Przejdź do treści Przejdź do menu
niedziela, 06 października 2024 napisz DONOS@
Ewa Mańko

Sybiraczka

Zofia Bielawska urodziła się 18 grudnia 1912 roku w Piątnicy koło Łomży z ojca Jana Bielawskiego i Zofii Bielawskiej ze Zdrojewskich. W 1914 roku, po wybuchu I wojny światowej z rodzicami wyjechała do Rosji, do Rostowa nad Donem. Dopiero w 1922 roku, po uwolnieniu ojca z więzienia, cała rodzina wróciła do Polski i zamieszkała w Piątnicy.

Tam też rozpoczęła naukę w szkole powszechnej, którą ukończyła w 1928 r. i zdała egzamin do Państwowego Gimnazjum im. Marii Konopnickiej w Łomży, gdzie uzyskała dużą maturę w 1934 roku. W związku ze śmiercią ojca w tymże roku, nie mając możliwości dalszego kształcenia, od 1 stycznia 1935 r. do 28 lutego 1937 r. pracowała jako prywatna nauczycielka w majątku Dzierzbia. Po powrocie do Piątnicy odbyła praktykę w Zarządzie Gminy Drozdowo, kończąc jednocześnie kilkumiesięczny kurs administracji wojskowej w zakresie księgowości materiałowej. W 1938 roku wyjechała do Warszawy do siostry i tu od 1 marca rozpoczęła pracę w Szefostwie Fortyfikacji w Modlinie, jako pracownik umysłowy. Zmobilizowana w czerwcu 1939 r. została skierowana do pracy w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym nr 6 w Żywcu (fortyfikacja południowej granicy Polski – Jordanów, Węgierska Górka itp.). Pod koniec sierpnia 1939 r. biuro zostało ewakuowane do Wadowic i tu zastała ją wojna. Punktem zbiorczym biura, jak opiewał rozkaz wyjazdu, było Mołodeczno. I tak od 1 września 1939 r. rozpoczęła się jej wojenna wędrówka. Różnymi środkami lokomocji dotarły z koleżanką do Lwowa. Była świadkiem wkroczenia wojsk radzieckich do miasta. Ponieważ nie miała możliwości powrotu do rodziny w Łomży (teren był zajęty przez Niemców), skorzystała z zaproszenia koleżanki i wyjechała z Lwowa do jej rodziny w Nieświeżu. Po ustaleniu granic między Niemcami a Związkiem Radzieckim, w listopadzie 1939 r. powróciła do rodziny w Piątnicy. Od 1 stycznia 1940 r. rozpoczęła pracę jako nauczycielka w Szkole Podstawowej w Piątnicy. Po spotkaniu z koleżankami, jeszcze z czasów gimnazjalnych, dowiedziała się o zamiarze powołania na terenie Łomży organizacji podziemnej, do której wstąpienie jej zaproponowano. Niestety, organizacja będąca jeszcze w stadium organizowania się, została przez „wtyczki” wydana i NKWD rozpoczęło masowe aresztowania. 22 maja 1940 r. w Piątnicy, w mieszkaniu koleżanki Kazimiery Stefko, Zofia Bielawska została aresztowana przez NKWD i osadzona w więzieniu w Łomży. 28 czerwca przewieziono ją do więzienia w Mińsku Litewskim. Po kilkumiesięcznych przesłuchaniach, wyrokiem zaocznym NKWD, została skazana z 58 paragrafu na 8 lat pozbawienia wolności bez prawa pisania listów, oraz konfiskatę majątku. Od wiosny 1941 do jesieni 1942 roku była kilkakrotnie kierowana do innych obozów, tzw. uczastków. Pracowała przy odśnieżaniu torów kolejowych, w kamieniołomach, przy budowie zapory wodnej, wyrobie pustaków z gliny itp. W ostatnich miesiącach, na skutek fizycznego wyczerpania, przeniesiono ją do pracy w gospodarstwie rolnym Muchtarka. Praca była równie ciężka z uwagi na wysokie normy, była jednak