Magiczny świat teatru Bogumiły Wierzchowskiej-Gosk
Teatr Lalki i Aktora świętuje w tym roku 35-lecie. Aktorką mającą ogromny wpływ na rozwój i liczne sukcesy tej instytucji była Bogumiła Wierzchowska-Gosk. Od roku 1987 zapisała się w pamięci widzów znaczącymi rolami w „Pasji”, „Przygodach Koziołka Matołka”, „Balladynie”, „Madejowym łożu” i wielu innych przedstawieniach, była też bardzo aktywna poza teatrem. Przed pięciu laty jej sceniczną karierę przerwała bezlitosna choroba, ale mimo tego nie poddała się i jest wciąż osobą bardzo twórczą: pisze scenariusze i piosenki, do niej należą też sprawy organizacyjne Ogólnopolskiego Konkursu Krasomówczego im. Hanki Bielickiej „Radość spod kapelusza”. Dzieje się tak, bo jak sama podkreśla: żyje z chorobą, a nie chorobą.
Wojciech Chamryk: Skąd wzięło się u pani zainteresowanie teatrem? Była to miłość od pierwszego wejrzenia, czy stopniowo doszła pani do tego, że warto wiązać swą zawodową przyszłość właśnie ze sceną?
Bogumiła Wierzchowska-Gosk: Zainteresowanie teatrem i miłość od pierwszego wejrzenia wzięły się z dziecinnych lat 70., kiedy na ekranie pojawił się Telewizyjny Festiwal Widowisk Lalkowych z prowadzącym mistrzem, ikoną teatru Janem Wilkowskim. Czarno-biały ekran telewizora dodawał jeszcze większej magii. Uruchamiał wyobraźnię o kolorach, przestrzeni, niezwykłością ożywionego świata pacynek, kukieł i innych, wtedy nieznanych mi lalek. Kukła do dziś jest moją lalką, dzięki której mogłam pokazać mój temperament, ruch, dać każdej z nich mój głos… Uwielbiałam grać, bawić się tą formą, tańczyć, chodzić, razem z kukłą jako jedno. Ona aktorka na planie i ja, animatorka za parawanem. Magia, głos mój, życie lalki z mojego ruchu, ona jest Czarownicą, smukłą brunetką, a ja za parawanem małą, korpulentną blondynką (śmiech). Już w szkole podstawowej miałyśmy własny teatr lalek. Robiłyśmy lalki płaskie z tektury, na kijkach, pacynki z piłeczek pingpongowych, na ręce sukienki lalek. Przedstawienia pokazywałyśmy innym dzieciom w szkole. Miałyśmy też swój zespół muzyczny: Makosia grała na pianinie, i innych klawiszach, a ja, Dorota, Madzia, Ania byłyśmy piosenkarkami… (śmiech). Grałyśmy w domu u Makosi, bo miała pianino. U niej były próby. Grałyśmy w kościele na mszach, na kilku zakładowych choinkach zarobiłyśmy pierwsze złotówki. Piękny czas. Koleżanki w kolejności zostały ginekologiem, farmaceutą, nauczycielkami i ja: aktor, nauczyciel, animator kultury, arteterapeuta. Z koleżanką Madzią prowadziłyśmy latem, w ramach Nieobozowej Akcji Letniej, zajęcia dla dzieci z podwórka. Jej mama wypożyczała zabawki z przedszkola, moja mama załatwiała salę w Domu Młodzieży. Dzieci zabierały picie i kanpki, i spędzały z nami czas do godziny 15. Same je parami zaprowadzałyśmy na zajęcia i do domu. Pisano o nas w „Gazecie Białostockiej”. To były czasy.
W.C.: Ale zwykle jest tak, że dziewczynki marzące o karierze aktorki chcą grać w filmach, albo myślą o wielkich, dramatycznych rolach w „prawdziwym” teatrze?
