Jerzy Smurzyński
Czy matura, czy chęć szczera?
Jesienią 1944 roku mieszkańcy Łomży zostali wysiedleni do okolicznych wsi i miasteczek. Łomża leżała wówczas na linii stojącego na Narwi frontu. Część z nich trafiła do Zambrowa i okolic. W Zambrowie znalazła się także p. prof. Stanisława Osiecka i już 16 listopada 1944 roku uruchomiła kilka klas państwowego Gimnazjum Koedukacyjnego w Łomży z tymczasową siedzibą w Zambrowie.
Kiedy ruszył front na Narwi, gimnazjum przeniosło się do Łomży. Niestety, dotychczasowe budynki – zarówno gimnazjum męskiego, jak i żeńskiego – nie nadawały się do użytku. Jednak już w lutym 1945 roku, w tzw. domu Chodźki przy ul. Zjazd pracowały wszystkie klasy od I gimnazjalnej do II licealnej. Grupowały młodzież, która swoją edukację rozpoczęła na tajnych kompletach. Dla tych, którzy z różnych powodów podczas okupacji nie mogli się kształcić, stworzono „klasy przyśpieszone” (semestralne), gdzie program jednej klasy przerabiano w ciągu półrocza. Ponieważ na tajnych kompletach ukończyłem program trzech klas gimnazjum, po poświadczeniu tego faktu przez prowadzącą nasz komplet p. prof. Marię Nożewską, w lutym 1945 roku zostałem przyjęty do IV klasy gimnazjum i stałem się – jak moi rówieśnicy – uczniem gimnazjum. Ale trwała jeszcze wojna, a my byliśmy typowym „pokoleniem wojennym” i daleko nam było do statusu normalnego ucznia gimnazjum, który powinien mieć tylko jeden cel – naukę. My ten cel mieliśmy także, ale tkwiliśmy jaszcze w naszych sprawach okupacyjnych. A więc sprawy akowskie (później AKO i WiN), likwidacja różnych pozostałości okupacyjnych, czy po prostu – kłopoty materialne. Dlatego obecność w szkole, jakkolwiek najważniejsza dla nas, czasami ustępowała akcji zbrojnej, pracom przy ekshumacji, czy po prostu wyjazdowi w celach zarobkowych. Krótko mówiąc: przedzierzgnięcie się z żołnierza, skazańca, dywersanta, czy człowieka niezależnego materialnie w spokojnego ucznia gimnazjalnego z dnia na dzień było niemożliwe i nasi profesorowie to rozumieli. Tolerowali nasze częste nieobecności na zajęciach, ale nigdy nie stosowali taryfy ulgowej w ocenach. Można było nie być na lekcji, ale nie można było nie mieć uczciwie otrzymanej oceny. Nie było ani „taryfy ulgowej”, ani oceny „za zasługi”. Przykładem tego może być moje zdobywanie oceny z biologii. Późną wiosną rozpoczęły się prace ekshumacyjne w Jeziorku, w których musiałem uczestniczyć. W związku z tym do szkoły chodziłem „w kratkę”. Tak się złożyło, że moje nieobecności wypadały w dni, kiedy pani prof. Wieliczkowa wykładała biologię. Pani profesor wiedziała, dlaczego nie jestem na jej lekcjach, uznała to za usprawiedliwione, ale zgodnie z obowiązującą w gimnazjum zasadą poprosiła mnie o zdanie u niej egzaminu z całości obowiązującego materiału. Ocena na tym egzaminie warunkowała otrzymanie świadectwa ukończenia gimnazjum. Ponieważ termin zakończenia prac w Jeziorku (15 lipca), jak i termin zakończenia roku szkolnego (16 lipca) były prawie jednakowe, któregoś dnia prosto z Jeziorka zajechałem do gimnazjum i zameldowałem się u p. profesor. Ocena „dobry” z biologii na moim świadectwie świadczy zarówno o bezstronności mojej egzaminatorki, jak i o tym, że mimo ciężkiej pracy w Jeziorku nie lekceważyłem obowiązków uczniowskich. 16 lipca 1945 roku otrzymałem „małą maturę” i musiałem jakoś ułożyć swoje dalsze plany życiowe. Właściwie nie powinienem się zastanawiać: ukończyłem gimnazjum, w Łomży miałem liceum i po wakacjach powinienem rozpocząć dalszą edukację. Ale to nie było takie proste. Po pierwsze – warunki materialne. Wprawdzie koledzy mojej Mamy z Banku Polskiego wystarali się dla mnie o tzw. „rentę sierocą”, która miała być mi wypłacana do czasu ukończenia nauki, ale kwota ta nie wystarczała na utrzymanie się. Trzeba było dorabiać. Dlatego odbyłem kilka kursów do Warszawy, skąd przywoziłem dla jednego z łomżyńskich aptekarzy