możliwość dokarmiania się (arbuzy, dynie, pomidory, ratował ich też dziko rosnący czosnek). Z obozu wywieziono ich dopiero jesienią 1942 r. Na radość, że jadą do kołchozu Rosjanie śmieli się, mówiąc: – Wiecie co to jest kołchoz? To bezterminowe więzienie... Całą swoją „wschodnią” gehennę opisała w publikowanym poniżej pamiętniku. Po powrocie do Łomży pracowała w Powiatowej Radzie Narodowej – Biuro Odbudowy Wsi przy architekcie powiatowym. Zmuszona okolicznościami (nacisk na zapisanie się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko – Radzieckiej i partii), wyjechała do Warszawy, gdzie 1 czerwca 1950 r. rozpoczęła pracę w Państwowym Instytucie Hydrologiczno-Meteorologicznym, w którym pracowała do 1973 roku, tj. do przejścia na emeryturę. * * * „Zostałam aresztowana w Łomży 22 maja 1940 roku za udział w nielegalnej organizacji antyradzieckiej pod nazwą Związek Walki Zbrojnej. Potem nazwa ta została zmieniona na AK. Moim dowódcą był oficer z 33 pułku, Władysław Bruliński, który został aresztowany po mnie. Ja jednak byłam już wówczas w więzieniu. Ze mną natomiast aresztowano paru znajomych z Piątnicy.1) Więzienie w Mińsku było okropne. Najpierw siedziałam w celi, którą nazywano „śmiertelna kamera”. Przetrzymywano w niej ludzi skazanych na śmierć. Początkowo przebywałam tam sama. Przez cały czas, 24 godziny na dobę, paliła się w niej żarówka. Trzeba było siedzieć do niej twarzą, nie było wolno się odwracać. Oni musieli wiedzieć, czy ja z kim przypadkiem nie rozmawiam. Dopiero potem, przy pomocy blaszanego kubka, rozmawialiśmy z uwięzionymi w sąsiedniej celi. Przykładało się go do ściany i można było dowiedzieć się kto siedzi za ścianą. Potem przenieśli mnie do większej celi. Tu już była w ogóle makabra, bo spałyśmy i „w waleta” i jak tylko można było ściśniętym, i na gołym cemencie. Aresztowano mnie tak jak stałam (byłam w prochowcu). Jak powiedziałam – warunki były straszne. Do ubikacji wypuszczali nie kiedy było trzeba, tylko kiedy przewidywał regulamin, to znaczy rano. Korzystałyśmy z ubikacji i myłyśmy się pod kranem. Znęcali się nad nami jak tylko chcieli. N. p. kiedy przychodziła do ubikacji mała grupa, to wysypywali chlorkiem i to dopiero zaczynało buzować. Wychodząc dosłownie pluło się krwią, a oczy były stale czerwone. Po wyroku jaki zapadł na tajnym posiedzeniu NKWD (tak oni mówili) zostałam skazana na 8 lat pozbawienia wolności bez prawa pisania listów i bez prawa korespondencji oraz otrzymywania paczek a także jakiejkolwiek łączności z rodziną. Wiosną 1941 roku wywieziono mnie poprzez przejściowe więzienia Czelabińsk, Pietropawłowsk, (to jest piekło, dosłownie Pietropawłowsk był piekłem). Czekało się na miejsce w obozie. Ponieważ chorowałam i zapadałam ciągle na zdrowiu, traciłam przytomność. Tam były potrójne mary – już nie było miejsca do spania, siedziało się więc na podłodze. Były pluskwy, pchły, wszystko... Stamtąd wywieźli mnie do obozu w Karagandzie, w oddziale Muchtarka. Gdy jechaliśmy to jeszcze leżał śnieg, a w nim – nie skoszone zboże... Otrzymałam na drogę po polskich żołnierzach gruby brezentowy płaszcz z wałkiem na plecach, żeby w trakcie podróży nie