B.W.G.: Odkąd pamiętam miałam dwa marzenia. Zostać piosenkarką albo nauczycielką. Od młodych lat byłam społecznicą, harcerką i artystką. Tańczyłam w zespole pieśni i tańca, śpiewałam w chórze. Już wtedy wyjeżdżaliśmy na festiwale, warsztaty i występy z różnych okazji. Bułgaria, ówczesna republika Litwy. Mieliśmy wspaniałą, oddaną młodzieży nauczycielkę, panią Halinę Białą. Byliśmy znani i sławni. Kilka lat temu koleżanka Małgosia Kamińska-Pliszka wydała o pani Halinie książkę „Ona była muzyką”. Na promocji książki w Wysokiem Mazowieckiem była pełna sala widowiskowa. Nie było pani Białej, ale był mąż pani Haliny, nasz pan dyrektor szkoły podstawowej z dziećmi i wnukami, rodzina, nauczyciele i my dzieci – trochę odmienione, jakby starsze, ale z tamtą energią sprzed lat. Śpiewaliśmy razem jak kiedyś, z Jurkiem Filarem, który przyjechał na nasze zaproszenie i dał się ponieść krainą łagodności w naszej interpretacji, improwizacji. Cudowny koncert, pamięć, łzy, śmiech i piękne wspomnienia. Wygrywałam festiwale piosenki, nagrywałam piosenki w Radiu Białystok jako laureatka w audycjach pokonkursowych. Mimo tego, że w liceum byłam w klasie biologiczno-chemicznej, to mieliśmy szczęście uczyć się języka polskiego od młodziutkiej, pełnej zapału polonistki Hanny Kowalewskiej, autorki wielu bestsellerów, min. „Julita i huśtawki” czy „Góra śpiących węży” Kochała literaturę romantyzmu, ale poznawaliśmy też literaturę poza lekturą. Czytaliśmy Wojaczka, Stachurę, Mrożka. Redagowaliśmy gazetkę młodych twórców „Polihymnia”. Miałam też niezwykłą promotorkę pracy magisterskiej: wykładowcę, naukowca, autorkę książek dla dzieci „Zadziwienia” czy „Chmurki i humorki” oraz wielu prac badawczych, dr Zofię Olek Redlarską, z którą mimo upływu lat wciąż jestem w kontakcie. Miałam szczęście do nauczycieli-artystów.
W.C. W roku 1987 trafiła pani, jako młodziutka dziewczyna, do powstającego w Łomży Państwowego Teatru Lalek. Zgłosiła się pani sama, czy to Henryk Gała gdzieś panią wypatrzył, zaproponował angaż?
B.W.G.: Byłam dobrze zapowiadającą się nauczycielką. Pan Henryk Gała obserwował mnie wiele razy na scenie. Jeden telefon, jedna rozmowa, mocne bicie serca. I… teatr! Tak zaczęła się moja teatralna przygoda na scenie najmniejszego teatru w Polsce, Państwowego Teatru Lalek w Łomży pod pieczą Ministerstwa Kultury. Miałyśmy z Beatą Sobicką szczęście uczyć się w Szkole Teatralnej w Białymstoku. Regularne zajęcia, poznawanie technik lalkowych, animacji, interpretacji tekstów, emisji głosu z najlepszymi profesorami. Miałyśmy też w zespole mistrza animacji Tomasza Brzezińskiego, który uczył nas na co dzień i wymagał perfekcji. Był jednym z najlepszych animatorów w Polsce. Był też Jurek Lamenta, aktor z ogromnym sercem do młodych. Interpretacji wiersza klasycznego uczyła nas mistrzyni Irena Jun. Uwielbiałam długie frazy, a ona mówiła, że mam średniówkę w genach.
W.C.: Był to zespół złożony z doświadczonych aktorów i adeptów, do tego warunki lokalowe nie były najlepsze, a i sam okres powstania teatru też niezbyt sprzyjający, bo schyłek PRL-u, kiedy wszystko zaczynało się już ostatecznie sypać. Mimo tego nie brakowało państwu entuzjazmu i chęci, żeby ten teatr zaczął funkcjonować i mógł zaproponować najmłodszej publiczności spektakle na poziomie, zabawne, ale też pouczające?
