Klub Amazonek - Płock
Moje spotkanie z rakiem Jestem rodowitą płocczanką. Mam 59 lat. W wieku 42lat moje ustabilizowane życie przerwała ciężka choroba - rak piersi. Była piękna wiosna 1995 roku, przygotowania do Świąt Wielkanocnych. Zaniepokoił mnie kujący ból w lewej piersi. Przy wieczornej kąpieli wykonałam samobadanie piersi i wyczułam coś niepokojącego. Zaraz po świętach udałam się do lekarza onkologa. I teraz potoczyło się lawinowo- badania ... badania, a później diagnoza - rak piersi. Był to ogromny szok dla mnie i mojej rodziny. Byłam mężatką, miałam dwoje dzieci, syna 19 lat i córkę 10 lat. Swiat mi się zawalił. Strach jest uczuciem, które w pewnych sytuacjach dotyka nas wszystkich, ale ten strach i ten żal był tak ogromny, że całą drogę do domu po uzyskaniu tej wiadomości płakałam, nie obchodziło mnie, że obserwują mnie ludzie na ulicy - to było silniejsze ode mnie.
Jednak po żalu, buncie i rozpaczy przyszło opamiętanie i myśl "stało się, jest ten gad i trzeba coś z tym zrobić".
Nie dyskutowałam już z losem i podjęłam drastyczne leczenie i walkę z rakiem.
• Operacja - oczywiście całkowita mastektomia
• 7 długich kursów chemii z jej wszystkimi możliwymi skutkami ubocznymi - oczywiście
czerwona (to było trudniejsze niż sama operacja - zobaczyłam prawdziwą twarz raka)
• Strata bujnych włosów - oczywiście całkowita
• 5 - letnie leczenie hormonalne - oczywiście wzrost masy ciała
• Rehabilitacja ręki - oczywiście do końca życia .
To nie znaczy, że nie popłakiwałam w poduszkę i nie martwiłam się trudną sytuacją
w jakiej się znalazłam, lecz znosiłam to wszystko z pokorą, bo bardzo chciałam żyć, miałam jeszcze tak wiele rzeczy do zrobienia.
Mąż, dzieci, rodzina i przyjaciele byli przy mnie podczas choroby i uświadamiali mi, że choroba jest największym nieszczęściem, ale ona przemija - żyć trzeba pomimo trudów i kłopotów. Z dnia na dzień rosła we mnie chęć życia. Po półrocznym leczeniu powróciłam do swojej ulubionej pracy w laboratorium i pomału starałam się zapominać o chorobie. Dzisiaj wierzę, że nawet po otrzymaniu od życia ciężkich razów, można się podnieść, poskładać życie na nowo, a do tego być aktywną
w niesieniu pomocy drugiemu człowiekowi. Od wielu lat odwiedzam jako profesjonalnie
przeszkolona wolontariuszka chore na raka piersi, przebywające w szpitalu. Niosę im wsparcie, otuchę i buduję nadzieję na wyleczenie. Jestem wiarygodna, ponieważ znam to wszystko z autopsji. Doskonale rozumiem i pamiętam ten trudny czas dla każdej kobiety z rakiem piersi. Uważam, że warto dać trochę siebie drugiemu człowiekowi, ponieważ przez to co dajemy innym jesteśmy lepsze, silniejsze i bogatsze.
Staram się w moim życiu stawiać sobie coraz to inne cele i realizuję je. W 2001 roku moim celem było zorganizowanie i zarejestrowanie stowarzyszenia, którego jestem prezesem od powstania do chwili obecnej. I tak minęło nam razem 10 lat działalności. Cieszę się, że żyję, że poznałam tak wielu wspaniałych ludzi z którymi życie by mnie nie zetknęło, gdyby nie choroba. Zycie które mi podarowano należy do mnie tylko ode mnie zależy jak go przeżyję. Wiele spraw uległo przewartościowaniu, dopiero po chorobie nauczyłam się cenić wartość życia. Teraz żyję inaczej, inne rzeczy mnie cieszą i zachwycają. Każdego ranka cieszę się i dziękuje ,że jestem wśród żywych i mogę
zachwycać się pięknem kwiatów, gwieździstym niebem i być z rodziną przyjaciółmi i koleżankami Amazonkami.
