"Wdzięczna jestem za Siódemkę, która stoi i zaprasza"
"Zwykłe zdjęcie. Patrzę na nie i w środku nagle budzi się tamten czas końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych" - wspomina łomżynianka Dorota Sokołowska, zdobywczyni I nagrody ex aequo w konkursie Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej „W mieście, co było mi rajem…”. "Dla nas, uczniów SP 7 to był raczej czas wylewanego lodowiska zimą, cmentarza przy lasku na pierwsze wagary, czas osiedla kończącego się za ulicą Bema. I nagłej, tragicznej śmierci pewnej kobiety..."
Absolwentka SP nr 7 w Łomży Dorota Sokołowska do 8. edycji konkursu zgłosiła tekst "Moja miłość stoi w rozkroku…". Pierwszą nagrodę ex aequo zdobyła z Anną Maryjewską z Solingen (Niemcy) za pracę pt. „Terrae incognitae małej łomżynianki”. W barwnych wspomnieniach Pani Sokołowska odkrywa czas schyłku epoki Gierka i początku Jaruzelskiego, gdy rozmachu nabiera budowa Kościoła Miłosierdzia, ludzie chodzą do sklepów z kartkami na mięso, ale w dziewczęcych i chłopięcych sercach kiełkują odwieczne uczucia... Autorka wspomina, że dopiero po latach poznali "skalę właściwych wydarzeń. Kiedy wróciliśmy do szkoły w 2018 roku, mieliśmy pięćdziesiąt lat. Siódemka pachniała inaczej, nie było naszych nauczycieli, a korytarz dało się przejść w kilku długich susach. Niektórzy nie zmieścili się w ławkach...".
Zachęcamy do lektury opowieści z niby nie tak dawnych, a zamierzchłych epok, kiedy może tylko Stanisław Lem przewidywał, czym będą telefony komórkowe i powszechny Internet. Zaczynem dla spotkania absolwentów "Siódemki" okazały się zdjęcia z dzieciństwa i młodości, jakie zamieścili w grupie na portalu społecznościowym. Odświeżyli pamięć. TPZŁ zachęca do udziału w 9. edycji konkursu, do której link podajemy pod tekstem.
Mirosław R. Derewońko
tel. red. 696 145 146
„Moja miłość stoi w rozkroku...”
Dorota Sokołowska z Białegostoku
Moja miłość stoi w rozkroku, podparła się jedną ręką pod bok i odważnie patrzy w obiektyw. Ma dwanaście lat albo mniej, bo Zbyszek, który stoi obok, wygląda tylko na trzecią klasę podstawówki. Przemek jest najprzystojniejszy. Obok Paweł, z którym nie było nam po drodze, do tej pory pamiętam jego złośliwe żarty. Robert, który uwiesił się na nodze przyjaciela, Tomek celujący z pistoletu. To pewnie jakaś zabawa w szkole podstawowej, Siódemce, do której wszyscy z osiedla chodziliśmy. Zwykłe zdjęcie. Patrzę na nie i w środku nagle budzi się tamten czas końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych.
Wyznaczały je kartki, komuna, szarość i schyłek epoki, na szczęście rozpoznanej tylko na chwilę, w cieniu dzieciństwa. Dla nas, uczniów SP 7, to był raczej czas wylewanego lodowiska zimą, cmentarza przy lasku na pierwsze wagary, czas osiedla kończącego się za ulicą Bema. I nagłej, tragicznej śmierci pewnej kobiety, która zanim zabiła siebie, otruła dwójkę swoich dzieci. Podobno z rozpaczy, po zdradzie męża, której jako dzieci zupełnie nie rozumieliśmy. Nie przeszkadzało to - z wypiekami na twarzy- słuchać plotek podawanych sobie przez dorosłych. Dobrze pamiętam wyjące syreny i moich kolegów biegnących do bloku przy kończącym się ogrodzeniu szkoły, skąd z czwartego piętra wynoszono zwłoki dzieci. To była nasza pierwsza śmierć. Zostawiła ślad, jak wszystko, co zdarza się pierwszy raz.