potrzebne mu składniki do wyrobu leków (pamiętam głównie siarkę, z której wyrabiano maść na świerzb). Wyprawy takie nie były ani łatwe, ani bezpieczne. Leatem 1945 roku trzeba było najpierw „złapać okazję” do Zambrowa. Potem na szosie Zambrów – Ostrów próbować zabrać się jakąś ciężarówką w kierunku Warszawy. Na ciężarówkę jadącą aż do Warszawy trafić było bardzo trudno. Przeważnie jechało się więc etapami: do Ostrowi, potem do Wyszkowa, a stamtąd już czasami można było jechać następną ciężarówką, albo też pociągiem z Rybienka. Most kolejowy na Bugu był zniszczony i bardzo długo, nawet po uruchomieniu pociągu na trasie Wyszków – Ostrołęka, z Wyszkowa do Rybienka jeździło się konnymi platformami. Ale najbardziej niebezpieczny był odcinek Ostrów – Wyszków. Jeśli nie jechało się ciężarówką wojskową, pomiędzy Ostrowią a Wyszkowem, w rejonie istniejących do dzisiaj stawów, samochód zatrzymywany był „do kontroli” przez uzbrojonych mężczyzn, którzy podawali się za „partyzantów”, a byli po prostu zwykłymi bandytami. Pasażerowie byli legitymowani i jeśli wyglądali na zamożniejszych – rewidowani. Nie muszę chyba dodawać, że znalezione w czasie „kontroli” czy rewizji pieniądze i wartościowsze przedmioty ulegały konfiskacie. Dlatego właśnie łomżyński aptekarz wolał zamiast osobistej wyprawy do Warszawy korzystać z mojego pośrednictwa. Ja z kolei nie miałem specjalnych kłopotów podczas „kontroli”– byłem wystarczająco „skromnie” ubrany, a pieniądze miałem dobrze ukryte. Paczki z siarką i innymi „proszkami” nie warte były konfiskaty. W ten sposób podreperowałem nieco moje zasoby finansowe. Posiadanie własnych pieniędzy i pewna niezależność nie skłaniały młodych ludzi, szczególnie tych którzy podczas okupacji stali się już zupełnie „dorosłymi”, do kontynuacji nauki. Nowe władze, których funkcjonariusze często nie potrafili się nawet podpisać, także niechętnie patrzyły na uczących się. Wykształcenie nie było w tym czasie najważniejszym warunkiem zostania urzędnikiem, czy nawet dygnitarzem. Ważniejsze było zaangażowanie polityczne, przynależność partyjna i pozytywny stosunek do „nowej rzeczywistości”. Szeroko propagowano hasło: „Nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera!” Chodziło przede wszystkim o to, aby podkreślić, że to tylko przed wojną, w burżuazyjnym państwie, oficerami mogli zostać maturzyści, a więc synowie ludzi „bogatych”. Władza ludowa zapewniła gwiazdki synom robotników i chłopów. I to pochodzenie było najważniejsze. Matura nie była potrzebna. Na to, że oficer miał trudności z czytaniem można było nie zwracać uwagi. Ważne, aby był „zaangażowany”. To wtedy powstał dowcip: Dlaczego milicjanci chodzą po dwóch? Bo jeden umie czytać, a drugi pisać. Wtedy także odpowiadano na „maturalne” hasło: Nie pomogą szczere chęci – z piasku bicza nie ukręci! Nie miałem alternatywy: czy matura, czy chęć szczera... Mnie te „państwowo – twórcze” hasła nie interesowały, traktowałem je jak dobre dowcipy, tym bardziej że jak wszyscy z mojego środowiska uważałem rozbicie Niemiec tylko za pewien etap wojny. Uważaliśmy, że przecież Zachód nie zostawi nas samych, że Wilno, Lwów, Brześć, Grodno muszą wrócić do Polski, a „trzecia wojna” to kwestia najbliższych miesięcy, no – może roku. W tej sytuacji prawdopodobnie zdecydowałbym się na kontynuację nauki w łomżyńskim liceum. Gdyby nie pewne zdarzenie, które zadecydowało o moich dalszych losach... Szedłem Dworną i mijałem kondukt pogrzebowy, jakich w owym czasie było w Łomży dużo, bo w okolicy działali „partyzanci” lub „bandy”– w zależności kto o nich mówił – i wielu działaczy nowej władzy po spotkaniu z nimi wracało w „sosnowych jesionkach”. Byłem w czapce. Nagle podszedł do mnie umundurowany facet i zażądał dowodu osobistego. Podałem, a on schował dowód do kieszeni i kazał mi nazajutrz zgłosić się do UB na ul. Nowogrodzkiej. Zastanawiałem się, czy od