Dana
Moja historia jest podobna do historii wielu moich sióstr - Amazonek.
Któregoś słonecznego dnia 2007 roku, na przełomie sezonu truskawkowo-czereśniowego,
w prawej piersi wyczułam guzek. Szybka mammografia uśpiła moją czujność, bo nie wykazała niczego niepokojącego. Strajkujący w tym czasie lekarze nie wykonują usg. Ale przecież nic się nie dzieje ..... Mam 39 lat i mnóstwo planów na przyszłość. Tymczasem jadę w moje ukochane góry. Po wakacjach mój niepokój odzywa się ze zdwojoną siłą, wykonuję więc usg w prywatnym gabinecie. Wynik jest jednoznaczny - obraz USG budzi podejrzenie Ca. Ja też się budzę, mobilizuję wszystkie
siły i jadę do Centrum Onkologii do Warszawy.
Jestem odważna, jadę do Warszawy po wyniki badań zupełnie sama. Wchodzę do gabinetu: to jest rak - usłyszałam. Tak po prostu, bez owijana w bawełnę. Szok? Tak. Ale tylko chwilowy. Może to dziwnie zabrzmi, ale rak piersi od paru lat był tematem, który zapalał we mnie jakąś lampkę. Może się szykowałam? Nie wiem. Czytałam książki o raku piersi, interesowałam się ruchem Amazonek. Wiedziałam, że to się leczy, że można wyzdrowieć, choć droga jest trudna. Nosiłam różową bransoletkę, która była kiedyś dołączona do Twojego Stylu. Więc kiedy usłyszałam, że jestem chora,
byłam tak zmobilizowana do walki, że nie czułam strachu. Pojechałam do restauracji, zamówiłam dobre jedzenie, kieliszek białego wina i obdzwoniłam wszystkich, którzy powinni o tym wiedzieć.
Nie bałam się operacji. Miałam tylko nadzieję, że nie będzie chemii, bo utrata włosów przerażała mnie najbardziej. Te włosy! Do końca wierzyłam, że nie wyjdą. Ciekawe, bo przecież nigdy nie miałam ich długich, nosiłam krótką, chłopięcą fryzurę. Ale jestem osobą, która szybko godzi się ze wszystkim. J ak trzeba, to trzeba. U mówiłam się z fryzjerką, że do niej przyjadę i ona dyskretnie, gdzieś na zapleczu salonu ogoli mi głowę. Ale jak tylko zaczęły wychodzić pierwsze włosy nie wytrzymałam: pobiegłam do osiedlowego fryzjera. To taki malutki salonik, siedziała w nim jedna klientka. I okazało się, że ona też miała raka piersi! Więc kiedy fryzjerka goliła mi głowę, nie
miałam oporu, bo obok mnie siedziała kobieta, która przez to przeszła. Wróciłam do domu i postanowiłam robić dobrą minę do złej gry. Jak teraz żyć - myślałam. W peruce czułam się źle, byłam w niej chora, brzydka. No i nie chciałam ukrywać choroby, peruka to byłoby dla mnie oszukiwanie siebie i świata, że mam włosy. To nie moje włosy. Nie mam włosów. Ale mój syn nie akceptował mnie z łysą głową. Bał się, wychodził z pokoju. Więc nie chciałam go narażać i nosiłam kolorowe chustki. Za to córka, wówczas siedemnastoletnia pocieszała mnie, mówiła, że wszystko będzie
dobrze, że wyglądam jak Sinead O'Connor. Do dziś ludzie mówią mi, że myśleli, że ja tak po prostu chodzę sobie w chustce. Wglądałam ładnie. A mnie się wydawało, że wszyscy widzą tylko moją łysą głowę.
