Przejdź do treści Przejdź do menu
wtorek, 19 marca 2024 napisz DONOS@

Kupcy łomżyńscy

Jerzy Smurzyński

Historia łomżyńskiego kupiectwa jest chyba nie wiele młodsza od historii miasta. Wzmianki o kupcach handlujących zbożem i drewnem spławianym Narwią aż do Gdańska znajdziemy już na przełomie XV i XVI wieku. Historycy wspominają łomżyńskie cechy kupieckie, których statuty zatwierdzali ówcześni polscy królowie.
Później łomżyńskie kupiectwo przeżywało swoje wzloty i upadki razem z rozwojem i ubożeniem miasta. Ogromne znaczenie dla łomżyńskiego handlu i rzemiosła miało wydane w 1822 roku zezwolenie Namiestnika Królestwa Polskiego na osiedlenie się w Łomży Żydów. Oni to stopniowo przejmowali łomżyński handel tak, że w 1897 roku spośród osób zajmujących się tym zawodem stanowili prawie 85 proc. Ale już na przełomie XIX i XX wieku znajdujemy takie znane łomżyńskie nazwiska jak T. Czochański – handel win, wódek i delikatesów, a później Jakubowski i Świtajewski – zakłady masarskie, czy Antosiewicz – skład apteczny.
Nie tym jednak okresem chciałbym się tu zająć. Zostawiam go historykom, którzy zrobią to z pewnością lepiej ode mnie. Ja mogę tylko wspomnieć tych kupców, których pamiętam i ten łomżyński handel, który znam z autopsji.
Słowo „kupiec” w okresie 40. lat PRL, jak wiele innych, uległo pewnej deprecjacji. Śmieszy mnie, pochodzącego z tradycyjnej łomżyńskiej rodziny kupieckiej, określanie jako „kupców” osobników rozkładających na gazetach, polowych łóżkach, lub w najlepszym razie na straganach, towary przynoszone w torbach. Ktoś taki w latach mojej młodości mógł być nazwany najwyżej handlarzem. Kupiec był to bowiem tak przed I wojną, jak i po jej zakończeniu, szanowany zawód, do którego adepci musieli być odpowiednio przygotowani. Doskonały opis takiego przygotowania do zawodu znajdziemy w „Lalce” B. Prusa, gdzie Rzecki praktykuje u Mincla, a Wokulski uczy się zawodu u Hopfera. I nie jest to fikcja literacka. Taką naukę zawodu musieli odbyć w radomskiej firmie Wierzbickiego dwaj przyszli łomżyńscy kupcy – Stanisław i Marian Smurzyńscy.
Użyłem tu słowa „firma” i nie zrobiłem tego przypadkowo. Dzisiaj kupca, jeśli nie kojarzy się z polowym łóżkiem lub straganem, to najwyżej ze sklepem. Ale przed wojną kupiec sam często zamiast określenia „mój sklep”, używał nazwy „moja firma”. Można zadać pytanie – jakaż to różnica i dlaczego przywiązywano do tego taką wagę? Otóż sklep jest to po prostu lokal z towarami, gdzie odbywają się transakcje kupna – sprzedaży. Dzisiejszy sklep często nie posiada nawet pełnego szyldu, a niejednokrotnie nie wiadomo, kto jest jego właścicielem. Natomiast „firma” jest pojęciem niejako wyższej rangi. Według powszechnie używanej definicji jest to nazwa, pod którą osoba fizyczna prowadzi przedsiębiorstwo. Składa się zasadniczo z nazwiska i przynajmniej pierwszej litery imienia właściciela oraz zawiera dodatkowe informacje, mające na celu bliższe oznaczenie przedsiębiorstwa. Np. nazwa firmy mojego ojca brzmiała: „Handel win, wódek oraz towarów kolonialno – spożywczych, Marian Smurzyński, Łomża, pl. Kościuszki 10, tel. 90”.
