Tomasz Bogdan Rynkowski doceniony po raz kolejny
Tomasz Bogdan Rynkowski otrzymał nagrodę za najlepszą rolę męską podczas XXVII Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek „Spotkania” w Toruniu. Jury, profesjonalne, w składzie: Anita Nowak, Tomasz Mościcki i Zbigniew Krzywański doceniło jego kreację jako Judasza w spektaklu „Pasja” Teatru Lalki i Aktora w Łomży. To kolejna z wielu krajowych i międzynarodowych nagród w dorobku tego cenionego i bardzo uniwersalnego aktora, absolwenta Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, pracującego w Łomży już od blisko 20 lat.
Wojciech Chamryk: Skąd wzięła się u pana ta miłość do teatru i dlaczego zdecydował się pan na teatr lalkowy?
Tomasz Bogdan Rynkowski: Teatr początkowo zupełnie mnie nie interesował, bo byłem i nadal jestem sportowcem, uprawiałem wyczynowo szablę w Jagiellonii Białystok pod okiem pana Grzegorza Florczaka i pana Krzysztofa Ołdyńskiego, znakomitych trenerów i ludzi. Zapowiadałem się nawet na dobrego zawodnika, ale kontuzja kolana zablokowała mi tę karierę. Teraz można to nazwać miłością do teatru, ale wtedy nie miałem z nim niczego wspólnego. Najpierw uczyłem się w podstawówce, później zdałem do byle jakiej szkoły zasadniczej, a później spotkałem sie na basenie swoją przyszłą żonę, z którą uczyłem się zresztą w szkole podstawowej w jednej klasie. Jak się okazało Jolanta interesowała się teatrem, a jak zaczęliśmy ze sobą chodzić, to ona zdała na Wydział Lalkarski Szkoły Teatralnej w Białymstoku. Ja szedłem w zupełnie innym kierunku, nadal trenowałem, interesowałem się sportem, zdałem do technikum budowlanego, ale ten teatr pojawił się już w moim życiu. Często chodziłem na jej egzaminy do szkoły teatralnej, poznawałem to środowisko, które wtedy było dla mnie egzotyczne.
W.C.: I właśnie wtedy pojawiła się myśl, żeby również zdawać do tej szkoły, zostać aktorem?
T.B.R.: Po maturze zdawałem na teologię świecką do Lublina, ale tam się nie dostałem, bo miałem za mało punktów. Wtedy poradzono mi, żebym poszedł na rok do Instytutu Wyższej Kultury Religijnej w Suwałkach, wydział KUL-u. Tam posiedziałem prawie rok, pracując jednocześnie w szpitalu jako sanitariusz, miałem też sporo przygód, np. zwożenie windą zwłok do prosektorium…
Ale! Tam też spotkałem się z Ewą Przybylską, córką wielkiej aktorki Hanny Skarżanki i jej mężem Andrzejem Przybylskim z Warszawy, którzy prowadzili Studencki Teatr Kerygmat. Wtedy, pierwszy raz spotkałem się ze sceną. To była końcówka lat osiemdziesiątych… Lecz w Suwałkach napotkała mnie następna kontuzja, bo nie stroniłem od twardych, męskich przygód. Miałem połamaną żuchwę i następne dwa i pół miesiąca spędziłem na zwolnieniu z zadrutowaną żuchwą (śmiech). Przyjechałem do Białegostoku i któregoś dnia na imprezie, to były chyba imieniny żony, nasz wspólny kolega o świetnym radiowym głosie Krzysio Zygma i jego ukochana Anitka, aktorzy, którzy kończyli już szkołę teatralną, powiedzieli: „Tomek, co ci zostaje, zdawaj do szkoły teatralnej, będziesz bliżej Joli!”. Odpowiedziałem: „chyba zgłupiałeś, Krzyś, przecież mam zadrutowaną szczękę, zero dykcji, z teatrem nie mam nic wspólnego, jak to sobie wyobrażasz!?”. Ale kiedy już się od tego uwolniłem i wszystko się pozrastało, poszedłem na ten egzamin. I zdałem, na przedostatnim miejscu, zostając studentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku.
W.C.: Początki były trudne?