Następna śmierć była już bliższa - to Marek za kilka lat targnął się na życie. Mieliśmy już piętnaście lat, piwnica w bloku, w którym to zrobił, stała się miejscem przeklętym, a wyobrażenie sobie tego, jak umierał, towarzyszy mi do dziś, kiedy schodzę po słoiki z brzoskwiniami lub rower.
Nie mogę odszukać Marka na zdjęciach, które ktoś z naszej dawnej klasy wrzucił na grupkę fejsbukową. Są to fotki z dyskotek, biwaków harcerskich, szkolnych spotkań z zuchami, są na nich nasi koledzy i nauczyciele z panią od polskiego na czele. Mówiliśmy o niej Szablakowa, była naszą wychowawczynią. Zdjęcia klasowe, gdzie siedzimy z napisem VIII A, jakby trochę przestraszeni, nierozgarnięci i zatrzymani nie w porę. Ale nie poznaję na nich Marka. Rozpłynął się we mgle.
Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł stworzenia grupki i poszukiwania, może Zbyszek z Londynu, którego mama była najmilszą i najładniejszą nauczycielką fizyki? Może Magda, bo na zamieszczonej liście z tamtejszego dziennika jest pierwsza, zresztą z nazwiskiem na A, trzeba było się z tym liczyć. A może ja, zamykająca litanię nazwisk naszych koleżanek i kolegów, zachowanych w archiwach jednego z kolegów? Może to była najsprytniejsza dziewczyna w klasie - Gosia, albo Przemek, Naczelnik - nazwany od nazwiska, w którym mieściło się przywództwo. Kasia, która już po spotkaniu klasowym wyemigrowała za wielką wodę? Nikt już tego nie wie. Po prostu - odszukaliśmy się, rozśmieszając wrzucanymi zdjęciami, przypominając sobie imiona kolegów i komentując to, co zapamiętaliśmy do końca życia. Potem były dwa lub trzy spotkania, obowiązkowo z wyjściem do starej szkoły. Jak zawsze, reszta utonęła w codzienności, ale zdjęcia zostały.
Zdjęcia są najzupełniej realne i nie toną w bezczasie. Kiedy ktoś wrzucił budynek szkoły z adnotacją, że to fotka sprzed 32 lat - jakaś dziewczyna przypomniała sobie wielkie drzewo, z którego spadł pająk prosto w pustawy jeszcze stanik, ktoś inny dawne nauczycielskie ogródki z pietruszką za salą gimnastyczną. Albo panią Popowską, która ganiała na zajęciach w-f-u. Lub okno w szczycie, przez które wychodziło się z zajęć ZPT. Fortece ze śniegu i rzucanie się śnieżkami… To było tyle wspomnień, każdy z nas siedział w swojej głowie i wskrzeszał dawny świat. Byliśmy tam raz jeszcze, z naszymi śmiesznymi tornistrami i fryzurami, mały Przemek ciągał za mundurek małą Madzię, a Zbyszek właśnie kiwał się z Darkiem przed bramką, żeby strzelić gola.
Szkoła – była dla nas wtedy brzydka jak kałuża, w której stała. Co innego droga. Ta do szkoły była niesamowita. Wszyscy z klasy szliśmy nią codziennie rano, wydawała się taka długa, szeroka, pełna tajemnic. Ja najpierw mijałam Reymonta, blok mojej przyjaciółki, która dołączała, w pośpiechu pakując kanapkę do tornistra. W drodze powrotnej wyrzucałyśmy niezjedzone pakunki przy Słowackiego, żeby nikt nie trafił po śladach, że to nasze. Droga do szkoły numer 7 wiodła serpentyną między blokami, pewnie dziś pokonałabym ją w siedem minut, ale wtedy była jak trasa w tajemniczym ogrodzie. Musiałyśmy przejść obok okien Krzyśka (podkochiwała się w nim Magda) oraz Jarka (zastąpił moją miłość do Przemka) popatrzeć długo, czy nikt nie rusza się za firankami, chichocząc chować się za budynki techniczne i śmietniki, żeby nas nie zauważyli. No i obowiązkowo wejść na górkę przy późniejszej Jedynce, zimą zrobić ślizg na butach (z wywrotką), latem wbiec z piskiem Apacza na górę.