B.W.G.: Teatr Henryka Gały miał misję. Dotrzeć wszędzie tam, gdzie teatr nie docierał, stąd również pomysł Festiwalu w Walizce. Z Walizką można dojechać wszędzie, a w niej można zawieźć dzieciom magiczny świat teatru… W teatrze pielęgnowano niepisane prawo teatralne. Aniołem całego zespołu była nieoceniona Irena Gała. W pracy była naszą wstawienniczką, a żoną w domu. Oboje integrowali pracowników. Organizowali spotkania w Drozdowie w swoim domu. W tamtym czasie całe łomżyńskie środowisko artystów było zintegrowane. Muzycy, plastycy, instruktorzy, aktorzy i dyrektorzy, wszyscy razem. Pionierskie czasy i piękna energia tworzenia zespołu i sceny. Teatr może dziać się wszędzie, nie wymaga przestrzeni (no, nie zawsze). Teatr to ludzie, aktorzy i widzowie. Zgrany, profesjonalny zespół nigdy nie odpuszcza.. Tę dobrą energię odbierają widzowie. Dzieje się magia, dzieje się teatr. Dojeżdżaliśmy ze spektaklami do najmniejszych miejscowości, remiz, świetlic, szkół, domów kultury. Wszędzie witano nas niezwykle ciepło. To był niezwykły czas dla nas i naszej sceny.
W.C.: Pierwsza premiera miała miejsce 22 grudnia 1987 roku, kiedy wraz z Beatą Sobicką i Jerzym Lamentą zagrała pani w „Bajkach pana Brzechwy”, w reżyserii Tomasza Brzezińskiego. Trudno pewnie porównać to uczucie z czymkolwiek, kiedy człowiek debiutuje na scenie i do tego czuje, że to jest właśnie jego miejsce?
B.W.G.: Piękne, klasyczne widowisko. Spektakl z duszą. Niezapomniany hit spektaklu, zespół Beatlesów, pacynek grających na gitarach i perkusji, wykonujący piosenkę „Smuteczki” z solówkami. (śmiech, wzuszenie). Jak mawiał mój mistrz Tomasz Brzeziński: „musicie się tym bawić; jeśli tak będzie, to wasze lalki żyć będą waszym życiem, a widzowie będą słuchać”. I tak było. Graliśmy w dużych i małych przestrzeniach bez mikrofonów, które niestety ograniczają emocje aktora. Przy mojej ekspresji praca z mikrofonem to ogromny hamulec. (śmiech)
W.C.: Od tego momentu przez blisko 30 lat zagrała pani w 53 z 65 wystawionych w tym okresie spektakli. Nietrudno odnieść wrażenie, że tylko takie wydarzenia jak choroba czy powiększenie rodziny mogły, chociaż też na krótko, zmusić panią do zejścia ze sceny; teatr to był pani prawdziwy żywioł, można rzec drugi dom?
B.W.G.: Zagrałam dokładnie w 55 premierach. Dwa spektakle, ze względu na brak programów z premier w archiwum teatru, umknęły: „Dziad Wszystkozjad” i „Królewskie ogórki”. Zastępstwo było spowodowane narodzinami moich córek, Urszuli i Magdaleny. Tam dom gdzie serce moje, a moje zawsze przy ukochanych dzieciach i mężu strażaku, który okazał się też fajnym artystą (śmiech, wzruszona). Dyrektorzy Henryk Gała i Zbigniew Głowacki lubili nasze dzieci pałętające się w teatrze. Moje spędziły w nim wiele czasu, tu dorastały. Nie wiem jak to było możliwe, ale z sześciomiesięczną Madzią jeździłam w teren Nyską z zespołem. Byłam matką karmiącą. Wszyscy mi pomagali, jak rodzina. W czasie gdy grałam dzieckiem zajmowała się organizatorka widowni, Teresa Łebkowska. To było niesamowite, czy w dzisiejszych czasach możliwe? Przedstawienia, bajki, muzyka od kołyski. Tenis ziemny, piłka, pływanie, nurkowanie, gdy trochę podrosły. Tata strażak, nurek, sportowiec, mama artystka, wszystko razem. Teatr to zdecydowanie mój żywioł! Mój!... (wzruszenie)
W.C..: Którą z tych licznych ról ceni pani najbardziej, ma do niej największy sentyment, albo pamięta z powodu wielkiego sukcesu lub jakichś trudności czy niesprzyjających okoliczności z czasu przygotowywania premiery lub już regularnego prezentowania danego spektaklu?
