Mojej mamie
Cisza. Zapach dębowych mebli lekko unosi się w pokoju. W kreden¬sie iskrzą się porcelanowe talerze, a wśród nich dumnie góruje dzban - srebrne rodowe zdobycze. Na ścianie olejne „owoce" pracy przyjaciółki Wiki z lawy szkolnej. W caluteńkim domu zdjęcia, tu i ówdzie, niczym porozrzucane przez wiatr szare nasiona dmuchawca.
Wiktoria, już dojrzała i po przejściach, legia spokojnie na miękkim siedzisku twarzą skierowaną prosto w ekran swojego nowego zakupu - laptopa. Z pozoru od niechcenia układa talie, jedna za drugą. Słychać fanfary. Tak, znowu wygrała...Wygrała nie tylko tę karcianą batalię, wygrała coś więcej: bitwy pod wodzą łez i rozgoryczenia, samotności i zmęczenia. Pośpiesznie wstaje i pędzi do kuchni. Zmodernizowała ją przed trzema laty, ubierając fronty szafek w swój ulubiony kolor i smak - wanilii, dokładnie tak jak od wieków chciała. Zręcznie manewruje czajnikiem nad kranem i w końcu stawia go na gazie. „0, tak! To czas na latte albo może aromatyczną herbatę". Taką w sam raz na słoneczne pomarańczowe popołudnie. Dobrze jej zrobi po całym dniu pracy.
Nie zawsze życie Wiktorię rozpieszczało. Niekiedy ciężko było prze¬żyć między ciszą a ciszą. A jednak się udało. Już prawie nie pamięta małżeńskich kłótni, powtarzających się niczym mantra, smaku palących ran czy bólu nieprzespanych nocy. Minęły te wieczory, kiedy myśli ni¬czym metalowe gwoździe wbijały się wciąż w głowę. Na przekór losowi nie traciła ducha, nie poddawała się, no, może czasem i na chwilę, tylko w myślach. Nie zawsze dobrze sypiała, przytłoczona natłokiem spraw i obowiązków zawsze gdzieś goniła, nie mając za wiele czasu dla siebie.
„Czy warto było?". Sama uśmiecha się do siebie: „ Pewnie!" - i w myślach rysuje twarze swych dorosłych już dzieci. Przyjemny gwar w pracy i święty spokój w domu. W zapomnienie odeszły zdrady i skupiska nieporozumień. W wolne popołudnie pośpiesznie wkłada dresy i pędzi czym prędzej do piwnicy po rower, a potem już tylko działka - bo trzeba sprawdzić, czy pan Franciszek skosił trawę i należycie ją nawodnił, od¬wiedziny u Doroty czy też szybka wizyta u Eli i Waldka (muszą przecież umówić się na urodzinowe grillowanie).
Na koniec jeszcze wpada do chorej na raka Joli, choć na krótką chwi¬lę ze słowami otuchy. Takie prosto z głębi trzewi. Wiktoria poznała smak walki z chorobą. Przezwyciężyła nowotwór toczący się niczym tuman piachu na bezkresnych wydmach. I choć diagnoza była prosta - „car- cinoma mammae", leczenie okazało się bardzo złożone. Na początku fala gorąca i chwila rozpaczy, powracające niczym bumerang pytania... Maraton po lekarzach, może inny postawi odmienną diagnozę... Nie po¬stawił. Ponownie moment zwątpienia i zwyczajnego strachu, a potem już tylko walka, walka, walka...ucieczka od utyskiwania i rosnąca z dnia na dzień chęć do życia. Dla dzieci, dla nienarodzonego jeszcze wnuka, dla tych wiosen i tych zim, dla poranków i wieczorów, dla koncertu świersz¬czy i rechotów żab, a w końcu... dla siebie.
Batalia o życie ciągnęła się miesiącami i dłużyła niczym wieczność. Ale warto było... Dziś już wie - jest silniejsza, dzielniejsza, weselsza. W pracy zawsze rzetelna i życzliwa, "ludzka" - jak o niej inni mówią. Na swoją pozycję w firmie w pełni zasłużyła i choć czasem jako osoba zarządzająca niemałymi kadrami ma setki napiętych terminów, zawsze znajdzie czas na problemy nawet pojedynczego pracownika. Wie, że Jankowi Nadolskiemu rodzi się właśnie syn, a córka Małgosi Witos zdaje w maju maturę.
Połowa września, w powietrzu daje się słyszeć taneczne pląsy babie¬go lata. Słońce energetyzuje Wiktorię. W czwartkowe popołudnie spraw¬nie załatwia sprawy służbowe i zaraz po lekkim, owocowym podwie¬czorku biegnie na zebranie lokalnych Amazonek. Stara się być obecna na każdym spotkaniu. To pierwsze było dla niej najgorsze. Sama przed sobą próbowała się tłumaczyć, że tego nie potrzebuje, że to nie dla niej. Chyba obawiała się konfrontacji z Klubowym otoczeniem, pomimo, że tak bardzo pasowało do jej własnej historii. Dwukrotnie zawracała z dro¬gi do domu, by następnego tygodnia tam znowu powrócić. Zebrawszy się na odwagę nacisnęła w końcu klamkę i tam zwycięsko została. To Nike naszych czasów i takich jest wiele... Miesiąc temu zmarła jedna z koleżanek, nie dało się jej już uratować. „Jak dobrze, że choć odeszła cicho, w znieczulającym śnie" - pocieszała się w myślach Wiki.
Jeszcze kilka telefonów przed wyjściem na zebranie. Chce mieć pewność, że nie zabraknie tam Joli i Alicji. Z Dorotą umawia się przy szkole. Potem już biegnie, nie lubi się spóźniać. Jej ciepło i serdeczność odbija się w oczach i gestach innych na sali. Uśmiechy, uściski, wartkie rozmowy...W przestrzeni unosi się kojąca ducha nadzieja. Wiktoria na¬mawia koleżanki do większego otwarcia się na otoczenie, do pokazania problemu kobiet po mastektomii szerszym kręgom społecznym. Udaje jej się namówić pozostałe Klubowiczki na wywiad dla lokalnej gazety. Chce propagować konieczność profilaktyki w walce z rakiem piersi. Po co inni mają znosić te same cierpienia. "Mamy przecież matki, ciotki, wreszcie córki, a one mają swoje córki"- zwykła mówić wszem i wobec. Zanim jeszcze rozejdą się do swych domów, koleżanki po raz wtóry próbują przegłosować kandydaturę Wiki do Zarządu Klubu. Chyba już nie odmówi. Nie tym razem. Dzięki swojej sile może przecież pomóc kolejnym. Wraca do domu. Jak zawsze szczęśliwa, bo podzieliła się swo¬ją radością, umiłowaniem życia z innymi. Włącza laptopa i dla relaksu rozkłada wirtualne talie. Sama jest damą kier, jedyną w swoim rodzaju damą w czerwieni... Czajnik znowu świszczę na gazie, to pora jaśmino¬wej herbaty.