T.B.R.: To była jazda!! Przez pierwszy semestr chodziłem jak obłąkany, nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi. Dwadzieścia razy rezygnowałem z tej szkoły, tak rozmawiając z żoną, moją powierniczką smutków i radości. Pobraliśmy się na drugim roku, jednak powoli kiełkowała w mnie ta miłość do teatru i zostałem tym aktorem. Do dziś pamiętam słowa mego opiekuna roku, pana profesora Krzysztofa Raua: AKTORSTWO TO RZEMIOSŁO – te słowa były jak pieczęć, zdecydowały o tym kim zostanę, NADAL NIE UWAŻAM SIĘ ZA ARTYSTĘ, LECZ ZA RZEMIEŚLNIKA. Jeszcze jako student zacząłem grać w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku i występowałem tam przez kilka lat, jeszcze za czasów śp. dyrektora Andrzeja Jakimca. To były dobre czasy, bo bardzo dużo się grało u różnych ciekawych reżyserów i wszyscy byli zadowoleni. Niestety, nastąpiła zamiana stołków dyrektorskich. Następcą pana Jakimca został aktor adept Andrzej Karolak, z którym nie mogłem się porozumieć.
W.C.: I wtedy trafił pan do łomżyńskiego teatru?
T.B.R.: Nie, najpierw pracowałem na własną rękę, miałem swój teatr, pracowaliśmy przez trzy lata wspólnie z przyjaciółmi z Teatru Dramatycznego. Niestety kolega z grupy zmarł, ciężko to było odbudować, zresztą prywatny teatr to było pod każdym względem wyzwanie. Dlatego w roku 2002 postanowiłem złożyć dokumenty do Teatru Lalki i Aktora w Łomży, chociaż Adam Zieleniecki z BTL-u proponował mi wejście na zastępstwo do „Tygrysa Pietrka” za znakomitego profesora i aktora, śp. Mirka Wieńskiego. Byłem już jednak wtedy po słowie z dyrektorem Antoniukiem i musiałem Adamowi odmówić.
W.C.: Już sam fakt, że trwa to już blisko 20 lat też o czymś świadczy?
T.B.R.: Tak, ale te 20 lat błyskawicznie leci i umknęło bardzo szybko, ani się obejrzałem, już mniej mi już zostało do emerytury, niż grania. (śmiech)
W.C.: Ma pan wśród tych wielu ról jakieś ulubione, może na przykład tę w „Baśni o rycerzu bez konia” czy w „Szczęśliwym Księciu”, który przecież też przyniósł panu nagrodę aktorską, bodajże na festiwalu w Bośni i Hercegowinie?
T.B.R.: Lubię wesoły repertuar, formy kabaretowe. Jedną z naszych ostatnich premier był „Koziołek Matołek” i to jest moja konwencja teatru, można powiedzieć teatr fizyczny, wymagający dużej energii. Mogę tu wymienić również spektakl „Szewc Kopytko i Kaczor Kwak” w reż Stanisława Ochmańskiego. Jest w nim dużo interakcji z widzem, bo jest to pogodne i zarazem pouczające przedstawienie. Na pewno dotknęła mnie rola Jesenika w „Kominarczyku”, za którą chyba w Omsku też dostałem główną nagrodę za najlepszą rolę męską, oczywiście rola Lejzorka Rojtszwańca w reżyserii naszego dyrektora Jarosława Antoniuka – te dwa przedstawienia wdzierają się swymi emocjami nie tylko do głowy, ale też do serca i do duszy. Ważne są też dla mnie te role, które niosą jakąś historię człowieka, działają na mnie w ten sposób, że zostają, czasem nawet na długie lata.
W.C.: W „Balladynie” czy w „Kartotece” też bardzo zaznaczył pan swoją obecność...