Co się wtedy zmienia? Dziwna rzecz, nagle jakby cały świat składał się z włosów, wszędzie reklamy szamponów, widzę włosy, słyszę o włosach, czytam o włosach. Kłuły mnie w oczy te modelki z długimi lokami. Było mi smutno, trudno. Może dlatego z zupełnie łysą gołą głową nie wyszłam z domu nigdy. Do pewnego stopnia to naturalne - była zima. Ale nie chciałam komentarzy. Aż tyle nie miałam odwagi. No i szanowałam innych, bo nie wiadomo jaka byłaby ich reakcja, nie chciałam nikogo bulwersować ani przerażać, narzucać się z czymś. To jednak kontrowersyjny widok.
Może to zabrzmi paradoksalnie, ale okres choroby wykorzystałam w pełni. W końcu miałam więcej czasu dla siebie. Chodziłam na koncerty, nadrabiałam kulturalne zaległości, spotykałam się ze znajomymi. Myślałam: że skoro jestem chora, to niech coś dobrego z tej choroby wyniknie. Nie zastanawiałam się dlaczego to się dzieje, tylko po co. Kryzys przyszedł po trzeciej chemii. Czułam, że kolejnej nie zniosę, już wolę umrzeć. Ale jakoś się wzięłam w garść. Cały czas myślałam o tym, że w wakacje pojadę w moje ukochane góry. To mi pomogło przetrwać.
Od początku chciałam, żeby cierpienie nie poszło na marne. W liceum mojej córki była konferencja na temat raka. W chustce, pamiętam, takiej czerwonej, pokazałam się młodzieży. Spytałam córkę, czy nie ma nic przeciwko temu - bo przecież chodzi do tej szkoły. Pełna sala i ja w tej chustce, chora na raka. Pokazałam im, że można jakoś funkcjonować nawet z chorobą. Ważny dzień. Czułam się potrzebna.
Ta choroba to w ogóle ciąg ważnych dni. Ogoliłam głowę czwartego grudnia. Chustkę zdjęłam
z głowy czwartego czerwca. Dokładnie pół roku później, w moje czterdzieste urodziny. Miałam jeszcze bardzo, bardzo krótkie włosy, ale już wyrosły, oje własne, więc postanowiłam chodzić z gołą głową. Pamiętam ten dzień. Dzień wyzwolenia. 22 października w rocznicę operacji zaprosiłam wszystkie osoby, które mnie wspierały przez ten rok, moja mamę, siostry, przyjaciółki. Dla każdej miałam list z podziękowaniem - pisałam je parę tygodni, chciałam znaleźć właściwe słowa.
Był tort z jedną świeczką, szampan. Mówią mi: a tam, zapomnij, co było, to było. A ja nie chcę zapomnieć. Bo choroba przyniosła mi tyle dobrych rzeczy - teraz to widzę. Kiedyś mówiłam, że przez chorobę nie mogę tego, czy tamtego. Teraz mówię, że dzięki chorobie poznałam nowych ludzi, uporządkowało mi się życie. Rak uświadomił mi, że życie to nie jest próba generalna, tylko się dzieje tu i teraz. Nie odkładam ważnych rzeczy na później, szkoda mi czasu na kłótnie, złagodniałam. Śmieję się, że stępiły mi się kanty - tak to nazywam. Dobrze mi ze sobą.
Jestem Amazonką - Ochotniczką, wspieram chore kobiety, które są na początku drogi, którą przeszłam. Nie było łatwo, ale nikt nie obiecywał, że łatwo będzie.
Nigdy nie zadawałam sobie pytania DLACZEGO ja! Pytałam raczej PO CO! Dziś już wiem - żeby inaczej spojrzeć na życie, docenić je i pamiętać o tym co NAPRAWDĘ w nim ważne … .
Kasia
Moja historia.
Mam 65 lat. Pierwszą mammografię zrobiłam, jako 50-latka w 1997 roku. Skorzystałam
z propozycji z tzw. "Programu dla 50-latek. Wynik brzmiał: drobne torbiele o wielkości 4 mm, 6mm i 7 mm w obydwu piersiach. Zostaję pacjentką Poradni onkologicznej na Winiarach. W 2003 roku lekarz onkolog zwrócił mi uwagę na moje znamię na prawej nodze wielkości fasolki i otrzymałam skierowanie do lekarza dermatologa. Otrzymuję skierowanie na chirurgię, aby usunąć znamię. Ja nie widzę nic podejrzanego. W tym czasie przechodzą ciężkie operacje mąż i mój brat. Postanawiam
iść na chirurgię i usunąć znamię. Wynik histopatologiczny brzmi: nowotwór złośliwy, naciek 0,01 mm, wczesne rozpoznanie. Ponownie jestem na oddziale chirurgii, będę miała przyciętą skórę po 1 cm wokół dawnego znamienia. Czytam wynik: w przyciętej skórze nie ma nacieku. Nadal jestem pacjentką Poradni onkologicznej. Kontroluję, co roku płuca i piersi.