Firma była i jest nadal dobrem niematerialnym, mającym wartość majątkową. Wynika to z powodzenia przedsiębiorstwa wśród klientów. Firma była więc tym co najbardziej cenili kupcy, a wszystko co robili, robili dla dobra firmy i podniesienia jej prestiżu. Lokal sklepowy musiał być estetycznie urządzony, czysty, zadbany, a personel odpowiednio ubrany. Szanująca się firma nie mogła sobie pozwolić, aby w jej sklepie dopuszczano się jakiejkolwiek nieuczciwości jak np. niedokładna waga czy miara, inna niż podano klasa towaru, lub też zapakowanie klientowi artykułów przeterminowanych, względnie niższego gatunku. Pracownik, który dopuściłby się takiej niesolidności w obsłudze straciłby natychmiast pracę. Klient był pewien, że w znanej, solidnej firmie będzie należycie obsłużony, zawsze znajdzie na półce żądany towar i będzie to towar odpowiadającej mu jakości.
Poszczególne firmy starały się mieć swoje specjalności, które odróżniały je od konkurencji i którymi przyciągały klientów. Tak np. wędkarze po doskonałe bambusowe wędki chodzili na Rynek Zambrowski do Mieszkowskiego w Halach Biskupich. Wiązka takich wędek zawsze stała przed wejściem do sklepu, bez względu na porę roku (wędki składane były wówczas mało znane). Łomżyńscy księża materiały na sutanny kupowali prawie wyłącznie u Stanisława Smurzyńskiego na Krótkiej, gdzie czekały na nich bele zawsze tych samych, specjalnie dla nich sprowadzanych materiałów. Andrzej Bebłowski w każdy piątek kupował z matką u Szejnkopfa na rogu placu Pocztowego i pl. Kościuszki przysmak jego ojca – wędzone augustowskie sielawy, a red. Halina Miroszowa wspomina do dzisiaj, że jej ojciec pan Stefan Uściński po oryginalne sery litewskie chodził do Smurzyńskiego na plac Kościuszki. A tak ten łomżyński sklep wspomina pani Iwona Krzepkowska-Bułat, wówczas kilkuletnia dziewczynka:
– Każdego roku przed Wielkanocą dziadek (znany doskonale starszym łomżyniakom i bardzo przez nich ceniony felczer, pan Kazimierz Żochowski – przyp. J.S.) któregoś dnia mówił: „no czas najwyższy wybrać się do Smurzyńskiego”. Cóż to była za radość dla mnie! Idąc ulicą ciągnęłam dziadka za rękę i podskakiwałam, a droga dłużyła mi się w nieskończoność, chociaż było to tak niedaleko (dziadkowie mieszkali w kamienicy Krzyżanowskiego naprzeciwko Fary). Kiedy weszliśmy już do sklepu stawałam jak oniemiała, a wszystkie te wspaniałości znajdujące się na półkach przyprawiały mnie o zawrót głowy. Czegóż tam nie było! Przede wszystkim baranki wielkanocne z cukru, z czekolady różnej wielkości, zajączki również cukrowe i czekoladowe duże i małe. Kurczaczki całymi grupami siedzące w kolorowych koszyczkach no i mnóstwo jajeczek czekoladowych, każde w kolorowej o różnych wzorach cynfolii. W niektórych można było znaleźć niespodziankę np. maleńki pierścionek. Długo stałam nie mogąc się zdecydować co kupić, bo wybór był naprawdę trudny. To były niezapomniane przeżycia! Myślę, że wielu dawnych łomżyniaków wspomina ten sklep z rozrzewnieniem, podobnie jak ja.
Łomżyńscy kupcy zawsze starali się o reklamę i popularyzację firmy. Oprócz takich środków reklamy jak ulotki, ogłoszenia w prasie itp. używano zawsze blankietów i rachunków z firmowymi nadrukami. Firmowe nadruki miały też torebki, papier pakowy, a nawet różne drobiazgi, jak np. specjalne kołeczki, które dodawano do zawiązanych sznurkiem paczek, aby nie uwierały niosącego w rękę,