uderzać plecami. Ponieważ byłam w wiatrówkach, dostałam też takie „obrzynki” – jak nazywano moje nowe obuwie. Nosili je podobno nasi saperzy. Idąc ciągle padałam w ten śnieg. Pomagał mi żołnierz, który nas prowadził. Myśmy tylko widziały świecące się w dali światełko, domyślałyśmy się, że tam jest obóz. Szczekały psy. Gdy podeszłyśmy, przeczytałam: „Isprawitelno Wospiatelnyje Łagra”, co oznaczało „obozy poprawczo -wychowawcze”. Początkowo zagonili do kamieniołomów. Trzeba było ułożyć sześć metrów sześciennych kamienia, przenieść i ułożyć w sztabce. Dopóki nie zorientowałyśmy się jak robią to Rosjanki, to nigdy nie wyrabiałyśmy normy. A obiady i kolacje zależały od wyrabianej w dzień normy. Jak się nie wyrobiło normy, to był trzeci kocioł, dobrze już było jak był drugi. Byłyśmy więc ciągle głodne. Nie powiem, mnie Pan Bóg jakoś strzegł, tego głodu tak nie odczuwałam jak inne panie. Jedna z nich – starsza, aresztowana jako ziemianka – pomogła mi, bo dała mi płaszcz, na którym trochę spałam, dopóki jej nie zabrali. To była mordercza praca. Zauważyłyśmy, że Rosjanki wybierają duży kamień, okładają szybko małymi i jest wtedy „sztabce”. A oni mierzyli. Dopiero gdy przychodziło do wywózki tych kamieni, okazywało się, że środki są puste. Przenieśli nas do budowy zapory wodnej. Tam też urządzany był ogród warzywny. Oni robili zagrodę i zatrzymywali wodę. Arykami woda płynęła n. p. wzdłuż posadzonych pomidorów, podlewając je w ten sposób. Ja byłam tym zdumiona. Budowa była jednak ciężką pracą. Trzeba było kopać glinę, ziemię, nosić kamienie. To wszystko ubijało się takim ubijakiem. Ponieważ nie miałyśmy siły, kilka z nas przeniesiono wiosną do pracy w ogrodzie przy plewieniu. A kiedy już pojawiły się owoce, byłyśmy zadowolone, bo mogłyśmy jeść do woli. Były tam dynie. Ich smak czuję do tej pory i dałabym wiele za to, żeby ktoś mi przywiózł stamtąd taką dynię. Słodka, soczysta, pachnąca. Mogłyśmy jeść do woli, ale nie wynosić. Raz jednak udało mi się przenieść chorej koleżance. Może strażnik machnął ręką, bo kiedyś mieli nawet do niego pretensje, że nie rewiduje Polek. Odpowiedział im, że Polki nie kradną. A to nieprawda, bo Polski kradły, ale były cwane. Zresztą Rosjanki – podobnie, też przynosiły do baraku. Gdy szłyśmy do pracy, kazali nam śpiewać taką pieśń rosyjską: Szeroka strana nasza rodnaja Mnogo w niej lesow i riek My drugoj takoj strany nie znajem Gdie tak wolno dyszit czełowiek A one śpiewały: My drugoj takoj strany nie znajem Gdie tak gorko płaczet czeławiek. I zawsze dostawały za to po plecach. To była prawda. Ale były też i śmieszne sytuacje. Na przykład żona rosyjskiego oficera, która nie wiem dlaczego nazywała Rosjan „sracze popielate”, ciągle im wymyślała. Mąż się kiedyś do niej zwrócił i powiada: – Worwa (tak się nazywała), no powiedz czto eto popielaty, no sracz eto ja ponimaju, a czto eto popielaty? Śmiałyśmy się wtedy bardzo. Nie wiem czy w języku rosyjskim jest słowo „popielaty”, nigdy nie sprawdzałam. Pamiętam tylko, że ona bardzo im wymyślała. Pozostawałam tam aż do umowy Stalin – Sikorski. Stalin obiecał wypuścić na wolność wszystkich więźniów z obozów. Trwało to jednak