Potem były wysokie bloki na Moniuszki, z windą i widokiem na budujący się kościół, wtedy ogrodzony cmentarz z malutką kapliczką. Ogromny plac zimą wylewano wodą, zamarzał i był placem zabaw na łyżwach. Ćwiczyłyśmy tam tańce figurowe, przewracając się co chwila, ale jazda figurowa w tamtych czasach była telewizyjnym numerem 1, nasze mamy, tłukąc schabowe, podglądały romantyzm pary wijącej się przez krótkie 3 minuty w miłosnych uściskach i pewnie marzyły o tym, żeby być tak samo gibką i kochaną. Latem plac za boiskiem był mini ogródkami, w których nauczycielki sadziły pomidory i rzodkiewkę. Nie trwało to długo, ale pamiętam, jak przez krótki czas mama wysyłała mnie z Bema po pietruszkę do rosołu.
Zdjęć drogi z tamtych czasów nie ma. Zresztą, innych też jest niewiele, a wszystkie czarno-białe, nieostre, niewyraźne. Pamiętam, jak odgadywaliśmy, kto jest na nich, dodając szczegóły o ksywkach, upodobaniach, nawykach. Marek na szczęście miał wtedy aparat, którym robił zdjęcia. Te sprzed czterdziestu lat są z trzech, czterech spotkań, nie więcej. Jakiś biwak albo dyskoteka, plus zdjęcia klasowe z corocznych wizyt fotografa. Tyle. Brak zdjęć wyostrzał szufladę w mózgu, ta wysuwała czułki zapamiętujące smaki i zapachy bułeczek w szkolnym sklepiku, pasty Sama na korytarzu, lodów śmietankowych z wielkiego termosu na Dzień Dziecka. Może nie pamiętaliśmy wyraźnie, jak wyglądała szkoła, ale wszyscy czuliśmy, jak pachnie.
Serce szkoły było jednak z przodu, wśród starych drzew, które ktoś, pewnie litościwie budując szkołę - zostawił na swoim miejscu. Drzewa dawały cień. I schronienie, przypominam zakończenie ósmej klasy i kolegów, po raz pierwszy upitych podkradzioną rodzicom butelką wódki. Kryli się wtedy w krzakach przed panią z historii, wielką i groźną, bo potrafiła – skręcając w palcach włosy delikwenta podnieść go z ławki do góry. Patrzyłyśmy na nich przerażone, jak uciekają ze szkoły - młodzi, silni, szybcy i jak ona – pani Eugenia - swoim tubalnym głosem woła na całą Mickiewicza „Marek, natychmiast wracasz do szkoły, ale już!”. Wracał potulnie w ramiona zawołanych naprędce rodziców – przy czym czas bezkomórkowy pozwalał mu przetrzeźwieć wśród krzaków i drzew, zanim wkurzony ojciec lub matka zdołali przyjść do szkoły.
Eugenia od historii była postrachem. Odliczaliśmy pięć kratek od lekcji, żeby zapisać kolejną. Zaczynała temat i otwierała płachtę gazety, bo ciekawiły ją nekrologi i ostatnia strona. Po lekturze brała się za nas, miała gromki tembr, który kazał nam być niewidoczny. Historia z wojnami i napadami miała jej twarz z napisem WOJNA. Pani od matematyki lubiła krzyczeć na matematycznych gamoniów z niedowierzaniem, że nie rozumieją zasad najpotrzebniejszego przedmiotu w życiu „który nam się zawsze przyda”. Pani od przyrody była malutka i serdeczna. Nie mogłam potem uwierzyć, że odchodziła w nieświadomości, chora i daleka.