T.B.R.: Praca z panem Rozhinem, reżyserem obu tych spektakli, była dla mnie czymś bardzo ciekawym i pełnym emocji. Oczywiście każda praca pomiędzy aktorem a reżyserem jest bardzo burzliwa, bo chodzi tu o jego wizję, ale aktor też ma swoją, więc te narzędzia muszą się dotrzeć. On trzyma w ręku klucz, a ja jestem śrubą, którą też trzeba chwycić – dobrze chwycić, żeby ją dobrze dokręcić. Szczególnie przyjemnie pracowało mi się z Andrzejem Rozhinem w „Kartotece”, gdzie on zdał się na zaufanie aktorskie w kierunku moich propozycji. Pamiętam więc, jak ze świetnym aktorem Marcinem Dąbrowskim, który niestety nie pracuje już u nas, jest w Anglii, mieliśmy wspólne, duże sceny. On grał główną rolę, reżyser nam zaufał, zdał się na nas i super poszło! Były to sceny energetyczne, bardzo niosące i pełne tajemniczej emocji. Moja rola Harcerza podnosiła głównego bohatera na duchu, szczególnie kiedy wspólnie wspominaliśmy swoje młodzieńcze szaleństwa, a rola psa Bobika wnosiła akcenty tajemniczego niepokoju. Po wielu rozmowach i próbach pan Andrzej Rozhin zaproponował mi dokonanie monodramu w jego reżyserii. Przesyłał mi wiele tematów i sztuk do zagrania. One same się czytały i układały na scenie. Do dziś żałuję, że nie mogliśmy tego wspólnie dokonać. Treści sztuk, które mi przesyłał na maila były cudownym wyzwaniem aktorskim i ciekawą propozycją dla widza… niestety nie wyszło, ach!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
W.C.: Jak pośród tych ról wygląda Judasz z „Pasji” w reżyserii Wiesława Hejno, nagrodzony niedawno podczas XXVII Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek „Spotkania” w Toruniu? Wydaje mi się, że jest to jedno z najwybitniejszych pana osiągnięć, do tego bardzo ciekawy pod wieloma względami, w całości wystawiony chyba tylko w Łomży spektakl, stąd ta nagroda?
T.B.R.: Jestem dumny, że jak dotąd zostałem sześć razy doceniony indywidualnymi nagrodami aktorskimi, grając w planie żywym oraz lalką, bo jednak naszym głównym narzędziem wyrażania emocji, przygód i historii jest forma lalkowa. Nie lubię tego słowa, bo teraz jest tyle form plastycznych, że powinno to mieć swój odpowiednik, tak jak w polskiej tradycji łątka, chociaż trudno nią nazywać animowane w rękach przedmioty. Amerykanie mają puppety, ale już lalka do zabawy to doll, więc ta terminologia jest bardzo niejednoznaczna.
W.C.: W przypadku „Pasji” trudno mówić o tych rzeźbionych figurach, że są to lalki, bo wspólne dzieło artystów Przemysława Karwowskiego i Andrzeja Sulewskiego jest wręcz monumentalne...
T.B.R.: Jestem pod ogromnym wrażeniem tych figur-rzeźb, wykonanych dłutem w drewnie, to coś niesamowitego i bardzo oryginalnego. Pan Hejno powierzył mi w tym spektaklu rolę Judasza.
W.C. Jak do tego doszło? Wiesław Hejno od początku miał sprecyzowaną wizję obsady, czy kształtowała się ona stopniowo?
T.B.R.: Reżyser porozdzielał role. Najpierw były próby czytane i pan Hejno nasłuchiwał, zwracał wielką uwagę na to, kto ma jaki tembr głosu, jak wypada w danej roli. I po kilku próbach zdecydował, że zagram Judasza. Zacząłem więc o nim czytać i okazało się, że jest to tragiczna postać. Czasem potrafimy rzucić, że ktoś zachowuje się jak Judasz, tymczasem w różnych apokryfach można przeczytać, że to sam Chrystus poprosił go o to, żeby go zdradził, więc dzięki niemu dopełniło się Słowo Boże. Inni twierdzą, że po prostu był zdrajcą; są też różne teorie na temat jego śmierci, że rzucił się ze skały, albo ta bardziej rozpowszechniona, że się powiesił. Starałem się więc wyobrazić sobie losy tego człowieka...
W.C.: To co przeżywa, decydując się na tak czyn?
T.B.R.: To co odczuwa, co kłębi się w jego głowie. I myślę, że pan Hejno pamięta nasze rozmowy na temat krótkiej sceny, jaką nazywam scena-szpilka, czegoś króciutkiego, sceny pocałunku: jak ona ma wyglądać, jak to ma być zagrane rzeźbą. Wgłębiałem się w to, próbując z tej albo drugiej strony, zbliżyć się do Chrystusa i w pewnym momencie zacząłem odczuwać ból, mimo tego, że to jest historia, że ja to tylko trenuję. Ale to trenowanie doprowadziło mnie do bardzo głębokich przeżyć – często niosąc lalkę do tego pocałunku czułem, że ona wiła się niczym wąż, kłębiły się we mnie wszystkie myśli świata, a sam moment pocałunku był niczym uderzenie piorunem. Wydaje mi się, że inaczej tej sceny nie można zagrać. Czasem mi się wydawało, że Judasz - drewniana forma sama się poruszała przed tym znanym na cały świat pocałunkiem.