29 czerwca 2006 roku idę na mammografię i USG piersi jednego dnia. Mammografia nie wykazuje nic podejrzanego, zaś USG wykazuje zmianę 12 na 13 mm do weryfikacji w biopsji. Guzek jest pod brodawką 3 cm, niewyczuwalny. 14 lipca 2006 roku usunięto mi guzek sutka i 12 węzłów chłonnych dołu pachowego. Operacja była oszczędzająca, zachowałam pierś, nie było przerzutów do węzłów chłonnych, czekała mnie radioterapia.
15 sierpnia 2006 roku biegam po łące z psem, przewracam się i skręcam staw skokowy prawej nogi, lekarz ortopeda zaleca założenie gipsu na 4 tygodnie. Ja taka dotąd aktywna ruchowo, przed operacją chodziłam w poniedziałki na aerobic, a teraz muszę siedzieć w domu i czekać na telefon z Warszawy ze Szpitala na Wawelskiej. Ten przymusowy brak aktywności uruchamia moje przemyślenia, nie zadaję sobie pytań - dlaczego !, ale myślę z trwogą o najbliższych: mężu i synu. Mąż wyszukuje w Internecie historie kobiet, choroba podobna do mojej. Po zdjęciu gipsu z nogi
i otrzymaniu telefonu z Wawelskiej, rozpoczynam radioterapię. Przez 8 tygodni jeżdżę do Warszawy na radioterapię w poniedziałki, a w piątki otrzymuję przepustkę i jadę z utęsknieniem do domu. W soboty jeżdżę z mężem do tzw ."naszego lasu", chodzę po lesie, obejmuję drzewa, cieszę się, odreagowuję pobyt w szpitalu na Wawelskiej, ale nie myślę o sobie. Moje myśli są skierowane na otaczających mnie chorych w Szpitalu, są bardziej dotknięci chorobą ode mnie. Po półrocznym zwolnieniu lekarskim wracam do pracy, przez pięć lat biorę chemię doustnie tzw. antyhormon. Wykonuję automasaż chorej ręki. Zapisuję się do Stowarzyszenia Amazonek, uczestniczę w spotkaniach. Chodzę w czwartki na gimnastykę rehabilitacyjną. Jeżdżę z Amazonkami na wycieczki
krajoznawcze i warsztaty edukacyjne. Uczęszczałam w Rydzynie na naukę chodzenia z kijkami ( tzw nordic walking ) Chodziłam na spotkania z psychologiem i na tańce, nadal będę. Dzięki chorobie moje życie stało się bogatsze, poznałam wspaniałe koleżanki. Od 5lat jestem na emeryturze. Jeżdżę z mężem na wycieczki oraz do teatrów w Warszawie, Płocku i Łodzi. Chodzę na koncerty do Szkoły Muzycznej. Moim priorytetem są ukochane 5,5 letnie wnuczęta-bliźnięta, które pomagałam w wychowywaniu przez 3 lata. Obecnie jestem Babcią na telefon. Cieszę się z każdego dnia.
Basia
Prezent urodzinowy
Moja historia z rakiem zaczęła się jesienią. Właśnie skończyłam 40 lat, miałam fajną rodzinę - męża i dwie dorastające córki. Pewnego popołudnia po prostu wyczułam zgrubienie, coś jakby guzik w piersi. Przestraszyłam się, ale wciąż miałam nadzieję, że to nic takiego.
Następnym krokiem była wizyta u lekarza rodzinnego, gdzie otrzymałam skierowanie do poradni onkologicznej. Na wizytę musiałam zaczekać 3 tygodnie. Oczywiście był to stres, ale starałam się być cierpliwa.