prawie rok. W końcu byłyśmy wolne. Mogłyśmy sobie wybierać gdzie kto chce jechać. Niektórzy mieli rodziny, wiedzieli że jakoś się połączą, porozumieją się. Myśmy nie miały nikogo. Postanowiłyśmy posłuchać pewnego żołnierza, który radził nam jechać do Nowosybirska: – Tam najlepiej wam będzie. To jest na północ, a myśmy były na południu. Nowosybirska obłast, Kuznieckij rejon, gorod Stalińsk. Zabrali nas do kołchozu. Zanim tam pojechałyśmy, musiałyśmy iść do bani (łaźnia). Myślałyśmy, że tam będą jakieś nowe urządzenia, skoro musimy się wykąpać. Kołchoz był w dole, kilometr – może więcej – na górze stał kulstan. To wszędzie w kołchozach było pobudowane na wypadek deszczu, gdy ludzie mieli przerwę na obiad, żeby mieli się gdzie skryć. W budynku była kuchnia. Zawieźli nas na ten kulstan. Zjadłyśmy kolację, ucieszyłyśmy się, bo wcześniej w Kazachstanie nie było kartofli. Tu mieliśmy ich całe wiadro. Możecie sobie wyobrazić jak rzuciłyśmy się na nie! Rosjanie początkowo bali się z nami kontaktować. Po posiłku usiadłyśmy pod płotem i myślimy: co teraz będzie, gdzie będziemy? Przyszła ciotka Turbichina. Przyniosła nam „po cichu” mleko i kisiel – jak powiedziała. Był to natomiast budyń, tyle że bez cukru, zrobiony z mleka i kartoflanej mąki. Potem przydzielili nam pomieszczenie: duży pokój, w którym zakwaterowanych jest już czterech lub pięciu robotników rosyjskich, pracujących w kołchozie. Spaliśmy na podłodze. Pośrodku stała kuchenka zlepiona z gliny, maleńka, na której gotowali. Z NKWD nam powiedzieli, że mamy dostać pół kilo chleba dziennie, litr mleka i to co będzie na obiad. Początkowo nam to dawali, a potem okazało się, że oni sami nie mają. Nie mieli z czego piec chleba. A jak żyli ludzie! Trudno powiedzieć, że to było życie. Gorzej jak średniowieczna niewola. W kołchozie zostać mogły tylko matki z małymi dziećmi. Reszta przebywała na górze, w kulstanie. Pracowało się do późna, w kulstanie trzeba było spać, tam też jadło się. Potem zbuntowałyśmy się. Rwało nam się ubranie, już więcej było łat jak samego ubrania, które mieliśmy nie zmieniane od aresztowania. Ogłosiłyśmy bojkot, powiedziałyśmy priedsiedatielowi, że nie wyjdziemy do roboty, dopóki nie dostaniemy ubrania i jedzenia. – U was powiedziano, że kto nie rabotajet ten nie kuszajet, a kto rabotajet to właśnie kuszać jemu nużno – powiedziałam. No i zaraz przyjechało NKWD, żeby sprawdzić. Poza tym ci mężczyźni: ani się ubrać, ani umyć, ani nic, bo oni ciągle byli. No więc ich zabrali. Kazali nam zrobić nary. A z nami był jeden mężczyzna, Janek. 2) Podobno był Ukraińcem, miał ukraińskie nazwisko (nie mogę sobie przypomnieć). Zrobiliśmy mu nary wzdłuż jednej ściany, a przy drugiej ścianie nieopodal pieczki na której piekli chleb, gotowali, zrobili nary nam. Nie było prześcieradła, kołdry, koca, nic. A ponieważ któregoś dnia, będąc już kucharką, znowu odmówiłam pójścia do pracy, bo porwała mi się spódnica, więc znowu przyjechało NKWD. Pytają dlaczego się buntuję. – Bo nie mam w czym chodzić, nie mam ubrania, jestem w tym w czym zostałam aresztowana w 1940 roku. A teraz mamy już rok 1943... Poskutkowało. Przydzielili nam fufajki i spódnice. Były