Łomżyński jubileusz księdza Mieczkowskiego
30. sierpnia 2000 roku ks. kanonik Marian Mieczkowski objął stanowisko proboszcza parafii katedralnej w Łomży. Co ciekawe, wcale o nim nie marzył, a pierwsza rozmowa na ten temat z biskupem Stefankiem zakończyła się spięciem. Okazało się jednak, że biskup miał trafne przeczucie i znał się na ludziach. Dzięki temu zabytkowa świątynia-serce diecezji, zyskała nie tylko charyzmatycznego duszpasterza, ale też dobrego gospodarza, z pasją godną historyka dbającego o przywracanie jej dawnej świetności.
Wojciech Chamryk: Jak to się stało, że ksiądz postanowił zostać kapłanem? Miał ksiądz przykład kogoś z rodziny, był ksiądz ministrantem i tak zaczęło się to powołanie?
Ks. Marian Mieczkowski: W rodzinie był duchowny, ponieważ brat mojej mamy był księdzem – w czasie II wojny światowej zginął w Oświęcimiu. Była więc w naszej rodzinie tradycja osób duchownych, a do tego, szczególnie po stronie mamy, wojskowego, prawnika czy lekarza weterynarii. Ja jednak poszedłem inną drogą. Jako młody człowiek byłem zbuntowany, patrzyłem na świat inaczej niż dorośli, ale ogromną rolę w moim życiu odegrał przykład kapłanów, którzy zajmowali się młodzieżą w Kolnie, w mojej rodzinnej miejscowości, którzy byli dla mnie przykładem. Należałem też wtedy do ruchu oazowego, byłem ministrantem, więc to powołanie kapłańskie z pewnością zakiełkowało na tym gruncie. W dodatku, mając 17 lat, przeżyłem bardzo śmierć swego ojca, a do tego moja mama była wówczas w Stanach Zjednoczonych, nie można jej było powiadomić, nie była na pogrzebie. To wszystko z pewnością miało na mnie wpływ, utwierdziło w przekonaniu, że kapłaństwo to właściwy wybór, bo nie mając ojca to osoby duchowne były dla mnie przykładem i wzorem do naśladowania. Ale decyzję podjąłem sam, po czym sześć lat spędziłem w seminarium.
WCh: Był to bardzo ciekawy okres w historii Polski i świata, przełom lat 70. i 80.: papieżem został nasz rodak Jan Paweł II, wkrótce nadszedł rok 1980 i nastąpił solidarnościowy zryw, czego ksiądz mógł świadkiem?
MM: Moje spojrzenie, zarówno na ówczesny Kościół, jak też na to wszystko co działo się w kraju, było bardzo krytyczne – tak, jak u każdego młodego człowieka. Te lata były więc przełomem nie tylko dla naszego kraju, ale też i dla mnie. Miałem zresztą to szczęście, że w roku 1980, akurat w sierpniu, byłem na wakacjach w Gdańsku. Oczywiście niczego tam nie organizowałem, ale byłem świadkiem strajków, byłem blisko tych wydarzeń, przez tydzień chłonąłem tę atmosferę swobody. Czas spędzony w seminarium był jednak nie tylko okresem buntu, ale też pracy nad sobą. Nie powiem, że nie miałem w tym okresie jakichś duchowych dołków, nawet chęci zrezygnowania i pójścia w świat, ale nie stało się tak dzięki mądrej postawie moich ówczesnych wychowawców, którzy na mnie nie naciskali, potrafili zrozumieć moje rozterki i wahania, wskazać dobre rozwiązania i wesprzeć młodego człowieka. I tak w roku 1982 dotarłem do kapłaństwa.
WCh: Wtedy też rozpoczęła się księdza droga jako młodego kapłana: najpierw wikariusza, później proboszcza w mniejszych miejscowościach, aż do objęcia w roku 1996, tworzącej się właśnie, parafii św. Franciszka z Asyżu w Ostrołęce?
MM: Rok byłem wikariuszem w Lipsku nad Biebrzą, w miejscu urodzenia i świadectwa męczeństwa bł. Marianny Biernackiej, o której niewiele się tam jednak wówczas mówiło. Dużą rolę w moim kapłaństwie odegrały też studia w Krakowie, systematyczne wizyty za granicą, poznanie rzeczywistości i kościelnej, i państwowej w różnych krajach Europy i w Stanach Zjednoczonych.