W szkole, na prawo był pokój nauczycielski, na lewo szatnia, do której schodziło się jak do piekła. Piekło-szatnia było ciemne, ponure, śmierdziało piwniczną stęchlizną, bo i czasy były mroczne, pozbawione kolorowych sklepów z najróżniejszymi sprayami do czyszczenia. Wtedy była tylko pasta do czyszczenia, a w rzeczywistości rysująca po powierzchni malownicze zygzaki, od grubych drobin kamieni w środku. Pachnące było mydełko Zielone Jabłuszko, ale kto o nim słyszał? Do dostania tylko na bazarach Różyckiego w Warszawie lub w Pewexach za bony czy dolary. Na wprost szło się do klas, po schodach, albo małym łącznikiem do szatni i sali gimnastycznej, bo szkoła to była sportowa i z sukcesami. Byłyśmy z klasy A, wszystkie sportowe wyróżnienia zbierało się w specjalnych klasach C, patrzyłyśmy tęsknie na ich medale i wysportowane sylwetki, podkochując się w lekkoatletach czy piłkarzach, bo obie dyscypliny nasi koledzy z równoległej uprawiali chętnie i z nagrodami.
Starsi mieli swoje pracownie na najwyższym piętrze. Korytarz rozdzielał mniej więcej pośrodku sklepik. Istnieje do dziś, ale wtedy, w czasach wszechobecnej pustki w sklepach, także musiał być pusty. Może handlowano w nim zeszytami lub tarczami szkolnymi? Pamiętam lizaki na dyskotekach, ale kto by miał do tego głowę, jak leciała Republika czy Maanam i wszystkie starsze klasy kręciły się po korytarzu we wzajemnych pląsach. My, nieco delikatniejsze dziewczyny z A-klasy, podpierałyśmy ścianę przy sali od polskiego, matematyki czy fizyki czekając, aż zabrzmią Planety Maanamu, a Kora zwolni rytm i pozwoli przytulić się bliżej do chłopaka, który właśnie w blasku migającej lampy poprosi do tańca.
Nauczyciele obserwowali nas bacznie. Czuliśmy na sobie wzrok matematyczki, pani od rosyjskiego, polonistek, wychowawców. Ale nasz nastoletni świat kompletnie odskakiwał od czasu szkolnego, byliśmy tuż przed skokiem w dorosłość, jeszcze nie znając właściwej wagi zdarzeń czy ciężaru przestrzeni. Wszystko w szkole było duże, korytarze, sale lekcyjne, podwórko. Droga do szkoły. Starsi koledzy. I nasze marzenia.
Dopiero po latach poznaliśmy skalę właściwych wydarzeń. Kiedy wróciliśmy do szkoły w 2018 roku, mieliśmy pięćdziesiąt lat. Siódemka pachniała inaczej, nie było naszych nauczycieli, a korytarz dało się przejść w kilku długich susach. Niektórzy nie zmieścili się w ławkach. Schowaliśmy głęboko lęk, przytyliśmy, liczyliśmy kreski zmarszczek na twarzach kolegów. Byliśmy inni. Ale... daję słowo, że zakochałabym się raz jeszcze w Przemku, gdyby tylko stanął obok mnie. A może nawet wszyscy poszlibyśmy poszukać pani od historii, gdyby tylko nie zaglądała na nas z drugiej strony nekrologu?
Cieszę się, że są zdjęcia. Dziękuję za Marka, który je cyknął, a potem nie wyrzucił. Wdzięczna jestem za Siódemkę, która stoi i zaprasza do brzucha przeszłości.
Przeszłość jest jak drzewko szczęścia: ma szerokie ramiona, mięsiste listki, jest pełna życiodajnej wody. Czuję jak przytula mnie wraz z innymi i obiecuje nigdy nie uschnąć.
Dorota Sokołowska /Fotografie Marek Stańczyk