one z waty przędzione i utkane tak jak nasza dzianina – gruba, ale biała. Wymieniłyśmy za kartofle farbkę do bielizny, ufarbowałyśmy je na niebiesko. To się prało, więc zrobiło się nie wiadomo jakie. To zebrałyśmy znów liście z cebuli i znów ufarbowałyśmy. Były żółte. No, ale była to spódnica. A w kołchozie, jak w kołchozie – do roboty się chodziło w pole. Plewiliśmy zboże, bardzo zachwaszczone piołunem. Po zmieleniu było tak gorzkie, ze trudno było jeść chleb. Potem trafiłam do brygady traktorzystów jako kucharka. Oni mieszkali w barakach przypominających wóz Drzymały. Musiałam im gotować, mierzyć pole: ile zorzą, ile skoszą. Zaopatrywałam ich w benzynę i musiałam się z tego wszystkiego wyliczać. To tzw. uczostszyk. Coś na kształt rachmistrza. Było mi tam dobrze, nie powiem. Ale jak byłam kucharką, to wszyscy się buntowali i krzyczeli: Sonia kucharka, Sonia kucharka, pawarycha. Oni wiedzieli, że nie okłamuję, że nie wyjadam tego co dostaję. A dostawałam nie raz kilogram mięsa na 50 osób. Co to jest? Kroiłam wtedy na drobne kawałki i jak nabierałam chochlą, to starałam się, żeby do każdego talerza trochę tego mięsa wpadło. Gdy byłam brygadzistką w traktornoj brygadie o tyle korzystałam, że zaliczano codziennie roboczodzień. Jeśli nie wykonano normy np. przy wykopkach czy żniwach, czyszczeniu zboża, nie zaliczali. Za każdy dzień dostawałam półtora roboczodnia – zamiast dziesięciu czy piętnastu dekagramów zboża, dostawałam trzy kilogramy. Więc po roku już byłam tak zaopatrzona, że same piekłyśmy sobie chleb. Gdy pracowałam w brygadzie traktorzystów to mogłam ukraść także trochę benzyny, żeby zapalić paliwo. Potem byłam sprzątaczką w biurze to też miałam korzyść bo mogłam ukraść trochę opału, trochę nafty. W takim ich „pawlaczu” przechowywana była cebula i czosnek. Ile razy szłam, a w nocy trzeba było całą zimę palić, to zawsze do wiadra wkładałam 2-3 kawałki węgla, a to cebulę, a to czosnek. Potem gdy już dostawałam wynagrodzenie za okres letni to miałyśmy bardzo dużo mąki. Wtedy Bronia3) z Jedwabnego, która umiała piec chleb, upiekła go. Każda z nas dostała po bochenku. Ostatni zaniosłyśmy babci, u której mieszkałyśmy. Ona przynosiła mleko albo jajeczko. Tolko nie gawari diedu. A dziadek przychodził do nas i przynosił nam: tolko nie gawari babie. Śmiałyśmy się zawsze. Wtedy miałyśmy już tak do syta. Nie pamiętam w którym to było roku gdy z każdego kołchozu wysyłali tzw. brygady do tajgi na wyrąb lasu. Wytypowano również mnie. To nie była nagroda, po prostu nas wytypowali. Ponieważ najlepiej mówiłam po rosyjsku, umiałam pisać (przecież powróciłam dopiero w 1922 r. po tamtej wojnie), pamięć mi powróciła bardzo szybko. Ludzie pytali: Znajesz czto eto tajga? Eto bezsrocznaja tiurma. I mieli rację. Wiosną gdzieś rzeką spławiali drewno na przeróbkę. Raz byłam przy wyrębie drzew, ale nie miałam odpowiedniego ubrania, więc przydzielono mnie do obsługi koni i gotowania posiłków pozostałym członkom brygady. Cały dzień i całą noc miałam zajęte: gotowałam nocą, żeby rano mieli jedzenie. Było mokro, przychodzili zmoczeni, musiałam im te ubrania posuszyć, było mi ich bardzo żal. Praca bardzo