W.C. : Musi to być wiarygodne, prawdziwe, nie tylko odegrane?
T.B.R.: Dokładnie. Wkładałem w to mnóstwo energii, co było też związane z odpowiednim ułożeniem lalki w dłoniach, żeby przeszła przez nie cała emocja człowieka, który popełnia taki czyn, najohydniejszy czyn zdrady. Kiedy dociera to do Judasza i postanawia się powiesić, pojawia się Anioł i mówi do niego „Wróć, Jezus Chrystus ci wybaczy”. Jednak on, mimo wszystko, idzie z tym powrozem, żeby się powiesić...
W.C.: Sam chce się ukarać za tę zdradę?
T.B.R: Trudno sobie wyobrazić co odczuwał, że odtrąca te słowa i nawet fizyczną pomoc Anioła. Nie wiem jak reszta świata, ale ja akurat wierzę, że jakiś anioł się mną opiekuje: prawdziwy z Serafinów, albo jacyś moi przodkowie z rodziny, ale Judasz odrzuca tę pomoc. I pojawia się pytanie dlaczego: może nie będzie mógł żyć z tym brzemieniem, mimo tego, że Jezus mu wybaczył, jak spojrzy światu w oczy, czy uniesie ten ciężar? Zadawałem sobie i do tej pory zadaję sobie to pytanie, kiedy gram Judasza, zwłaszcza tę scenę.
W.C.: Czy była to jedna z najtrudniejszych ról w pana dorobku, nie tylko w sensie jej zbudowania?
T.B.R.: Można powiedzieć, że tak, bo większość emocji musiałem przekazać właśnie przez lalkę, przez postać Judasza. Wszystko musiało się więc zmieścić w drewnie, trzeba było włożyć w nie duszę, ożywić dłonie, które są, tak naprawdę, sztywne, pobudzić twarz, ustawioną mimicznie przez rzeźbiarza scenografa: pokazać tę lubieżność i prostactwo, oddać wiele kolorów i nastrojów. Na tym polega ta trudność – wiele razy przyglądałem się tej lalce, może właśnie dlatego rozpoczynam spektakl patrząc na twarz Judasza, klękam sobie, przysiadam i myślę: co on mi teraz powie? I zawsze mówi mi coś innego.
W.C.: Nie jest pan na scenie sam, jest to również kwestia odpowiednich partnerów...
T.B.R.: Wspomniałem wcześniej Marcinka Dąbrowskiego, genialnego aktora, który zaznaczył się tutaj bardzo dobrymi rolami i szkoda, że nie ma go już w naszym Teatrze. Bardzo żałuję też, że nie ma już mojej koleżanki i przyjaciółki Bogusi Wierzchowskiej-Gosk, bo najpiękniejsze jest to, że w teatrze są najróżniejsze temperamenty i z każdym trzeba się dogadać. Marcinek był bardzo spokojny, a Bogusia szalona, zawsze miała jakieś turbodoładowanie i czasem musieliśmy się nawzajem okiełznywać.
W.C. Dawało to jednak na scenie świetne efekty, ta interkacja była widoczna, a teraz jest podobnie, ale już z Darią Głowacką?
T.B.R.: Jestem pełen podziwu dla Darii, bo jest to tak delikatna osoba, ale wydobyła z siebie ten nerw, ale cała praca nad Judaszem zaczęła się z Bogusią i wiele od niej czerpałem. Praca w teatrze jest zresztą o tyle ciekawa, że to jest spotkanie ludzi: początkowo przy stoliku, gdzie się czyta i spieramy się jak to zrobić, a później jest to przenoszone wszystko już na pełniejsze emocje, na scenę, gdzie zajmuje się już pełną przestrzeń. Musi być ona dograna, podobnie jak scenografia, znowu jest więc takie docieranie się. I finałem tej pracy jest spektakl – nie premiera, bo dla mnie, tak jak mówił Konrad Swinarski, praca na premierze się nie kończy, rola musi ewoluować, rozwijać się, ten progres musi iść w górę, po czym następuje spotkanie z widzem, weryfikacja, czy robisz to dobrze. W „Pasji” też mieliśmy teraz zmiany, bo aktorzy rotują, pojawili się więc Julia Sacharczuk i Michał Kucharski. Musieliśmy bardzo szybko robić próby, na szczęście to świetni aktorzy i bardzo dobrze poradzili sobie z tymi rolami, weszli w nie ekspresowo. Mało tego: „Pasji” nie graliśmy chyba ze dwa lata, bo była pandemia, każdy z nas musiał odświeżać te emocje, animacje tych form. No i data była niespotykana, bo jak usłyszeliśmy od dyrektora Jarosława Antoniuka, że mamy zagrać „Pasję” w październiku, a więc temat wielkanocny/postny, to zareagowaliśmy trochę śmiechem. Ale zostaliśmy zaproszeni na ten toruński festiwal z tym spektaklem i dobrze.