Prawdziwego, przedwojennego łomżyńskiego kupca obowiązywały pewne nieprzekraczalne normy. Godziny handlu były ustalone przez władze miasta. Każdy sklep musiał być otwarty o godz. 8 i zamknięty o 19. Jeśli ktoś naruszył tę zasadę, przypominał mu o niej pełniący służbę na ulicy posterunkowy Policji Państwowej. Dzisiaj, w dobie powszechnie wykorzystywanych urlopów i zwyczajów zamykania sklepów z tego powodu nawet na miesiąc, jest to prawie niewyobrażalne, ale przedwojenny właściciel sklepu tylko czasami mógł sobie pozwolić na kilka dni wolnych w roku i to oczywiście bez zamykania sklepu.
Wizytówką każdego sklepu była wystawa. Każdy z kupców starał się, aby wyglądała jak najatrakcyjniej, aby intrygowała i przyciągała klientów. Dekorację zmieniano przynajmniej raz w miesiącu, a nad wyglądem wystawy myślano nieraz tygodniami. Z towarów układano różne wzory i figury geometryczne, konstruowano kunsztowne budowle, piramidy itp., a sztuka dekoracji wystaw była jednym z przedmiotów jakich uczono w szkołach handlowych.
Nieznane było przed wojną powiedzenie: „Nasz klient nasz pan”, ale to właśnie klient był najważniejszą osobą w każdym sklepie. Obojętne czy był to biedny sklepik żydowski w jakimś zaułku, czy reprezentacyjny sklep na pryncypialnej ulicy. Nie do pomyślenia było, żeby klient czekał na obsłużenie, kiedy pracownicy sklepu zajmują się swoimi prywatnymi sprawami. Każdy bez względu na status społeczny i wiek, musiał być sprawnie i szybko obsłużony lub nie mogący kupić potrzebnego towaru, szedł do innego sklepu, a jeśliby incydenty takie powtarzały się częściej, właściciel, z braku klientów musiałby po prostu „zwinąć” interes. Nie muszę tu oczywiście dodawać, że takie określenia i wywieszki jak „przyjęcie towaru” „zaraz wracam” czy słynny już „remanent” nie mieściłby się nawet w wyobraźni przedwojennego kupca. Wszystkie czynności pomocnicze jak przyjmowanie towaru, jedzenie obiadu przez personel, czy remanent, musiały odbywać się dyskretnie, poza godzinami otwarcia, od tyłu sklepu i bez wiedzy klientów. Dla nich towar musiał być zawsze, a personel – uśmiechnięty i uprzejmy, nawet kiedy był wyjątkowo kapryśny.
Te zasady, które obowiązywały u nas przed wojną, na całym świecie obowiązują od niepamiętnych czasów, tylko w krajach byłego RWPG uległy zmianie. Wtedy to klient musiał „łasić się do sprzedawcy” będącego panem w rozdziale wszelkich dóbr. Dzisiaj coraz częściej można i u nas spotkać się z takim faktem, że na widok wchodzącego klienta sprzedawca nie udaje obrażonej damy, ale jak rasowy kupiec – wstaje, wychodzi na spotkanie z uśmiechem i uprzejmym pytaniem „w czym mogę pomóc”. A po zakończeniu wizyty klienta, nie koniecznie uwieńczonej dokonaniem zakupu, żegna go miłym „do widzenia”, „dziękuję”, „zapraszam na przyszłość”.