ciężka, tym bardziej jak przychodził brygadier i okazało się, że nie wyrobili normy, to musieli przed barakiem piłować drewno. Byłam tam do wiosny. Przeprawa przez rzekę była tragiczna, lód już topił się, na wierzchu była woda, a pod spodem jeszcze lód. W pewnym momencie lód załamał się, ale okazało się, że była tam kolejna warstwa lodu i kołchoźnik, który był ze mną wyciągnął jakoś konia i sanie i udało nam się przeprawić na drugi brzeg. Ledwie dobrnęliśmy do kołchozu. Był to kawał drogi, jechaliśmy chyba ze trzy dni. A tutaj zaczęło się to samo w kółko. Byłam nadal uborszczycą czyli sprzątaczką. Pracowałam przy traktorach. W międzyczasie dostawałyśmy wezwania, bo do wojska polskiego mamy iść. Najpierw wezwanie dostałam tylko ja. Rena5), najmłodsza, która się do mnie bardzo przywiązała, pojechała ze mną i błagała enkawudzistę, żeby również ją zabrał do wojska. Powiedział: – Dobrze, pojedziesz. Mnie natomiast nie kazał niczego zabierać, bo wszystko otrzymam na miejscu. Tak więc pozostawiłam wszystko co miałam i choć było tego niewiele, to im się przydało. Gdy znaleźliśmy się w końcu w miejscu przeznaczenia, doszłam do wniosku że to nie jest pobór do wojska, gdyż zbyt wielu tu ludzi starych i schorowanych. Wyszedł enkawudzista i powiedział do tego, który nas tam przyprowadził: – Ty wiesz: w tajgu rabotać. Powiedziałam od razu: – Do tajgi nie pójdę żeby nie wiem co, za żadne pieniądze. Byłam sześć miesięcy i wystarczy. W kołchozie pracuję solidnie i nikt mi nie może zarzucić, że ja za darmo tutaj cokolwiek jem. Powiedziałam też, że nie mam nic ze sobą, bo u znajomych zostawiłam paczkę, gdyż mi tak powiedzieli, że mam iść do wojska. Muszę więc wrócić. Puścił mnie. Rena poszła ze mną. Szukałyśmy Polaka, z którym wcześniej miałyśmy kontakt. Miał być w drugim końcu miasta. Gdy tam wreszcie dotarłyśmy, okazało się, że dwa dni wcześniej wyjechał do wojska polskiego. Znów zostałyśmy na lodzie. Co robić? Wracać do kołchozu? Postanowiłyśmy zgłosić się do NKWD. Powiedziałam, że nie pojechałam do tajgi: – Bo wyście mnie okłamali, mówiliście, że do wojska, a okazało się, że jestem skazana na tajgę. Byłam tam pół roku i mam dość tego, a w kołchozie pracuję solidnie, co może zaświadczyć priedsiedatiel i mieszkańcy kołchozu. Myślał, myślał: – Co z wami zrobić? Ja mu na to: – To już jest wasza sprawa, mnie już nic nie obchodzi. Możecie mnie do więzienia zamknąć, co chcecie to róbcie. Wysłuchał i mówi: – Stepaj rabotac w kołchoz. Wróciłyśmy więc do kołchozu. A priedsiedatiel się bał: – Jak to? Miałyście iść do wojska i wracacie? Powiedziałyśmy, że uznano nas za polityczne, że z więzienia, więźniarki, więc nas dowojska nie wzięli. Uwierzył. Potem jeszcze kilkakrotnie dostawałyśmy wezwania, w tym do Prokopieńska, gdzie jest kopalnia węgla. Ale tylko raz zjechałyśmy pod ziemię. Gdy wyszłyśmy – pieszo wróciłyśmy do kołchozu. I pozostałyśmy do repatriacji. Kiedy zgłosiłam się do NKWD po kartę repatriacyjną okazało się, że ktoś fałszywie przetłumaczył moje nazwisko, bo mnie tam nazywano Bielajewskaja, a ktoś odczytał Bieszczewskaja i tak też napisał. Pod tym nazwiskiem przyjechałam do Polski. Urzędniczka nie