„ Rak contra rak ”
Mam na imię Maria. Jestem spod znaku zodiakalnego raka, a moje osobiste „spotkanie" z jednostką chorobową o pięknie brzmiącej łacińskiej nazwie - carcinoma mammae - miało miejsce dokładnie 18 lat temu.
Rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami do końca, świadectwa zostały wypisane, jeszcze ostatnia rada pedagogiczna i wakacje... od dzwonków, przygotowań do lekcji, sprawdzania wypracowań, klasówek itp. Odpoczynek. Pełny relaks. Błogie nicnieróbstwo. Wieczorny rytuał szybkiego prysznica zamieniam na wannę pełną po brzegi, z zapachami lasu, sosny, żywicy i pianki ( bez kieliszka szampana - to już byłaby przesada).
I nagle wyczuwam pod palcami coś w prawej piersi, u dołu z prawej strony, bliżej pachy. Jest jakaś „fasolka". Wyskakuję z wody, oglądam się w lustrze - nic nie widać. Pewnie mi się przewidziało. Unoszę rękę do góry i coś rysuje się pod skórą.
Mam guzek, on ogląda, wymacuje, mam raka - przeszywa mnie nagła myśl.
Zwierzam się mężowi ze swojego niepokojącego odkrycia, on ogląda, wymacuje i usiłuje bagatelizować sprawę, ale widzę, że ręce mu się trzęsą. Zapada obopólna decyzja - jutro idę, do ginekologa.
Nie mogę spać, przewracam się z boku na bok; wiem, że to rak i rozpaczliwie pragnę usłyszeć jutro zaprzeczenie z ust lekarza. Faktycznie, doktor uspokaja że to pewnie cysta, może tłuszczak, ale wychodzę ze skierowaniem na ulicę Ogrodową do Białymstoku i z życzliwą sugestią, żebym pojechała jak najprędzej, bo po co się denerwować niepotrzebnie".
Więc jadę do tej Przyszpitalnej Przychodni Onkologicznej, brrr... co to za paskudna nazwa. Rejestracja, wywiad: czy w rodzinie ktoś zmarł na raka itp. - frustrujące pytania. Siedzę i czekam, wokoło dużo ludzi, szmer rozmów. Wreszcie przyjmuje mnie sympatyczna młoda pani doktor, bada długo, w różnych pozycjach te moje biedne piersiątka i decyduje: „biopsja cienko-igłowa i to jeszcze dzisiaj".
Znów czekam pod jakimiś drzwiami, ze mną kilka kobiet, wszystkie zdenerwowane. Wreszcie proszą nas 5 czy 6 do środka, pielęgniarka wywołuje po nazwisku i i ustawia nas w rządku, każąc rozebrać się do pasa. Kolejno podchodzi do każdej z nas profesor [ tak go tytułuje pielęgniarka] ze strzykawką z długą igłą. Wymacuje jedną ręką guzek i wkłuwa się w niego, pielęgniarka przykłada wacik z kawałkiem plastra, on oddaje jej strzykawkę i przechodzi do następnej. Taśmowa robota, byle szybciej, a że to boli, że pogwałcono intymność każdej z nas - to już zupełnie inna sprawa.
Pielęgniarka informuje, że patolog idzie na urlop i się śpieszy, więc wyniki mogą być jeszcze w tym tygodniu. Trzeba zadzwonić do rejestracji i się upewnić.
Jakże złożone jest pojęcie „czasu". Abstrahuję od wartości fizycznej czasu; od owej soboty każda godzina rozrasta się niebywale, nawet wskazówka minutnika trwała nieruchomo, a sekundy nie chciały mijać. Czas oczekiwania na wyrok ma nieokreślony w swej długości wymiar.
A potem potoczyło się wszystko błyskawicznie. Ta sama pani doktor [ rzeczywiście dr nauk medycznych] powiedziała mi po prostu, że mam raka - nowotwór złośliwy i trzeba natychmiast
operować, bo czas urlopowy, chirurdzy się rozjadą, a tu każdy dzień się liczy itp. Zaraz zaczęła się wędrówka po różnych gabinetach, badania, zdjęcia.