B.W.G.: Oj. Wiele ról sprawiło mi dużo radości. Byłam aktorką charakterystyczną, często drugoplanową, ale zapamiętywaną. Plejada epizodów w „Przygodach Koziołka Matołka”. Wychodziłam ze sceny jako Dwa zające (hit, rola dwa w jednej (śmiech), a wchodziłam z drugiej strony horyzontu, na przykład jako dowódca żołnierzy, kucharz, fryzjer, tramwajarz słoń z waltornią. Teatr przedmiotu. Koziołek Matołek to szczotka i stołek. Spektakl reżyserował Zdzisław Rej, utalentowany uczeń mistrza Jana Wilkowskiego. Bardzo cenię też rolę Matki w „Balladynie”; przejmującą, dramatyczną, wymagającą skupienia i głębokiego wejścia do świata odrzucenia, osamotnenia. Piękna praca w budowaniu spektaklu ze znakomitym Andrzejem Rozhinem, z kórym miałam przyjemność pracować w realizacji „Kartoteki” Różewicza. Rola Judaszowej w „Pasji” z niesamowitym partnerem Judaszem-Tomkiem Rynkowskim, mogę powiedzieć śmiało moim przyjacielem. Spektakl reżyserował profesor Wiesław Hejno, z którym spotkaliśmy się podczas realizacji „Mewy” Czechowa. Tomek i ja jak lwy sceny, dwa żywioły. Nasz duet to robota 100/100, zero ściemy; czujni, słuchający, gotowi na wszelkie awaryjne sytuacje. Moja „życiowa rola” to... Kaczor Kwak (śmiech). I Krzysztof Zemło, Szewc Kopytko, w reżyserii ikony teatru lalek Stanisława Ochmańskiego. Radosna opowieść o dwóch łobuziakach, pełna humoru i zabawy. Widownia szalała, kiedy nasz duet, Krzysztof szczupły i długi, mający jakieś 190 centymetrów wzrostu i obok ja, 150 centymetrów w kapeluszu (śmiech). Niezapomniana radość grania. Cudo! Juhuuuuu! Z sentymentem wspominam spektakl „Poeta zamordowany” w reżyserii Zbigniewa Głowackiego. Czarno-białe, płaskie lalki w oknie sceny, w wąskim strumieniu światła. Niezwykła, jedna z pierwszych, scenografia Przemka Karwowskiego. Pierwsza prezentacja naszego teatru na poważnym, międzynarodowym festiwalu we Francji. Z piękną recenzją i naszym zdjęciem na pierwszej stronie gazety „Le Figaro” (mam ją w domowym archiwum).
W.C.: Ważne wydaje mi się również to, że zawsze podchodziła pani do pracy na scenie bardzo profesjonalnie i z ogromnym zaangażowaniem: nieważne czy była to któraś z głównych ról czy jakaś totalnie drugoplanowa, pani zawsze wkładała w nią całe serce – inaczej się nie da i bez takiego podejścia po prostu nie ma czego szukać na scenie?
B.W.G.: Jeśli pan, stały bywalec, krytyczny obserwator, widz to dostrzegł... To chyba najlepsza oceana mojej pracy i postawy wobec siebie, kolegów ze sceny i widzów. Na scenę nie wniosłam nigdy napoju, nie ubrałam prywatnej biżuterii. Scena to świątynia dla aktora. Od niej zaczyna się poważne traktowanie pracy, pielęgnowanie sztuki i szacunek do ludzi uczestniczących w zjawisku jakim jest teatr. Wchodząc na scenę musimy zostawić dom, osobiste dramaty. To jest trudne, ale pozwala dawać z siebie na scenie 100% prawdy. Nieważne czy grasz księżniczkę, czarownicę czy ruchomy parawan. I tu niezapomniany komiczny duet z Beatą Antoniuk. Grałyśmy parawany, miałyśmy na równoczesne znikanie tekst: „Hej siup! I siup!”. Do dziś się śmieję, wspominając ten duet. Czasem ten parawan jest zapamiętany bardziej niż rola wiodąca. Jest mi miło, że po kilku latach od odejścia ze sceny tak pan mnie zapamiętał. Dziękuję.