Po powrocie był trzyletni wikariat w Rutkach, po czym zostałem proboszczem w miejscowości Lelis koło Ostrołęki. Ta parafia wówczas powstawała, miała dopiero roczną historię i budowałem tam plebanię, zakładałem cmentarz parafialny i poprzez duszpasterstwo tworzyłem tę parafialną wspólnotę. Ale zawsze zaskakiwały mnie kolejne decyzje personalne: ledwo co ułożyłem sobie w Lelisie pracę na następne lata, cieszyłem się, że będę mógł wejść do nowej plebanii, bo mieszkałem na poddaszu starej gminy, gdzie warunki były trudne, to ks. biskup Zawistowski, w imieniu ks. biskupa Stefanka, przeniósł mnie do Ostrołęki. To była zupełnie inna rzeczywistość, chociaż ta parafia też dopiero powstawała, a jej zręby stworzył ks. Tadeusz Zawadzki, po którym zostałem proboszczem. Było to nowe wyzwanie, perspektywa budowy kościoła. A ja zawsze chciałem być budowniczym kościoła, bo w historię mojego życia i świadectwa kapłańskiego była już wpisana pomoc przy budowie kościoła w Koźle nad Pisą, który budował ks. Wojciech Kulesza, odgrywający w moim życiu bardzo ważną rolę. Więc jak poszedłem do św. Franciszka to uważałem, że chwyciłem już Pana Jezusa za nogi, że spełnię się w tej roli budowniczego i cieszyłem się z niej jak dziecko.
WCh: Ostatecznie jednak ksiądz nie zbudował tego kościoła, bo po trzech latach nieoczekiwanie trafił ksiądz do Łomży: najpierw jako administrator, a od 30. sierpnia 2000 roku już jako proboszcz parafii katedralnej?
MM: Po krótkim okresie, kiedy powstała plebania, miałem już plany tego kościoła, wybudowanego ostatecznie przez mojego następcę, ks. Kamińskiego, kupiłem plac pod budowę i cieszyłem się, że wkrótce zacznę, przybył do mnie ks. biskup Stanisław i mówi, że nie będę budował tego kościoła, że jestem potrzebny w Łomży. Początkowo jako administrator, co wynikało z tego, że proboszczem był tutaj ks. Antoni Boszko, który już obejmując tę funkcję był ciężko chorym człowiekiem, świadomym tego, że jest chory na raka. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych na leczenie i już nigdy nie wrócił. Administratorem był początkowo ks. Jacek Sznajder, a biskup Stefanek naświetlił mi jaka jest tu rzeczywistość, że katedra wymaga, i pod względem duszpasterskim, i pod względem materialnym, zdecydowanych, długofalowych działań. Przyznam, że moja rozmowa z księdzem biskupem była bardzo trudna – tak trudna, że zdenerwował się i nie chciał nawet wypić kawy.
Ostatecznie wypił ją, ale atmosfera była bardzo napięta i rozstaliśmy się.
WCh: Mimo tego biskup Stefanek nie zrezygnował z pomysłu powierzenia księdzu parafii katedralnej?
MM: Byłem święcie przekonany, że po tej rozmowie zrezygnuje z mojej osoby. A później dowiedziałem się, że po powrocie do Łomży od razu stwierdził, iż jest przekonany, że ja przyjdę do katedry. I kiedy Ojciec Święty odwiedził Ełk, siedziałem obok ówczesnego prałata ks. Bronakowskiego i prosiłem go, żeby ruszyć z zatwierdzeniem planów budowy kościoła św. Franciszka. A on odpowiedział: co ty na to tak naciskasz, jak nie będziesz go budować, skoro idziesz do Łomży? A ja nigdy wcześniej nawet nie byłem na plebanii katedralnej, nikogo tu nie znałem, więc było to dla mnie dość trudne, ale przyjąłem tę nominację. Wiedziałem przecież, że biskup nie miał wyjścia, że był potrzebny proboszcz, który będzie tu miał perspektywę pracy duszpasterskiej i materialnej. A działo się to wszystko na progu Roku Świętego i w katedrze odbywał się cały szereg wydarzeń. Obawiałem się też, że nie podołam pod względem duszpasterskim, bo nie wiedziałem przecież, jakie są tu wyzwania i oczekiwania. Jednak przez lata mieliśmy tu mnóstwo wydarzeń, różne akcje duszpasterskie, rekolekcje, misje – starałem się i staram się nadal, żeby to głoszone Słowo Boże było żywe, urozmaicone, zapraszam więc różnych kaznodziei. Wspaniałe były też uroczystości kościelne z okazji 600-lecia lokacji Łomży przed dwoma laty, bo inaczej byłyby tylko zapamiętane za sprawą występów iluzjonistów na rynku – kościół wrósł w to miasto, fara zawsze była dla Łomży najważniejszym miejscem i cieszę się, że jest tak nadal.
