KUMPEL
KUMPEL Spotkanie z moim „kumplem", bo tak w przenośni nazwałam nowotwór, rozpoczęło się dwa lata temu. Jednak choroba rozwijała się już wcześniej, czego nie byłam w stanie zauważyć.
Przeżywałam stany złego samopoczucia, stres oraz częste przeziębienia, co tłumaczyłam tym, że pracując wiele lat w oświacie byłam na różne obciążenia narażona. Jednak okazało się, że to mój „kumpel" obrał sobie cel i zaczął drążyć moją prawą pierś.
Zaczął kaleczyć i „zjadać" pierś, która robiła się coraz mniejsza, a ubytek był widoczny gołym okiem.
Po raz pierwszy znalazłam się w szpitalu z powodu trudności w oddychaniu i silnego kaszlu - miałam ściągany płyn z płuc. To właśnie badanie płynu wykazało nowotwór. Po tygodniowym leczeniu szpitalnym zostałam zwolniona do domu, gdzie pod opieką rodziny: córek, syna, męża dochodziłam do siebie po pierwszym ataku mojego „kumpla".
Po tygodniu wróciłam do szpitala - tym razem onkologicznego, na oddział chemioterapii, gdzie bardzo ciepło i serdecznie przyjęła mnie pani doktor, która wytłumaczyła mi szczegółowo, co mnie czeka. Na początku były łzy i pytanie siebie samej - dlaczego na ofiarę wybrał mój „kumpel" mnie, ale w miarę upływu czasu zaczęłam sobie tłumaczyć, że widocznie tak miało być.
Wykonano badania, w celu stwierdzenia czy mogę być poddana chemioterapii. Wyniki były dobre, więc dostałam pierwszą dawkę chemii, którą zniosłam bardzo dobrze. Po dwóch dniach mogłam wrócić do domu, jednak tam wkrótce zaczęły się kłopoty z czynnościami fizjologicznymi, głównie ze strony układu pokarmowego. Chemia niszczyła wszystko: zdrowe i chore komórki. Po trzech tygodniach zaczęły wypadać mi włosy, gdyż dostałam tę „pomarańczową". Musiałam odwiedzić sklep z perukami, ponieważ włosy całkiem mi wypadły. Początkowo czułam się nieswojo z peruką, ale tłumaczyłam sobie, że włosy -choćby nawet nie odrosły-to jest to najmniejszy problem w tej mojej walce z „kumplem".
I znów następna chemia i lampa naświetlająca, gdyż po rentgenie płuc okazało się, że mam wodę w płucach, co bardzo utrudniało mi oddychanie, a także bardzo się męczyłam przy chodzeniu. Pani doktor, która opiekowała się mną w szpitalu oczekiwała, że dawka chemii spowoduje zmniejszenie ilości płynu w płucach.
Po powrocie ze szpitala poszłam do lekarza rodzinnego, który dał mi skierowanie do pulmonologa. Gdy tam pojechałam, to po prześwietleniu płuc zostałam zaraz skierowana na oddział pulmonologii, gdzie również trafiłam na bardzo dobrą pani doktor, która do mnie i mojej choroby podeszła bardzo serdecznie, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Pierwszego dnia, poprzez nakłucie na plecach ściągnięto trochę płynu, ale ponieważ w dalszym ciągu kaszlałam, to zastosowano inną metodę usuwania wody z płuc. Miała ona być ściągana za pomocą pompy, do której byłam podłączona. Na początku była to stara pompa, która spowodowała, że przyplątała się odma płucna, bo urządzenie zamiast wyciągać powietrze wtłaczało je we mnie. Znosiłam wszystko w miarę cierpliwie, ale było to bardzo bolesne, dlatego też dostawałam silne leki uśmierzające ból.
Po dwóch tygodniach pompę odłączono, dren wyciągnięto, rana została zszyta, była talkowana. Szczęśliwie płyn nie nachodził, dzięki czemu mogłam być wypisana do domu. Jednak znowu musiałam wrócić na oddział chemioterapii i tak, sześć razy byłam poddawana chemii, którą znosiłam bardzo dobrze. Po cyklu sześciu zabiegów chemioterapii wyniki były dobre, mogłam zacząć przyjmować chemię w tabletkach. Wtedy zaczęły się problemy z narządami rodnymi - przez to, że bardzo długo miałam kaszel i przez wysiłek przy naturalnych porodach. Po przebadaniu przez panią ginekolog zostałam skierowana do prywatnego gabinetu profesora, który operował takie przypadki. Znów dostałam się w dobre ręce specjalisty, który podjął się wykonania operacji, choć byłam po chemii. Po pół roku kolejny raz musiałam być operowana, ponieważ wystąpiły problemy nietrzymania moczu. Badania wykazały na szczęście , że mój „kumpel" nie zaatakował tej części mego ciała.
Po skończonym cyklu chemii włosy odrosły i skręcały się w loki. Nastąpił jednak nawrót, co pokazał wzrost poziomu markerów. Po tomografii komputerowej pani doktor prowadząca zaleciła znowu cykl chemioterapii, ale teraz miałam podawane trzy rodzaje chemii, ponieważ zaatakowane zostały kości. Po pierwszym zabiegu jak bumerang wróciła peruka, którą nosiłam przez okres letni, co było nieraz nie do wytrzymania - pot lał się po czole, po skroni - ale zawsze mówiłam sobie, że muszę wprawdzie z tym moim „kumplem" żyć lecz się nie poddam i będę z nim walczyć. Zapisałam się do klubu Amazonek, chodzę na spotkania, gdy nie mam innych zajęć. Jestem na emeryturze, ale nie nudzę się; w domu wychodzę do ludzi, którzy są dla mnie przyjaźni. Nie lubię litości, nienawidzę obłudy, działam w organizacjach. Mam bardzo mocne oparcie i wsparcie w dzieciach, wnukach, mężu.
Dzieci tłumaczą mi:
gdy byliśmy mali, to ty opiekowałaś się nami, a teraz losy odwróciły się i my opiekujemy się tobą.
Jedna z wnuczek - bliźniaczek powiedziała mi na początku choroby:
- Babciu, z rakiem można żyć długo! Tylko trzeba się nie załamywać i mieć w sobie wiarę, a ty jesteś silna i masz mocną wolę, to go pokonasz.
Wnuki były od początku wtajemniczone na co jestem chora i nawet kiedy włosy mi wypadały nie nosiłam peruki w domu i nie udawałam, że się wstydzę, że nie mam włosów. Gdy zaczęły mi one odrastać, wnuczęta cieszyły się razem ze mną, że są coraz dłuższe i mogę już wychodzić bez peruki.
W trakcie mojej choroby zaprzyjaźniłam się z koleżankami ze szpitalnych sal. Utrzymuję kontakt telefoniczny, z niektórymi osobami spotykam się, gdy jadę na badania. Mój „kumpel" pożarł sobie tyle mojej piersi, że jej nie mam, choć nie zostałam poddana mastektomii. Trochę dziwny to przypadek. Wszyscy się dziwią-jak to się stało, że operacji nie było, ale piersi też nie ma.
Teraz jestem po drugim etapie chemii, włosy mi odrastają. Wkrótce będzie tomografia i nie wiem, jak dalej będę leczona, jednak wierzę i mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży.
Elżbieta