersi to choroba kobiet po menopauzie, jestem za młoda... i bardzo się myliłam.
Całe szczęście, że wiadomość o wyniku biopsji usłyszałam telefonicznie, bo zapewne trudno w gabinecie, siedząc na wprost lekarza i słysząc „ma pani raka", nie wybuchnąć płaczem.
Oczywiście rozpacz i płacz były. Zupełnie nowa sytuacja i zero wiedzy na te¬mat choroby, to wystarczająco dużo, by zwariować. Człowiek przecież żyje w swoim świecie, bardziej lub mniej poukładanym, ma swoje smutki i radości, plany, marzenia, kłopoty. A fu nagle życie bez ostrzeżenia przestawia go w miejsce, do którego wcale się nie wybierał. W miejsce, o którym ledwie słyszał. To świat ludzi chorych na raka. Okazuje się, że jest ich strasznie dużo - to mato budująca wiadomość. Ale jest i druga, która pomaga - oni żyją, a to oznacza nadzieję. Najbardziej bałam się tego, że moja córka, najważniejsza dla mnie istota na świecie, będzie dorastać bez mamy. Sama wcześnie straciłam rodziców i myśl o tym, że los chce i moje dziecko tak doświadczyć, była paraliżująca. Ale dawała też niesamowitą siłę. Obiecałam sobie, że zrobię wszyst¬ko by wyzdrowieć, również dla córki. Chyba dzięki temu bardzo szybko przestałam rozpaczać. Po pierwszej wizycie u onkologa gdy już mniej więcej wiedziałam, na czym to wszystko polega i co trzeba robić, zabrałam się za działanie. Wtedy też skończyłam z płaczem. Kiedy mogłam działać - planować etapy leczenia i poddać mu się - uwierzy¬łam w to, że jest dla mnie szansa. A skoro jest, to chcę ją wykorzystać. Tyle przecież na świecie chorób, na które nie ma lekarstwa, są wypadki losowe, które odbierają ludziom życie, a ja po operacji i leczeniu mam szansę żyć. To bardzo dużo.
CZAS LECZENIA
Myślę, że w całym procesie leczenia miałam dużo szczęścia do ludzi, których po drodze spotkałam. Guza znalazłam sama w dniu dziewiątych urodzin mojej córki. Do ginekologa poszłam świadomie dopiero po miesiączce, bo wtedy najlepiej bada się piersi. W poprzednim, jesiennym badaniu piersi mój ginekolog nic niepokojącego nie znalazł, ale gdy poszłam do niego w maju z moim odkryciem, które wtedy mia¬ło kształt i wielkość fasolki jaś, szybko posłał mnie na USG piersi. Radiolog od razu zdecydował, że potrzebna biopsja, a zaraz po otrzymaniu wyniku biopsji, posłał mnie do onkologa, cudownej doktor L. z Instytutu Onkologii w Gliwicach, która zajmuje się mną do dziś. Na pierwszej wizycie długo i wytrwale tłumaczyła mi, jakie może być postępowanie i leczenie w moim przypadku. Cierpliwie odpowiadała na setki moich pytań, często głupich. Ujęta mnie tym, że potrafiła powiedzieć „tego nie wiem", nie udawała wszystkowiedzącej. Musiałam jednak sama zdecydować, czy chcę ocalić pierś, czy nie. Być może teraz, gdy mam już większą wiedzę na temat choroby i gdy operacje oszczędzające to żadna nowość, zdecydowałabym się na taki właśnie zabieg, ale wtedy chciałam zrobić wszystko, by mieć czyste myśli. Nigdy tego nie żałowałam.