Pamiętam, że po diagnozie wyszłam do męża i dzielnie, bez płaczu powiedziałam, że to rak, chirurg zdecydował amputację piersi i mam w poniedziałek stawić się na chirurgii, a dziś są właśnie moje urodziny, a jutro nasza kolejna rocznica ślubu. Bez słowa przygarnął mnie do siebie i trwaliśmy w uścisku, bo co tu mówić? W takiej chwili?
Bardzo trudnym było poinformować o mojej chorobie mojego tatę, syna studiującego w Warszawie, córkę po I roku prawa i moją siostrę. Trzeba było rozmawiać rzeczowo, spokojnie i pocieszać ich w przerażeniu i rozpaczy. Te rozmowy wiele mnie kosztowały, a tu jeszcze telefony do przyjaciół - trudne to były chwile. I na dodatek prawie cała przepłakana noc, bo dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy, rozkleiłam się zupełnie, nie musiałam już być dzielna i pocieszać innych. Mogłam popłakać nad sobą, pożalić się mojej ukochanej - nieżyjącej już Mamie. Tylko ta jedna noc rozpaczy i łez. Potem już nie płacz, a czeka mnie walka o życie. Postanowiłam wtedy sobie, że bez walki się nie poddam, że mój zodiakalny rak weźmie się za bary [oczywiście to przenośnia ] z tą carcinomą i muszę wygrać, pokonać zły los.
Nad ranem, kiedy świt zaczął zaglądać w okno, zasnęłam.
***
Anestezjolog wybudza mnie z narkozy, uparcie powtarza moje imię, aleja nie chcę wracać z krainy niebytu i zapomnienia. Po jakimś czasie pierwsza świadoma myśl - a może tylko wyłuskali tę moją „fasolkę", a pierś została. Spoglądam z trudem na klatkę piersiową - zupełnie płaska z prawej strony. Trudno mi oddychać, czuję się jakbym od pasa w górę była z drewnianej boazerii, prawa ręka Jakby nie moja, leży na klinie. Nic mnie nie boli, tylko tak ciężko oddychać... niech mi pozwolą spać.
Budzę się przytomniejsza. To już następny dzień i normalne, poranne szpitalne zamieszanie. Już nie mam kroplówki, spowija mnie jakiś przewód - okazuje się, że to dren, dość długi z zakończeniem w sporej butelce. Trzeba się przyzwyczaić i zaprzyjaźnić na kilka dni z tzw. pieskiem. Nikt do mnie nie przychodzi. Nikt nie trzyma mnie za rękę. W tym czasie Ochotniczki jeszcze nie odwiedzają Amazonek w szpitalu, a rodzinie zapowiedziałam, że pierwsza wizyta dopiero w niedzielę.
Na obchodzie Profesor mówi, że operacja się udała i dla pewności wycięli mi węzły chłonne, i że dziś zacznę rehabilitację. Mój Boże, jaką rehabilitację?! Ja nie mam siły wstać z łóżka. Koło południa wpada lekarz, pyta jak się czuję, stwierdza, że mnie operował i pięknie zaszył w „choineczkę", i że muszę pochodzić. Trzymał „pieska" w jednej ręce, drugą mnie podtrzymywał i tak przemaszerowaliśmy salę dwa razy. To był początek mojej rehabilitacji.
W 12-tym dniu po amputacji, z wynikiem, że to nowotwór złośliwy 3-ego stopnia [ węzły czyste], ze wskazaniem półrocznej chemii i porcją cytostatyków na pierwszy wlew oraz [co ważne!] z diagnozą mojej pani doktor, że mam 50% szansy na wyleczenie -jechałam z mężem do domu. No to szklanka do połowy pełna! Bierz się mój zodiakalny do dzieła!