chciała wydać mi karty, upierała się: – To nie ty jesteś. Mówię: – Przecież tu jest data urodzenia, miejsce urodzenia, imię matki i ojca, miejsce zamieszkania – wszystko się zgadza, więc to jest pomyłka. Zamiast Bielajewskaja napisali Bieszczewskaja – to wszystko. Ona w końcu powiedziała, że dzisiaj mi nie wyda, ale kazała przyjść jutro o ustalonej godzinie. – Tylko mów od razu nie Bielejewskaja a Bieszczewskaja, to ci wydam kartę. Tak też się stało. Powiedziałam, że jak mi nie pozwolą wsiąść do pociągu, to się rzucę pod koła, a tutaj na pewno sama nie zostanę. No i wróciłam. Wróciłam pierwszego dnia Wielkanocy. Przyjechałyśmy na dworzec w Krakowie. Chcieli nas wieźć gdzieś dalej do punktu repatriacyjnego. Po co mi było tam jechać, skoro miałam adres, wiedziałam że kogoś na pewno w Piątnicy zastanę. Bronia – też. Rena miała adres ojca, bo matka już nie żyła. Zaopiekowali się nami na dworcu SOK-iści. Młodzi chłopcy. Zaprowadzili do punktu repatriacyjnego i poprosili, żeby nam wydali bezpłatne bilety na przejazd. Bileterka: – Przecież to jest Wielki Piątek, mogą przenocować w baraku i jechać po świętach. Ja jej na to: – Czy pani by chciała, żeby po 5 czy 6 latach nieobecności w domu, znajdując się od niego o parę kilometrów, w baraku znowu „na gromadzie” spędzać święta? Rozpłakałyśmy się. SOK-iści wzięli nas i nie kazali martwić się. Zaprowadzili nas na dworzec, poprosili kolejarza żeby zawiózł nas do Warszawy i nie żądał biletów, bo wracamy z Rosji. Rzeczywiście, posłuchał ich. Gdy ludzie dowiedzieli się, że my z Rosji – przychodzili dawali nam jajka, bułki, chleb. Tak dojechałyśmy do Warszawy. Tu znowu nie miałam za co kupić biletu, znowu kłopot. Powiedziałyśmy, ze wracamy z Rosji, nie mamy pieniędzy. Przepuścili nas na szczęście bez biletu. Przyjechałam do Łomży! Wysiadając z pociągu usłyszałam po sześciu latach bicie dzwonów w kościele, bo to była rezurekcja. Pierwszy dzień Wielkanocy. Tak pomyślałam sobie, że tak jak Chrystus zmartwychwstał po śmierci, tak my wróciłyśmy cudem do życia w nowych warunkach. Niestety, zawiodłam się. Miałam potem duże przejścia, musiałam opuścić Łomżę. Z bólem serca zostawiłam siostrę, wyjeżdżając do Warszawy. No, ale to już nie jest ważne... W każdym razie powróciłam 22 kwietnia 1946 roku, a byłam aresztowana – przypomnę – 22 kwietnia 1940 roku... Z Bronią najpierw zaszłyśmy do rodziców mojej koleżanki. Mieszkali przy dworcu. Zostawiłam swój tobołek, bo czułam, że dłużej nie dam rady. Nic w nim właściwie nie było, ale przecież do Piątnicy z dworca – kawał drogi. W Piątnicy na rozstaju dróg obok krzyża pożegnałam się z Bronią. Ona poszła w kierunku Jedwabnego, a ja prosto pod górkę. Z kościoła akurat wychodziła procesja, biły dzwony. Kościół był zniszczony. I z tego zniszczonego kościoła wyszła procesja. Po raz pierwszy po sześciu latach zobaczyłam księdza, widziałam dziewczynki w białych sukienkach, widziałam tłum ludzi. Jak doszłam do domu – nie wiem. Łzy same płynęły z oczu. Gdy otwierałam furtkę na podwórze, zauważyłam w oknie siostrę Irę. Marysia, druga siostra, była w korytarzu. Powitała mnie słowami: – Ojej, od samego rana biedni zaczynają chodzić. A