W.C.: Paradoksalnie teatr lalkowy dał też pani wiele możliwości rozwoju, bo z czasem w repertuarze łomżyńskiego teatru zaczęły pojawiać się też spektakle dla widzów dorosłych, można było łączyć żywy plan z lalkowym, a do tego współpracować z wybitnymi twórcami – wymarzona sytuacja dla osoby, dla której praca jest jednocześnie ogromną pasją?
B.W.G.: Bardzo cenię realizacje dla widzów dorosłych. Mimo to kocham nadal magiczny, pobudzający dziecięcą wyobraźnię, klasyczny teatr lalek. Uważam, że współcześni twórcy często podają na tacy gotowe dania „spektakle”, odarte z magii. To moim zdaniem zadanie teatrów dramatycznych. Nadawania życia lalkom, obrazom, za tajemniczym parawanem czy w zapadni sceny, to wyzwanie dla scen lalkowych. Osobiście preferuję takie pobudzające wyobraźnię formy edukacji artystyczej. Dziecko słuchające utworów Chopina, nie musi widzieć pianisty przy fortepianie, ale słuchając muzyki namaluje rodzajem pociągnięć kredką czy pędzlem lub barwami, obraz przedstawający nastrój i emocje. Dzisiaj to ogromne wyzwanie dla twórców i aktorów, zrealizowć spektakl parawanowy i zaciekawić wdzów, przesiąkniętych od kołyski technologią.
W.C.: To jednak pani nie wystarczało, mimo tego, że Teatr Lalki i Aktora jeszcze w latach 80. zaczął organizować festiwal teatralny Walizka, a gdy dorobił się siedziby z prawdziwego zdarzenia normą stały się też różne zajęcia czy warsztaty teatralne, na przykład wakacyjne czy podczas ferii zimowych. Dochodziły do tego setki spektakli każdego roku, również wyjazdowych, występy na zagranicznych festiwalach – jak znajdowała pani, mając też przecież rodzinę, czas na te inne formy aktywności, choćby prowadzenie grupy teatralnej Bez nazwy czy innych zajęć w Centrum Katolickim im. Papieża Jana Pawła II przy parafii Krzyża Świętego?
B.W.G.: Jestem osobą… i do tańca, i do różańca. Praca z dziećmi to ogromna radość. Prowadziłam też Dziecięce Studio Teatralne w Wysokiem Mazowieckiem. W obu grupach były sukcesy małych artystów. Dzieci wygrywały festiwale, ja cieszyłam się z ich rozwoju, jak dzięki teatrowi rozwijały skrzydła wśród rówieśników, przełamywały bariery, własne słabości. W teatrze i poza nim tworzyły zgraną paczkę, mimo różnicy wieku. Dzisiaj są już dorosłymi ludźmi. Pierwsze pokolenie artystów już pracuje. Wśród nich są lekarze, prawnicy, pielęgniarki, nauczyciele, ratownicy medyczni i aktorzy… (wzruszenie). Z wieloma z moich dzieci mam kontakt. Spotyka mnie wiele miłych słów, SMS-ów, maili, plotkujemy czasem na messengerze. Nie wszyscy byli super zdolni, ale wszyscy z ogromnymi chęciami. Moim zadaniem było takie podzielenie ról, by wszyscy czuli się potrzebni i ważni, jak prawdziwi aktorzy. W przedstawieniach było wiele scen zbiorowych. To niesamowite, jaką energią się dzielili. Mimo różnych kierunków uczelni, zawodów trzymają sztamę, są również wśród nich pary. W parafii Krzyża Świętego spotkałam ogromny sztab ludzi, którym chce się działać na rzecz środowiska, a ks. Andrzej Godlewski otwiera drzwi i pozwala wspólne działać. Festyny, wakacje z Panem Bogiem, „Radość spod kapelusza”, grupy modlitewne łączą, integrują ludzi. Jedni uczestniczą, inni organizują. Jest niezwykła wspólnota. Tutaj powstało wiele fantastycznych rzeczy. Stworzyliśmy nawet parafialny zespół muzyczny (śmiech). Premiera pierwszego teledysku była pokazywana w TVN 24 i pisał o nim, między innymi, portal 4lomza. Wśród wykonawców Marek i Ewa Załęscy (w życiu lekarze), Asia i Zbyszek Zalewscy (ekonomistka, polonista, realizator filmów), Ala Żelazna (nauczyciel), mój Andrzej (strażak) i Kasia Topolewcz (ekonomistka). Stworzyliśmy paczkę na dobre i złe. Zwiedziliśmy kawał śwata, Europę i Azję.