WSPARCIE
Wiem, że nie wszystkie kobiety w takiej sytuacji bez żalu rozstają się z piersią. Wiem, że są takie, które nie mogą się z tym pogodzić, nie wyobrażają sobie dalszego życia i ich świat nagle im się wali. To musi być straszne uczucie. Na szczęście nic takiego mnie nie spotkało. Nie musiałam mierzyć się z dodatkowym obciążeniem i mogłam w miarę spokojnie podejść do leczenia. Duża w tym zasługa mojego męża, który jeśli kiedykolwiek wpadł w rozpacz i zwątpił w pozytywne zakończenie mojego leczenia, to nigdy nie dał mi tego odczuć. Nigdy nie musiałam go pocieszać ani też nie słyszałam pustych słów pocieszenia, on po prostu mnie wspierał, mówiąc, że cokolwiek wybiorę i cokolwiek się stanie jest ze mną. Na pewno nie było mu łatwo. Sama nie potrafię sobie nawet wyobrazić czy podołałabym w roli osoby wspierającej w chorobie. Pamiętam, jak na samym początku mojego leczenia opowiedział mi swój sen. Ukazała mu się ogromna, jasna i uśmiechnięta twarz przebijająca się do niego przez mgłę. Powiedzia¬ła, że wszystko będzie w porządku. Był to bardzo wyraźny i uspokajający sen i on w niego uwierzył. Ja też. Stosował też metodę wizualizacji. Gdy spałam, wysyłał do mnie armie wojowników walczących z komórkami nowotworowymi. Robił też masę rzeczy bardziej przyziemnych - zakupy, gotowanie, sprzątanie, opieka nad dzieckiem. Jedno i drugie na pewno bardzo mi pomogło. Miałam pod opieką tylko siebie. Przez całą che¬
mię, trwającą sześć miesięcy, czułam się fatalnie. Kilka dni po wlewie głównie leżałam w łóżku z miską w pogotowiu. Nie miałam ochoty wstawać z niego nawet wtedy, gdy już lepiej fizycznie się czułam. Nie chciało mi się wychodzić z domu i nie wychodziłam. Nastawiłam się na odhaczanie w kalendarzu kolejnych wizyt w Instytucie, by zatan¬kować kolejną chemię. Potem mogłam całymi dniami spać, nawet nie chciało mi się czytać. Nie widziałam, jak bardzo się zmieniam. Aż pewnego dnia moja córka usiadła mi na kolanach, spojrzała ze smutkiem na mnie i naciągając mi palcami kąciki ust w górę, powiedziała: „mamo, uśmiechnij się, już zapomniałam, jak wyglądasz uśmiech¬nięta". Wtedy dotarto do mnie, że nie jestem sobą, że pogrążam się w jakiejś czarnej otchłani. To byt dla mnie najgorszy okres choroby, ale skończył się, kiedy po ostatniej kroplówce wyszłam z oddziału chemioterapii z mocnym postanowieniem, że nigdy tam nie wrócę. Do petni szczęścia potrzebowałam jeszcze tylko pozbyć się znienawidzonej peruki i zrobiłam to, gdy moje nowe włosy miały jakiś marny centymetr. To było prawdziwe wyzwolenie!
CZAS PO LECZENIU
Miałam wrażenie, że po zakończonym leczeniu jestem wolna. Cieszyłam się, że nie mam leczenia hormonalnego, że należę do tzw. trójujemnych i pozostały mi tylko badania kontrolne. Świat postawiony na głowie przez ostatnie pół roku szybko wracał do normalnego rytmu. Wreszcie pojechaliśmy na wakacje. Wreszcie miałam ochotę wychodzić z domu, śmiałam się i odważniej patrzyłam w przyszłość. Co roku w czerwcu obchodzę rocznicę mastektomii jako nowe narodziny, a w grudniu świętuję radośnie swoje zwykłe urodziny. To jedna z korzyści wynikających z choroby - ja, teraz już bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki, ciesząca się każdymi kolejnym urodzinami - nie¬samowite! Druga korzyść, to odkrycie, że ładnie mi w krótkich włosach. Tych korzyści jest więcej. Poznałam masę wspaniałych osób, z którymi życie pewnie by mnie nie zetknęło, gdyby nie choroba. Mogę się od nich wiele nauczyć, a to bardzo dużo. Po¬znałam lepiej samą siebie. Choć przez pierwsze lata od zachorowania uważałam, że nic się nie zmieniłam, to jednak po dłuższym czasie zauważyłam, że to nieprawda. Żyję bardziej świadomie, doceniam każdą chwilę i potrafię cieszyć się drobiazgami. To chyba klasyczne odczucia przynależne ludziom, którym los dał drugą szansę. Mam w sobie więcej tolerancji dla ludzi i nie przejmuję się drobiazgami. Jedno, co mi się wyostrzyło, to niezgoda na głupotę! Irytuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. Staram się, choć nie jest to łatwe, żyć według swoich przykazań:
1 . Nie płakać nad przeszłością, bo jej nie zmienię.
