Kmita w Łomży
Czy butelka może stać się trąbką, słoik - klarnetem, a kocioł do gotowania bielizny - bębnem? Czy rozwodzić się można co tydzień, a kołysząc niemowlę śpiewać rzewną kołysankę o odwiecznym losie Narodu Wybranego, skazanego na tułaczkę? Czy można kobiety winić o wszystko, np. o to, że wybuchają przez nie wojny (bo rodzą żołnierzy...)?
Nie będzie zbytniej przesady w stwierdzeniu, że MDK-DŚT zafundowało nam po raz pierwszy od tylu, tylu lat spektakl na takim poziomie, że jurorzy Festiwalu Komedii TALIA 2005, wyróżniający przedstawienie "Aj waj!" pierwsza nagrodą, mogą czuć się zasadnie dumni nie tylko z siebie i Rafała Kmity, ale i z organizatorów oraz widzów Łomżyńskiej Jesieni Kulturalnej.
Oczywiście, kto po Potem, Mumio, Ani Mru Mru czy Halamie wybrał się na Grupę Kmity bez świadomości, że to nie kabaret, ale musicalowy, dramaturgiczny i plastyczny arcykabaret z królewskiej stolicy Krakowa i z królewskiej sceny Teatru STU, ten widz mógł być ciut zaskoczony, onieśmielony czy wręcz rozczarowany. Rafał Kmita stworzył bowiem sobie (i nam) siebie jak Arcymistrz, który nie pojawia się na scenie, a w obrazach wspomnień, przypomnień i lektur na temat tajemniczego i magicznego, a jednocześnie wrośniętego w kulturę polską i swojskiego świata Żydów. Kmita tworzy teksty i reżyseruje, będąc przy tym wizjonerem, gustującym w inteligencji (także widzów). No cóż: widzmiłośnik "rechotu" (z całym szacunkiem dla popularnych kabareciarzy wymienionych wcześniej), otóż ten widz odszedłby zawiedziony. Nieco albo i... dokumentnie.
Ale ten, któremu niestraszne plątanie gatunków (od monologu, dialogu, skeczu, wyznania, elementów śpiewogry, pyskówki, lirycznej ballady i wręcz kankana, a to tylko najwyraźniejsze przykłady, bez form mieszanych), otóż ten może i do końca życia nie zapomni, że był i w sali widowiskowej, i w teatrze, i w kabarecie. Był w WYDARZENIU, skrzącym sie dowcipem, znakomitym aktorstwem, oryginalną muzyką klezmerską autorstwa Bolesława Pawskiego. Z pięciorga aktorów wyróżniam, bo tak grali, aż na scenę chciało się do nich wskoczyć: Sonię Bohosiewicz, Tadeusza Kwintę i Piotra Siekluckiego.
Aj waj, czegóż to ów widz wymagający i subtelny z domieszką refleksji i śmiechu się nie naoglądał przez te prawie dwie godziny! Był na targu, gdzie kupić i sprzedać wszystko da się, był i u rebego, który co tydzień wysłuchuje kłótni małżeńskich, i w domu, gdzie syn nie może zrozumieć ojca, dlaczego Żydzi są Narodem Wybranym, skoro jest tyle innych do wyboru. Widz ów na bis był po trzykroć w karczmie: kozę, zegarek i surdut zastawił, żeby świat się roztańczył, rozśpiewał, a karczma zawirowała z tłumem wcale nie karczemnych typów. Krótko mówiąc: był od początku na strychu, gdzie przedmioty przysłuchują się starym przedmiotom, gdzie lustro ma swoją historię do opowiedzenia, i kufer, i patefon, i pozytywka... I podkolanówka, która przekomarza się z młodzieńcem, zakochanym w dziewczynie mającej w morzu zalet jedną wadę: że się przyśniła.
To słowo może i najlepiej oddaje wrażenia z "Aj waj!". Zobaczylismy to, co przyśniło się z kultury przedwojennych Żydów, z ich muzyki i humoru Rafałowi Kmicie. I wciąż śnimy... Cymes!
Mirosław R. Derewońko