Ale wróćmy do łomżyńskiego przedwojennego kupca. Parafrazując harcerskie powiedzenie, można było powiedzieć, że „na słowie kupca można polegać jak na Zawiszy”. I to nie była przesada. Taka moralność obowiązywała wszystkich solidnych kupców, od właścicieli małych sklepików, po duże salony. Jeśli kupiec zobowiązał się do uregulowania jakiejś należność, czy dostarczenia towaru w określonym terminie, to można było być pewnym dotrzymania słowa, obietnicy, czy terminu „wypadał poza nawias” społeczności kupieckiej. Ale nie było to bez znaczenia, ponieważ w tej społeczności obowiązywała zawsze zasada solidarności zawodowej. Np. na pl. Kościuszki istniały obok siebie dwa sklepy spożywcze – Rożewskiego i Smurzyńskiego. W przypadku chwilowego braku w jednym z nich jakiegoś towaru, mimo istniejącej konkurencji, drugi był zawsze gotów wspomóc sąsiada. Podobnie było z żyrowaniem weksla, czy poręczeniem kredytu.
Dbali też kupcy o swoich następców. Istniało w Łomży Gimnazjum Kupieckie, które kształciło kupiecki „narybek”. Pamiętam, że ojciec mój kilka razy w roku w gimnazjum tym prowadził gościnne wykłady, po których młodzież odbywała praktyki zawodowe. Była to doskonała forma nauki zawodu, zapoczątkowana przez Minclów i Wierzbickich. W szkole handlowej, oprócz tzw. „przedmiotów ogólnych” uczono wielu przedmiotów zawodowych, jak rachunkowość handlowa, towaroznawstwo, technika reklamy i inne. Absolwenci liceum handlowego otrzymywali na podstawie Ustawy o ustroju szkolnictwa z 11 marca 1932 roku, świadectwo dojrzałości uznające ich „za przygotowanych do pracy w przedsiębiorstwach handlu towarowego oraz działach handlowych różnych przedsiębiorstw gospodarczych”.
Mając swoją organizację Zrzeszenie Kupców, którego pierwszym po I wojnie prezesem i fundatorem sztandaru był mój stryj – Stanisław Smurzyński, łomżyńscy kupcy stanowili liczącą się grupę społeczną i zawodową. Wspierali m.in. działalność takich instytucji charytatywnych jak domy opieki, sierocińce itp. Udzielali też bezpośredniej pomocy materialnej i finansowej miejscowej biedocie i bezrobotnym. Uczestniczyli we wszystkich poczynaniach władz państwowych i samorządowych. Wchodzili do różnych rad i organizacji społecznych. Byli zaliczani do grona tych, którzy kreowali oblicze społeczne i gospodarcze miasta. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że kiedy na polecenie okupacyjnego „gauleitera” Łomży, aby w odwecie za polską działalność niepodległościową, w dniu 15 lipca 1943 roku rozstrzelać 19 rodzin ze środowiska miejscowej inteligencji, a wybierać przy tym ludzi cieszących się szczególnym autorytetem w mieście – jednym z rozstrzelanych był łomżyński kupiec, a mój ojciec Marian Smurzyński.
Być może, że za bardzo wyidealizowałem tu obraz łomżyńskich kupców okresu międzywojennego, ale wychowałem się w rodzinie o prawdziwych tradycjach kupieckich, w której dobro firmy, etyka i honor zawodowy były zawsze stawiane na pierwszym miejscu i myślę, że gdyby nie zmiany ustrojowe w Polsce po II wojnie, prawdopodobnie kontynuowałbym do dziś tradycje rodzinne, a firma kończyłaby właśnie 73 lata. Ponadto, tak to już bywa, że z czasem zapomina się to co było złe, a pamięta tylko to co było dobre, przyjemne i piękne. Taka już jest natura ludzka.