2. Akceptować to, czego zmienić nie mogę.
3. Zmieniać to, co mi przeszkadza i uwiera - jeśli oczywiście jest to możliwe (nawet gdy bardzo trudne).
4. Nie zgadzać się na zło i głupotę (mieści się tu bardzo wiele).
5. Być dobrym człowiekiem (równie szerokie pojęcie).
6. Oprócz codziennych zajęć robić coś tylko dla siebie, coś co kocham.
7. Otaczać się dobrymi i mądrymi ludźmi, energetycznym wampirom mówić zdecy¬dowanie „sio".
8. Nie narzekać.
9. Kochać.
10. Rozumieć innych, i jeszcze takie małe
11. Nie zmuszać się do niczego - nie musieć, tylko chcieć.
CZAS NA REKONSTRUKCJĘ
Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałabym napisać. Przed długie pięć lat od mastektomii byłam zdecydowanie przeciwko rekonstrukcji piersi. Nie, żebym odradza¬ła komukolwiek. Kibicowałam koleżankom, słuchałam ich opowieści, ale uważałam, że mnie samej nie jest to potrzebne. Nie musiałam udowadniać nikomu, że jestem kobietą, bo nią byłam - z jedną piersią tak samo jak z dwoma. Nigdy nie utożsa¬miałam poczucia swojej kobiecości ze swoją nagą zewnętrznością. Zawsze uważałam, że kobiecość mam w mózgu, a nie w biustonoszu czy na biodrach, bo na biodrach to akurat mam niewiele, hehe. Ponadto bałam się kolejnej operacji i bólu. Mój mąż miał podobne zdanie: „Po co ci to, dla mnie tego nie rób" mówił i dodawał: „A jak po operacji nie będziesz zadowolona?" I tak zleciało 5 lat, aż dotarło do mnie, że rekon¬strukcję robi się nie tylko po to, by odzyskać kobiecość, ale też dlatego, by pożegnać się z bluzkami pod szyję i biustonoszami jak namioty, by móc schylać się bez łapania ręką za dekolt, bo a nuż ktoś zapuści oko i dojrzy dziurę. Niestety, proteza choćby była najlepsza na świecie, a na niej nosiło się najlepszy na świecie biustonosz, i tak przy schylaniu podlega sile grawitacji. Poza tym latem jest z protezą strasznie gorąco, a o bluzeczkach na ramiączkach można zapomnieć. Zapisałam się więc na rekonstrukcję z nastawieniem, że po operacji moje niewygody, związane z noszeniem protezy, znikną. I tak sześć lat i cztery miesiące po mastektomii odzyskałam swoją lewą pierś. Muszę od razu napisać, że oprócz oczekiwanych zmian rekonstrukcja data mi coś jeszcze, o czym przed operacją nie myślałam. Nie potrafię tego nawet dokładnie nazwać, ale nabrałam jeszcze większej radości życia i napędu do działania. To wspaniałe uczucie! I teraz każdej kobiecie, która mówi, że nie zrobi nigdy rekonstrukcji, bo nie będzie nic robić dla facetów, mówię: „rekonstrukcję robisz tylko i wyłącznie dla siebie"!
CZAS DZIAŁANIA
Jeszcze przed rekonstrukcją zapisałam się do klubu Amazonek w moim mieście, poszłam na kurs Ochotniczek i już drugi rok mam osobisty kontakt z kobietami na początku długiej drogi do zdrowia. Staram się im pokazać na swoim przykładzie, że po raku piersi można żyć pełnią życia i realizować swoje marzenia. Od pięciu lat biorę też czynny udział w życiu społeczności internetowej skupionej na tej stronie (www. amazonki.net) i pracuję w Zespole Redakcyjnym. Poznałam tu masę kobiet z całej
Polski i nie tylko. Strona nasza ciągle się rozwija i jest bardzo specyficznym miejscem, gdzie rozmawia się nie tylko o chorobie. Gdyby nie to miejsce, nie brałabym udziału w konkursach fotograficznych o tematyce raka, nie wzięłabym też udziału w odważnym przedsięwzięciu, jakim było wydanie kalendarza ze zdjęciami młodych amazonek, a było to bardzo ekscytujące i pouczające.
ZAMIAST ZAKOŃCZENIA
Wierzę, że przede mną jeszcze wiele wyzwań. Pierwsze - przejść gładko przez maturę córki!
Inne - czas pokaże.
Wiosna 2010