W.C.: Temat jest, mimo wszystko uniwersalny, chociaż przyporządkowany okresowi przed Wielkanocą...
T.B.R.: Ma pan rację, to raz. Dwa, że są to w końcu toruńskie spotkania lalkowe, więc pojechaliśmy tam z tymi wspaniałymi lalkami i to one wystąpiły w głównych rolach. Dlatego cieszę się bardzo, że odświeża się prawdziwą istotę teatru formy, w tym wypadku figur. Do tego, szczególnie kiedy reżyseruje pan Jarosław Antoniuk, zostawiamy sobie taki okres na rozwój spektakli, może więc dlatego się one nie zatrzymują, bo zawsze po dwóch tygodniach czy miesiącu omawiamy czy coś zmieniamy, skracamy czy dokładamy.
W.C.: W najnowszym spektaklu „Mały Książę” gra pan zupełnie inną rolę, wydaje mi się, że również dość ważną, jeśli chodzi o pana dorobek, bo to znowu coś innego?
T.B.R.: Tak. Tu gram w ogóle bez lalki, poruszam się w tej przestrzeni i jest to taka rola bardziej obserwatora. On wchodzi w dialog z Małym Księciem, ale założyliśmy, że Pilot jest człowiekiem samotnym, który nie miał tak naprawdę prawdziwej przyjaźni. Kiedy więc pojawia się Mały Książę i prosi go o narysowanie tego słynnego baranka, on najpierw mówi nie, później tak i nawiązuje się piękna przyjaźń oraz powrót do dzieciństwa, do wrażliwości i pięknych dziecięcych emocji. Jeszcze pracuję nas tą rolą, ale już ktoś mi powiedział, że fajnie ogląda się nas z Michałem Kucharskim, grającym główną rolę, bo widać, że jest między nami jakaś nić porozumienia, że czujemy siebie i rozmawiamy. Czuję jednak, że to wciąż nie jest to, że nie doszliśmy do tego końcowego punktu, ale jesteśmy już blisko. Jest to trudne, bo często gram i przemawiam do formy lalkowej, trzeba więc przebić tę barierę, nawet tak, jak to jest powiedziane w „Małym Księciu”, martwej skorupy, że ona też musi poczuć drganie mięśni, drganie emocjonalne i myślę, że powoli zaczynamy to budować.
W.C. Czyli nie żałuje pan tej decyzji o wybraniu przed laty zawodu aktora?
T.B.R.: Nie żałuję. Poznałem przez te lata bardzo wielu ciekawych ludzi, doznaję wielu emocji i odkrywam siebie na nowo. Kiedyś nigdy bym siebie nie podejrzewał o wejście w świat kultury, bo moim światem zawsze był sport i wędkarstwo – kiedy tylko jest taka możliwość uciekam z żoną z Łomży czy Białegostoku w góry lub na Mazury. Trochę nawet trudno mi się do tego przyznać, ale kto wie czy wędkarstwo nie wygrałoby z aktorstwem? (śmiech)… Chyba, że spełni się moje marzenie: MONODRAM! W jakości „Seks, prochy i rock & roll” w znakomitym wykonaniu pana Wrocławskiego lub „ Zapiski oficera Armii Czerwonej” w wykonaniu Krzysztofa Ławniczaka.
W.C. Ale to się przecież dopełnia: na scenie spala się pan, z kolei wędkując wycisza się?
T.B.R.: Czasami to wyciszenie nie jest takie pełne, bo kiedy trwają próby, a mam chwilę wolnego, to na łódkę zabieram ze sobą tekst. Bujam się więc po tych falach z wędką w ręku, tekst jest często mokry, wiatr mi te kartki przewraca w drugą stronę i tak się go uczę (śmiech). Ale faktycznie, to się chyba u mnie dopełnia, mogę więc z powodzeniem się realizować, co bardzo mnie cieszy.
Wojciech Chamryk