przecież byłam „elegancko” ubrana, bo dostałam koc, który przerobiłam sobie na płaszcz i w którym wracałam do Polski. Sukienka była z pofarbowanego prześcieradła. Nie spodziewali się w domu, że na święta przyjadę. Teraz rzuciłyśmy się sobie na szyję, zaczęłyśmy płakać. Weszła Ira i spotkałyśmy się w trójkę. Pozostali domownicy byli na Mszy św., na rezurekcjach. Zabrali mnie do małego pokoiku, zebrali ze mnie ubranie, bo chociaż nie byłam zawszona – jakoś udało mi się tego uniknąć – ale oni się bali. Podobnie jak rodzice mojej koleżanki w Łomży. Poczęstowali nas i jajkiem się podzielili z nami, dali nam zjeść, zrobili herbatę... Ale nasze tobołki od razu wynieśli do komórki... Okazało się, że szwagier przywiózł dla mnie i sukienkę, i bieliznę, i dobre buty. Skąd pamiętał numer – nie wiem. Ubrali mnie. Coś – nie wiem co – zrobili z moim starym ubraniem. W każdym razie nareszcie po sześciu latach poczułam się... Nie wiedziałam co to jest nocna koszula, co to ręcznik, szczotka do zębów, poduszka – nie wiedziałam... Jak nakrywałam się fufajką – nakryłam nogi, to marzłam w plecy, przykryłam plecy – marzły mi nogi. Nagle znalazłam się w świeżych, nowych rzeczach. To był dla mnie szok... 1) Roman Kamiński, Stefan Krawczyk – nauczyciel z Piątnicy, Majewski – żołnierz, mąż Stefy Wronowskiej, Latko – żołnierz. Imion nie pamiętam. Aresztowani zostali w Piątnicy w tym samym czasie. 2) Jan Paluch w Polsce był agronomem. Aresztowany. Miał być agronomem w kołchozie. Wieść po nim zaginęła. Odwieziony do rajspołkomu przez towarzyszki niedoli – wszedł, zamknęły się za nim drzwi i nikt go więcej nie widział. 3) Bronisława Konopko z okolic Jedwabnego. Razem z bohaterką wspomnień wróciła do Łomży. Nazwiska aktualnego i dalszych losów nie udało mi się ustalić. 4) Regina Łukaszonek, Bronisława Konopko, Wiera Paterak, Łucja Chojnowska. 5) Regina Łakuszonek po powrocie mieszkała w Kurowie. Nie żyje. 6) Starsza siostra Irena Gomońska z d. Bielawska nie żyje. 7) Siostra Maria Puszkarek z d. Bielawska nie żyje. * * * Zofia Bielawska zmarła w Warszawie 20 grudnia 2003 roku, w wieku 91 lat. Pochowana została na cmentarzu parafialnym w Piątnicy, w grobie rodzinnym.

Ewa Mańko


 
 

W celu świadczenia przez nas usług oraz ulepszania i analizy ich, posiłkujemy się usługami i narzędziami innych podmiotów. Realizują one określone przez nas cele, przy czym, w pewnych przypadkach, mogą także przy pomocy danych uzyskanych w naszych Serwisach realizować swoje własne cele i cele ich podmiotów współpracujących.

W szczególności współpracujemy z partnerami w zakresie:
  1. Analityki ruchu na naszych serwisach
  2. Analityki w celach reklamowych i dopasowania treści
  3. Personalizowania reklam
  4. Korzystania z wtyczek społecznościowych

Zgoda oznacza, że n/w podmioty mogą używać Twoich danych osobowych, w postaci udostępnionej przez Ciebie historii przeglądania stron i aplikacji internetowych w celach marketingowych dla dostosowania reklam oraz umieszczenia znaczników internetowych (cookies).

W ustawieniach swojej przeglądarki możesz ograniczyć lub wyłączyć obsługę plików Cookies.

Lista Zaufanych Partnerów

Wyrażam zgodę