Można było pogodzić pracę w teatrze z innymi zajęciami. Setki spektakli, wyjazdy, festiwale: piękny, pracowity czas. Nigdy nie zapomnę pierwszego wyjazdu na festiwal do Suboticy czy Banja Luki zaraz po wojnie na Bałkanach. Na balu maturzystów piękne dziewczyny, w witrynach sklepów zdjęcia poległych młodych chłopców. Zrujnowane domy, wypalone okna, poostrzeliwane bloki, sklepy, kościoły. To niezapomniane przeżycia. Z teatrem zjeździliśmy całe Bałkany. Wiele sukcesów odnieśliśmy ze spektaklem „Czerwony Kapturek” w reżyserii Jarosława Antoniuka, który trafił do teatru jako młody instruktor w MDK-DŚT, do pomocy w biurze organizacyjnym „Walizki”, a jako dyrektor uczył się teatru lalek. Odważył się na pierwszą reżyserię „Dziejby leśnej” Leśmiana i stał się wkrótce wiodącym reżyserem łomżyńskiej sceny.
W.C.: Trudno było wyobrazić sobie bez pani festyny parafialne czy Ogólnopolski Konkurs Krasomówczy im. Hanki Bielickiej „Radość spod kapelusza” – myślę, że z niego jest pani szczególnie dumna, bo dzięki grupce pasjonatów udało się stworzyć w Łomży imprezę wyjątkową w skali całego kraju, której nawet pandemia nie dała rady zatrzymać, bo ubiegłoroczna edycja odbyła się online, a w tym roku znowu zjedzie do Łomży młodzież z całej Polski, by dobrze się bawić, a przy tej okazji oddać hołd najsłynniejszej łomżyniance. Do tego miała pani czas na życie rodzinne, tak jakby pani doba miała więcej godzin?
B.W.G.: Pomimo pracy, dodatkowych zajęć, samorealizacji, moja rodzina była i jest dla mnie najważniejsza. Córki poza szkołą powszechną uczyły się w PSM Ii II stopnia. Ula po gimnazjum wyjechała do Warszawy, uczyła się w szkole na Bednarskiej, elitarnej szkole talentów, potem Akademia Muzyczna w Warszawie i dzisiaj jest muzykiem, nauczycielem gry na saksofonie, instrumentalistką realizującą własne projekty. Magdalena ukończyła KUL na wydziale pedagogiki i jest super nuczycielem, realizującym autorskie programy nauczania, gra na wiolonczeli. Obie grają na fortepianie. W naszym domu od zawsze gra muzyka: słuchamy jazzu, klasyki, uwielbiamy Coldplay i innych wykonawców. Dziewczyny wspólnie nam koncertowały. Mamy duże archiwum wideo występów przedstawień i koncertów, które nam przygotowywały. W każde wakacje we czwórkę wyjeżdżaliśmy nad morze, na Mazury. Spędziliśmy dwa miesiące w słonecznej Italii. Zjeździliśmy Sardynię, zwiedziliśmyNeapol, Rzym, Toskanię, Wenecję. Pasję podróży córki mają do dzisiaj, zaliczyły w tym roku Sycylię i Sri Lankę. Urszula wyszła za mąż, mamy fajnego zięcia. Tylko patrzeć jak Madzia za mężem pójdzie...
W.C.: Niestety bezlitosna choroba uniemożliwiła pani dalszą pracę artystyczną; gorzej, miała też wpływ na całe pani życie. Jednak nie poddała się pani, wciąż jest pani aktywna, uczestnicząc w różnych działaniach w swej parafii. Do tego jest pani główną organizatorką „Radości spod kapelusza”, czuwając nad napływającymi zgłoszeniami, zajmując się tą najbardziej niewdzięczną, powiedzmy biurową, pracą i wszystko zdalnie koordynując – nie widać pani, ale nad wszystkim pani czuwa i śledząc internetowe transmisje ma pewnie pani satysfakcję, że ciągle dokłada pani swoją cegiełkę do tego wydarzenia?