WCh: Troską napawał też stan katedry i jej otoczenia, bo niemal wszystko wymagało remontu, niekiedy zakrojonego na bardzo szeroką skalę?
MM: Gdy wszedłem tutaj pierwszy raz byłem zaskoczony. Ołtarz Matki Bożej był rozebrany, ponieważ rozleciał się. Organy nie działały. Budynek był w fatalnym stanie, począwszy od fundamentów, zawilgoconych ścian, aż po dach. Dzwonnica do remontu – zaczynałem to wszystko odkrywać i zastanawiać się co trzeba zrobić jak najszybciej. Ważną rolę w tych pierwszych latach odgrywała św. pamięci pani Wiesława Szymańska, konserwator łomżyński, pełna serca i bardzo pomocna, chociaż na początku nasze relacje były trudne – pewnie myślała, tak jak wiele innych osób, że jestem tu na krótko. Nasuwa się na przykład pytanie, czy moi poprzednicy wiedzieli o kryptach pod prezbiterium? Pewnie tak, bo choćby zakładając ówczesne ogrzewanie po części naruszyli te krypty, ale zdawali sobie sprawę, że nie stać ich, ani czasowo, ani finansowo, na jakieś odkrywanie tajemnic podziemi katedry i zabraliśmy się do tego niedawno.
WCh: Mieszkańcy Łomży widzą jak katedra zmienia się i pięknieje, ale nie brakuje też osób niezadowolonych z ołtarza-rzeźby według projektu i wykonania profesora Czesława Dźwigaja. Miał to być taki nowoczesny akcent w zmieniającej się przez wieki świątyni?
MM: To nie była moja decyzja. Wiele z nich miało bardzo złożony proces, a tutaj ogromną rolę odgrywał śp. pamięci biskup Stanisław. Kiedy tylko otrzymałem dekret na administratora polecił mi zapoznać się z postacią i twórczością prof. Dźwigaja. Pojechałem specjalnie do Krakowa, żeby się z nim zapoznać i nie miałem dużego wpływu na efekt końcowy. Zresztą co do samej koncepcji ołtarza to wałkowano tę decyzję przez lata. Wiem, że niektórzy wspominają z łezką w oku ten poprzedni, kamienny ołtarz, ale to przecież nie był żaden zabytek, bo powstał przecież dopiero w 1959 roku, w przededniu Soboru watykańskiego II, kiedy zniesiono formułę odprawiania mszy świętej, z kapłanem stojącym tyłem do wiernych.
WCh: Katedra jest obecnie nie tylko centrum życia duchowego i społecznego parafii, ale też miejscem licznych wydarzeń kulturalnych, choćby koncertów religijnych, kolędowych, organowych czy muzyki klasycznej, z sakralnymi arcydziełami dawnych i współczesnych kompozytorów?
MM: Kościół zawsze był ostoją kultury; były nawet czasy, kiedy był jej mecenasem – wystarczy popatrzeć, ile choćby w muzeach jest dzieł religijnych czy sakralnych; gdybyśmy je zabrali, zostałoby tam naprawdę niewiele. Poza tym renowacja naszych katedralnych organów wiązała się z tą nadzieją, że będzie można tu koncertować, a jednocześnie myślę, że Kościół ofiarowuje światu prawdę Ewangelii, a zarazem niesie też prawdę o człowieku, którą zapisał Bóg: nie tylko w dziełach objawionych, a więc w Piśmie Świętym, ale też choćby w naszym sumieniu, co wymaga też oprawy, którą daje kultura.
WCh: Jubileusz jubileuszem, ale ma już pewnie ksiądz sprecyzowane plany na kolejne lata, bo choćby niedawno rozmawialiśmy o konieczności konserwacji kolejnych nagrobków?
MM: Jak byłem w Lelisie planowałem nawet na 25 lat do przodu. Będąc w Ostrołęce chciałem już tylko wybudować kościół, co mogło zająć kilka, może kilkanaście lat. Z biegiem czasu podchodzę zaś do planów z jeszcze większą pokorą, zakładając z roku na rok co mogę jeszcze zrobić, jeżeli Pan Bóg oczywiście pozwoli. Tym bardziej te ostatnie miesiące w pandemii też uczą pokory, bo okazuje się, że to nasze planowanie faktycznie, zgodnie z powiedzeniem „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach”, może być złudne. Ale tak po ludzku mam plany: począwszy od tych duszpasterskich, które omawiamy z księżmi na początku każdego roku szkolnego, życia parafii, co można by zrobić jeszcze dla ludzi, co ubogaciłoby ich wewnętrznie, aż do remontów – pracy na pewno nie zabraknie!
Wojciech Chamryk