Plaża w Łomży znów bez ratowników, koszy i toalet
W poniedziałkowe popołudnie, koło zielonej plaży przy nowym moście Majora „Hubala” w Łomży na parkingu stoi ponad 40 samochodów osobowych. Drugie tyle ludzi bawi się, kąpie się lub pływa w części bliższej piaszczystego brzegu. Na odległych krańcach stoją znaki z zakazem kąpieli, ledwo co widoczne. - Gdy byli ratownicy, czułem się bezpieczniej – mówi najśmielszy z grupy 15-latków, którzy rowerami przybyli nad Narew 10. sierpnia. - Mogłem liczyć na pomoc, kiedy traciłem grunt.
Słońce grzeje na całego, żar leje się z nieba, duszno w powietrzu. W miejscu, gdzie z piaszczystego parkingu schodzi się pod osłonę cienistych drzew, po lewej stronie widać betonowy prostokąt. Tutaj dwa tygodnie temu stały kabiny przebieralni i przenośne toalety. Przyroda nie znosi próżni, więc w kącie fundamentu po pozostałościach kąpieliska miejskiego plażowicze pozostawili resztki: kartony po pizzy, butelki po napojach i jakieś śmieci. Podobnie – na swój sposób kulturalnie - zachowali się pod drzewem na prawo odwiedzający miejsce wykorzystywane okazjonalnie do kąpieli, urządzając drugie, nieformalne wysypisko śmieci po sąsiedzku. Nie widać boi, wieży ratowniczej, masztu ani koszy na śmieci. Z przyjemnością można również dziś odnotować, że puste butelki czy papiery na brzegu walały się sporadycznie. Może to oznaczać, że plażowicze po prostu zabierają je do domów. Miejscem załatwiania potrzeb fizjologicznych pozostaje znowu rzeka albo gęste okoliczne zarośla...
„Czasami bywały jakieś wypadki”
Inaczej niż 15-latkowie z rowerami, nieobecność ratowników postrzega Grzegorz Ciborowski. Był 10- czy 12-latkiem w latach 60. XX wieku. Twierdzi, że zapamiętał, jak most drewniany przy plaży rozebrano w 1974 r. Skąd pamięć daty...? Bo skojarzył fakt z Mistrzostwami Świata w Piłce Nożnej. Mówi, że jako 12-latek przepłynął Narew na drugi brzeg; że skakał tak jak inni z mostu na nogi, że czasami dosięgał stopami do dna, ale nic mu się nie stało. Na plażę przychodził bez rodziców i nic mu się nie stało. Jego zdaniem, ktoś, kto nauczył się pływać na basenie, odczuwa strach przed wodą w prawdziwej rzece, którą nastolatkowie w jego młodości przepływali wszerz i wzdłuż - bez żadnej boi. Jest przeciwnikiem „zaganiania” pływaków do akwenu ograniczonego bojami, gdyż uważa, że wystarczą opiekujący się małymi dziećmi rodzice.
Kto ma się opiekować dziećmi, które przyszły na plażę w pojedynkę albo z grupkami rówieśników...? Dlatego 60-letni kolega Pana Grzegorza uważa, że boje powinny zostać, skoro jest tyle osób nieumiejących pływać i muszących zawołać o pomoc. Wszyscy nasi rozmówcy zdają sobie sprawę, że w krytycznej chwili może nie być nikogo na plaży, kto rzuci się na ratunek. Chłopcy wspominają, że kiedy czasami pojawiają się policjanci i proszą o wyjście z wody, to plażowicze wychodzą, ale zaraz po odejściu Policji, wracają do zabaw i kąpieli w wodzie. - Policjant mi niedawno tłumaczył, że musi wyganiać z kąpieliska, choć wie, że to i tak nie przyniesie żadnego skutku – komentuje Pan Grzegorz, broniący prawa do pływania, gdzie kto chce, wszerz i wzdłuż, z prądem i pod prąd. Niespodziewanie – jakby na przekór swoim wywodom o potrzebie wolności - przypomina sobie: - Czasami bywały jakieś wypadki, czasami ktoś się utopił.
Mirosław R. Derewońko