B.W.G.: Nikt nam nie obiecał, że będzie łatwo. Tak też doświadczyłam przeżyć związanych z chorobą. To był trudny czas dla Andrzeja, dzieci i dla mnie. Dla moich rodziców. Tata odszedł nagle. Wieczorem zadzwonił, a rano już się nie obudził. To był podwójny cios. Traciłam głoski, dopadało mnie totalne zmęczenie, zdarzało mi się mówić jak po dużej dawce alkoholu. Jedziliśmy do cenionych neurologów. Badania, diagnostyk, rehabilitacja mowy w Światowym Centrum Słuchu w Kajetanach, pobyty w szpitalach, a diagnozy nie było. Walczyłam do końca o mój teatr, przegrałam ostatecznie na Światowych Dniach Młodzieży w plenerowym spektaklu „Madejowe łoże”, granym na dziedzińcu katedry łomżyńskiej. Upadłam na kolana w dynamicznej scenie walki, niby w roli, ale nie wiedziałam czy wstanę. Wracając do domu wyłam z rozpaczy, pytałam… Boże! Dlaczego ja? Długo nie czekałam na odpowiedź, w Nowogrodzie na moście w wózku inwalidzkim siedział mężczyzna łowiący ryby. I myśl… Dlaczego ty? A dlaczego inni? O diagnostyce, wizytach, wydanych na nie pieniądzach możemy z mężem książkę napisać. Kosztowna terapia komórkami macierzystymi, ogromne wsparcie rodziny i przyjaciół. Bezcenne jest mieć wokół siebie takich ludzi. Choroba szybko zweryfikowała przyjaciół. Prawdziwi są, interesowni odeszli. Musiałam uporać się z chorobą i paskudnym hejtem ludzi, którym postęp mojej choroby sprawiał radość. Spotykałam też ludzi, którzy reagowali płaczem na widok mnie na wózku… Dzisiaj jestem silna, odbudowana. Wtedy na świeżo musiałam wszystko przepracować.
W.C.: Jest też pani cały czas, w miarę możliwości, aktywna twórczo?
B.W.G.: Współpracuję z córką, piszę scenariusze do muzycznych projektów. Dwa tytuły były grane nie tylko w filharmoniach ale z sukcesem w warszawskim Teatrze 6 piętro. Piszę piosenki dla dzieci, Urszula komponuje. Wiedzę o formach i technikach terapeutycznych wprowadziłam w życie jako autoterapię. Pomaga. Dzielę się ćwiczeniami z innymi chorymi na Facebooku. Napisałam niezbędnik, ćwiczenia utrzymujące jak najdłużej samodzielne oddychanie. Dzielę się nim z innymi chorymi. Piszę wzrokiem, wzrokiem też uruchamiam telewizor, radio, aplikację mój telefon, zamianę tekstu na mowę. Pandemia otworzyła świat niepełnosprawnym. I dużo tych inicjatyw nadal pozostało. Jestem osobą spragnioną wiedzy. Uczestniczyłam w wielu webinariach i wykładach. Byłam też w teatrach, między innymi w Metropolitan Opera. Biegam też po sklepach online, robię zakupy (śmiech), opłacam, prowadzę biuro „Radości spod kapelusza”, konkursu pielęgnującego pamięć o Wielkiej Łomżyniance Hance Bielickiej w jedynym w Polsce muzeum jej imienia. Jak miałam sprawne ręce malowałam akrylowe prace, kamienie, lepiłam maski gipsowe. Bardzo wymowny jest z tego czasu autoportret, misternie wyklejany z małych elementów, które sama przygotowałam, od szkicu, wycinanek do efektu końcowego. Żyję z chorobą, a nie chorobą. Mam męża, który jest przy mnie w zdrowiu i w chorobie… Kochane córki, które przyjeżdżają z Warszawy i z miłością pomagają. Mamy dom otwarty i wspaniałych przyjaciół. Spotykamy się często u nas. Jest pięknie, bo życie jest cudem, a wśród pięknych ludzi ból choroby nie istnieje, jest mniejszy. Piszemy SMS-y, gadamy jak dawniej, bliżsi mnie rozumieją, rzadziej spotykanym pomagają tłumacze, mąż, córki, przyjaciele. I wiara w Boga, której się nie wstydzę. Stwardnienie boczne zanikowe to brzmi jak wyrok i taki usłyszałam. W informacji o chorobie rokowania na przeżycie to pięć lat. Od pierwszych objawów minęło już siedem, a ja żyję!