Otworzyły mi się oczy. Zaczęłam patrzeć na świat z zachwytem nad wszystkimi jego małymi przejawami życia, których wcześniej nie dostrzegałam, mimo że widziałam. Kształt liścia, kolory zieleni, barwy i odcienie szarości, kobaltu, srebra i błękitu widzianego z balkonu jeziora. Zaczęłam znowu szkicować, przyzwyczajać po ćwierć wieku rękę do pędzla tak dla własnej przyjemności
- to było jak cud, jak powtórne narodziny. Jaki świat jest piękny i ja żyję!
To nic, że noc po pierwszej chemii spędziłam w łazience w bardzo bliskim kontakcie z sedesową muszlą, w przekonaniu, że pewno zaraz stracę wnętrzności na podobieństwo pszczoły, gdy użądli intruza. To nic, że w ustach przez kilka dni czuję całą tablicę Mendelejewa. To jeszcze nic, że z początkiem drugiego tygodnia zaczynają krwawić dziąsła, w trzecim puchną powieki i oczy łzawią, i szczypią boleśnie. Najważniejsze, żeby nie spadła ilość płytek krwi, by się hemoglobina utrzymała w normie i nie obniżył poziom białych ciałek. Rodzina mnie tuczy, podtyka smakołyki - a waga ani drgnie, ciągle te marne 40 kg.
Na brak moralnego wsparcia i osamotnienia - nie mogę narzekać. Przyjaciele odwiedzają, z wizytą przychodzi połowa Rady Pedagogicznej, a nawet „moje" dzieci z IV matematycznej z nadzieję, że wrócę do nich i doprowadzę do matury. Więc zaciskam zęby i staram się żyć w miarę normalnie, jak siły pozwolą, od wlewu do wlewu. Ostatni przed Bożym Narodzeniem. Potem kontrolna wizyta, liczne badania specjalistyczne i opinia lekarska, że jest dobrze. Trzeba tylko regularnie robić badania kontrolne i odwiedzać w wyznaczonym czasie lekarza i czekać 5 lat, by usłyszeć, że zwyciężyłam raka.
***
Nie raz i nie dwa pytano mnie [często na spotkaniach z młodzieżą, w których uczestniczę w szkołach ponadgimnazjalnych jako Amazonka - wolontariuszka i „corpus delicti" , że z rakiem można żyć], co wyniosłam z tego „bliskiego spotkania" z nowotworem złośliwym.
Po pierwsze zrozumiałam całą głęboką mądrość fraszki Jana z Czarnolasu:
„Szlachetne zdrowie nikt się nie dowie,
jako smakujesz, aż się zepsujesz".
Zdrowie - to wartość najwyższa i bezcenna, i walczyć o nie trzeba nawet w sytuacji beznadziejnej.
Po drugie - nauczyło mnie pokory wobec tego, co niesie życie. Zdałam sobie sprawę z ograniczenia własnych możliwości, że nie wszystko muszę, a już z pewnością - nie za wszelką cenę. Z niektórymi aspektami życia trzeba się po prostu pogodzić. Mądra akceptacja stanu faktycznego jest też wartością. Równorzędne miejsce ze zdrowiem w mojej hierarchii zajmuje miłość, której codziennych drobnych aspektów prawie nie dostrzegamy, przyzwyczajamy się do nich, niejako uważamy za coś, co się nam należy z urzędu. A o nią trzeba zabiegać, pielęgnować jak rzadki kwiat i okazywać najbliższym, że się ich kocha.
Już nigdy, przenigdy nie będę miała poczucia, że to, co mam może być ze mną przez cały czas. Tragedia jest zawsze o milimetr od nas, gotowa uderzyć w każdej chwili.
I dlatego, choć brzmi to jak truizm, należy podwójnie cieszyć się chwilami radości, przeżywać życie intensywnie tu i teraz, dziękując Niebu za każdy darowany dzień.
Maria