Wizyta w poradni onkologicznej odbyła się na początku listopada, a dalej, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Badanie, kolejne badanie, prześwietlenia, biopsja i diagnoza - nowotwór piersi. Czułam się jak w transie, nie miałam czasu by się zastanawiać. Był strach, były łzy. Nie obchodziło mnie, jak będę leczona, myślałam tylko, co będzie z moimi dziećmi - chciałam być zdrowa, by je wychować.
Operację wyznaczono na 8 XII - w międzyczasie zdążyłam pojechać na konsultację do Warszawy. Właściwie nie dowiedziałam się niczego więcej niż w Płocku. Zdecydowałam, że zostaję w naszym szpitalu i "co ma być, to będzie".
Po kilku dniach dostałam telefon ze szpitala w Płocku - okazało się, że ktoś zrezygnował z operacji i zwolnił się wcześniejszy termin. Bez wahania zgodziłam się, moja operacja odbyła się 2 XII. Do ostatnich chwil nie wiedziałam, czy będę mieć całkowitą mastektomie czy operację oszczędzającą. Wszystko miało wyjaśnić się na sali operacyjnej. Gdy się obudziłam, ku mojej radości okazało się, że pierś została.
Przeszłam operację oszczędzającą - usunięcie guza i węzłów chłonnych. Dalej przeszłam wszystkie etapy leczenia: chemioterapię, radioterapię, hormonoterapię (łącznie z wywołaniem sztucznej menopauzy - zastrzyki w brzuch co 3 tygodnie przez 2 lata) i rehabilitację ręki (którą do dziś, co jakiś czas, powtarzam).
Kiedy sądziłam, że wszystko już za mną, moja ręka postanowiła mieć odmienne zdanie. Po powrocie z Kliniki w Warszawie z radioterapii, potknęłam się we własnym domu (na prostej podłodze) i aby uniknąć upadku, podparłam się nieoperowaną ręką. Poczułam tylko silny ból,
a później usłyszałam głos lekarza - pęknięcie kości. Wszystkie badania zaczęły się od nowa. Usztywniono mi rękę i zaczęto sprawdzać, czy nie ma przerzutów nowotworu na kości, na szczęście nie było ich. Po zdjęciu szyny nadal nie mogłam ruszać ręką. Rehabilitacja dotyczyła już obydwu rąk: złamana wróciła do normy, a operowana wzmocniła się i usprawniła.
Cały ten proces trwał do lipca 2006 r., byłam już zmęczona i zestresowana, ale miałam nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej. Mój mąż zabrał mnie i dzieci nad Morze Bałtyckie, abym nabrała sił. Pewnego słonecznego dnia pokonałam 18 kilometrów, wędrując w Łebie po wydmach. Postanowiłam wtedy, że nic nie jest niemożliwe i dlatego będę robić wszystko, by być zdrową oraz wracać nad nasze Morze każdego lata.
Około rok po operacji, przyszłam do Stowarzyszenia Amazonek. Poznałam tam wiele kobiet, które przeszły to, co ja. Dzisiaj, jesteśmy grupą, wspólnie działamy na rzecz Stowarzyszenia. W pracę Amazonek wkładam dużo serca, pomagam jak potrafię.
Co rok jeździmy na wycieczki, poznajemy piękne zakątki kraju. Mam teraz rozdarte serce pomiędzy morzem, a górami - wszędzie jest tak pięknie, tylko trzeba żyć, aby móc wszystko zobaczyć.
Dziś z perspektywy kilku lat, żartuję sobie, że choroba i cały proces leczenia, to prezent od życia na 40 urodziny - trudny, ale niosący za sobą ważne zmiany w moim życiu.
Było ciężko, nieraz płakałam, ale dziś mogę powiedzieć, że było warto.
Jestem wśród życzliwych ludzi, dziewczyn z którymi mogę bawić się i płakać,
cieszyć i zrzędzić bez oporów.
Zrozumiałam też, że mam wsparcie w rodzinie. To właśnie oni dali mi siłę i wiarę,
że pokonam chorobę, że wszystko będzie dobrze.
Amazonka