Obiektywizując moje wspomnienia muszę jednak stwierdzić, że z pewnością nie wszyscy łomżyńscy kupcy byli tacy doskonali. Bywali wśród nich także niesolidni i nieuczciwi, oraz tacy, którzy w walce konkurencyjnej stosowali chwyty nie zawsze zgodne z etyką zawodową. Bywały też sklepy w których klient przed wyjściem musiał sprawdzić, czy zapakowano mu towar o jaki prosił i czy prawidłowo obliczono należność. Tego rodzaju handlowcy byli jednak w mniejszości i – jak podałem wyżej – mogli działać wyłącznie poza nawiasem tej prawdziwej kupieckiej społeczności łomżyńskiej. Dlatego myślę, że jeśli mamy mówić o tradycji łomżyńskiego kupiectwa, mówmy tylko o tej która wspomnienia jest warta.
I na koniec refleksja: atrakcją turystyczną Warszawy jest sklep Wokulskiego, który ani nie jest autentyczny, bo jako taki jest fikcją literacką, ani nie mieści się pod powieściowym adresem, ani też nie prowadzi powieściowej branży. Natomiast obecny łomżyński sklep PSS społem nr 18 przy ówczesnym pl. Kościuszki, a dziś ul. Długiej istnieje naprawdę od kilkudziesięciu lat w tym samym miejscu. I z tą samą branżą. Ma też swoją prawdziwą historię: założył go w 1926 roku, przejmując lokal po likwidowanym, również spożywczym sklepie Hepnera, młody wówczas handlowiec, Marian Smurzyński, który przybył do Łomży po odbyciu kampanii 1920 roku w składzie 33 pp. W okresie międzywojennym był to jeden z bardziej luksusowych sklepów w Łomży. Niestety, we wrześniu 1939 roku został całkowicie splądrowany, a towary rozgrabione. W latach 1939 – 1941 był rosyjską kantyną branży spożywczej. Po wkroczeniu Niemców w 1941 roku został od M. Smurzyńskiego przejęty przez „Auffanggesellschaft für Krigsteinehmerbetribe des Handels im Gau Ostpreussen GMBH Lomscha” i był sklepem spożywczym „nur für Deutsche” (tylko dla Niemców). W czasie walk na przełomie lat 1944/45 dom przy pl. Kościuszki 10 został spalony. Wiosną 1945 roku zabezpieczyłem spalony lokal prowizorycznym dachem, wstawiając okna i drzwi. Niestety, zgodnie z ówczesną polityką gospodarczą, sklep – po zwrocie kosztów remontu – przejęło ode mnie łomżyńskie „Społem”, czyniąc kolejno różne przebranżowienia. Dzisiaj można w nim, tak jak przed wojną, kupić znowu czekoladę Wedla, wedlowską mieszankę, czy gatunkowe alkohole.
Tak więc sklep ten, zmieniając jedynie właścicieli istnieje w tym samym miejscu i w tej samej branży już ponad 70 lat! Może warto wykorzystać ten fakt? Prawdziwych zabytków ma Łomża tak niewiele...
Jerzy Smurzyński

 
 

W celu świadczenia przez nas usług oraz ulepszania i analizy ich, posiłkujemy się usługami i narzędziami innych podmiotów. Realizują one określone przez nas cele, przy czym, w pewnych przypadkach, mogą także przy pomocy danych uzyskanych w naszych Serwisach realizować swoje własne cele i cele ich podmiotów współpracujących.

W szczególności współpracujemy z partnerami w zakresie:
  1. Analityki ruchu na naszych serwisach
  2. Analityki w celach reklamowych i dopasowania treści
  3. Personalizowania reklam
  4. Korzystania z wtyczek społecznościowych

Zgoda oznacza, że n/w podmioty mogą używać Twoich danych osobowych, w postaci udostępnionej przez Ciebie historii przeglądania stron i aplikacji internetowych w celach marketingowych dla dostosowania reklam oraz umieszczenia znaczników internetowych (cookies).

W ustawieniach swojej przeglądarki możesz ograniczyć lub wyłączyć obsługę plików Cookies.

Lista Zaufanych Partnerów

Wyrażam zgodę