W.C.: Wielokrotnie była pani odznaczana i doceniana, by wymienić tylko nagrodę prezydenta Łomży za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury, Odznakę „Zasłużony dla Kultury Polskiej” czy Srebrny Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Wydaje mi się jednak, że przez te 30 lat pracy w teatrze i nie tylko najważniejsze były dla pani dowody uznania ze strony widzów, szczególnie tych najmłodszych – dlatego, mimo tego, że pani kariera została przerwana tak nagle, to może pani mieć poczucie satysfakcji, że udało się pani tyle osiągnąć, nie tylko w kontekście pracy artystycznej, ale też tej edykacyjnej i nawet szerzej, wychowawczej?
B.W.G.: Zapisałam się w historii Teatru Lalki i Aktora, bo byłam w pierwszym jego zespole, pracowałam 30 lat z pełnym oddaniem. W ciągu 29 lat bez zwolnień lekarskich. Przygotowałam do egzaminu aktorskiego troje adeptów z zespołu: Beatę Antoniuk, Marzannę Gawrych i Jacka Majoka, który po egzaminie wyjechał i pracuje od wielu lat w teatrze Miniatura w Gdańsku. Prowadziłam z radością edukację teatralną dla dzieci i młodzieży. Na 25-lecie pracy otrzymałam odznakę Zasłużony Kulturze. Czułam się doceniona przez dyrektora. Owszem, najlepszą nagrodą dla aktora są brawa, pamięć i szacunek widzów. To miałam, czułam i do dzisiaj odbieram wiele słów uznania. Wymienione nagrody i medale są dla mnie szczególnie ważne, ponieważ wnioski o ich przyznanie wypłynęły od widzów oraz z parafii Krzyża Świętego w Łomży. Jeden z nich przekazałam jako wotum do kościoła. Pewnie zostanie to źle odebrane, ale to teatr był moim zawodowym miejscem na ziemi. Z racji działalności w parafii czułam w teatrze małą presję. Odeszłam na zwolnienie we wrześniu, a w marcu na okresową rentę i w tym samym roku była uroczystość 30-lecia teatru… Nie otrzymałam zaproszenia, nie wspomniano o mnie.
To było niezrozumiałe i przykre doświadczenie, ale jak widać do przeżycia. Historia moja z teatrem skończyła się z chorobą. Zawsze dużo i głośno mówiłam. Często moje poglądy były kontrowersyjne i niepopularne Taka już jestem i kropka. Życzę mojemu teatrowi sukcesów i wspaniałej atmosfery na co dzień. Pielęgnujcie relacje i historię sceny. Darii Głowackiej, mojej następczyni w teatrze, i w Wysokiem Mazowieckiem, dziękuję za piękne przejęcie moich ról na scenie i pracy z dziećmi. Tak trzymaj koleżanko-aktorko! Gratulacje!
Jestem matką, żoną i aktorką spełnioną. Żałuję, że nie będę w stanie przytulić, ukołysać do snu, opowiedzieć bajki moim, mam nadzieję, przyszłym wnukom. Za to będą mogły obejrzeć spektakle, w których grałam i posłuchać moich tekstów piosenek z muzyką Urszuli. Mimo to… uwierzcie mi na słowo, życie jest cudem. I nie odkładajcie go na później!
Dziękuję panu za pamięć, za przeżycia i emocje, które wywołał pan w rozmowie ze mną, za życzliwość i długie czekanie. To była jedna z najważniejszych rozmów jakie przeżyłam.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: archiwum Bogumiły Wierzchowskiej-Gosk, Marek Maliszewski