razu wiać, czy zgłosić się. Ale ponieważ nic specjalnego nie miałem na sumieniu, a nie orientowałem się jeszcze, co może „nowa władza” – poszedłem. W pokoju za biurkiem siedział jakiś oficer, a przy drzwiach mundurowy z miarką, jaką mierzy się materiały w sklepach. Okazało się, że wczoraj był to pogrzeb jakiegoś dygnitarza zastrzelonego przez partyzantów, a ja nie zdjąłem czapki, czym opowiedziałem się przeciw nowej władzy, tym bardziej że oficer był przekonany, iż mając inny pogrzeb z pewnością bym zdjął czapkę. Tłumaczyłem, że nie było krzyża, więc przed czym miałem zdejmować czapkę, bo przy innych pogrzebach zdejmowałem czapkę nie przed nieboszczykiem, a krzyżem niesionym na czele konduktu. Wtedy padło stwierdzenie: – Bo wy jesteście z AK! A ja na to: – Czy ja wyglądam na takiego pobożnego? I wcale nie jestem stary. Teraz on zbaraniał: – Co ma do tego pobożność i starość? A ja: – Bo w Akcji Katolickiej są tylko pobożni i przeważnie starsi ludzie. Myślałem, że go szlag trafi. Wymyślał mi, że robię z niego durnia, że udaję wariata, co to nie wie, co to jest AK, że on już wie i tak, kto ja jestem itd. Ale ja wciąż kojarzyłem AK wyłącznie z Akcją Katolicką, o żadnej Armii Krajowej, o której krzyczał pan oficer „nie miałem pojęcia”. Wreszcie zrezygnował i wypuścił mnie, obiecując, że jeszcze ze mną nie skończył i kiedyś jeszcze pogada. Zorientowałem się wtedy, że w Łomży już długo nie wysiedzę i że bezpieczniej będzie jednak pojechać „w Polskę”. W dalsze trasy jeździło się wówczas pociągami, ale w bardzo nietypowy sposób. Przed wyjazdem należało zaopatrzyć się w PCK lub PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) w specjalne zaświadczenie stwierdzające, że obywatel taki to a taki udaje się celem poszukiwania rodziny. Na odwrocie kasjer kolejowy wpisywał stację docelową i stawiał pieczęć. Ponieważ wagony były zatłoczone do granic pojemności, najpewniej można było liczyć na miejsce na stopniach, jeśli wagon takie posiadał, albo na dachu. Ten sposób, jeśli tylko uważało się na głowę pod wiaduktami, był chyba najwygodniejszy. Można było tak jechać każdym pociągiem, który szedł w potrzebnym kierunku, a niekoniecznie osobowym. Młodym czytelnikom muszę tu wyjaśnić, że szlaki kolejowe lat 40. różniły się tym od współczesnych, że nie były zelektryfikowane (z wyjątkiem najbliższych okolic Warszawy, Gdańska i kilku innych dużych miast), a więc nie groziło porażenie prądem. Dzisiaj taka jazda na dachu byłaby niemożliwa. W czasie niepogody lub zimą, za niewielką opłatą w gotówce lub w naturze, można było jechać bardzo wygodnie na tendrze (zbiornik na wodę i węgiel parowozu). Podróżując różnymi sposobami przejechałem spory szmat kraju, aby ostatecznie „wylądować” u siostry mojego ojca, a mojej chrzestnej matki, cioci Antosi w Ostrowcu Świętokrzyskim. Mając w perspektywie kontynuację tradycji rodzinnych, zapisałem się tam do I klasy liceum handlowego. Trafiłem do bardzo miłej klasy, a wiedza zdobyta w łomżyńskim gimnazjum pozwalała mi bez trudu opanować nowe przedmioty. Ale pamiętajmy, że była to dopiero druga połowa 1945 roku. W Ostrowcu zaczęło się robić gorąco. W pobliskich Górach Świętokrzyskich działały oddziały partyzanckie. U nas PW wykładał porucznik z partyzantki, a podczas marszu śpiewaliśmy pieśni, których nas nauczył. Do dziś pamiętam: „Daleko swą mamy rodzinę i bliskich, my polscy żołnierze od Gór Świętokrzyskich...”. Pod UB ktoś podłożył granat. Ktoś ostrzelał patrol milicji. Funkcjonariusze UB zaczęli węszyć i sprawdzać głównie tych nowych mieszkańców, którzy znaleźli się w mieście po zakończeniu wojny... Na Wszystkich Świętych pojechałem do Łomży i już nie wróciłem do Ostrowca. Zostało mi tylko zaświadczenie, że byłem uczniem tamtejszego liceum handlowego. Wkrótce skontaktowałem się z moim stryjem, który dostał posadę dyrektora w fabryce wina w Kruszwicy. Postanowiłem spróbować tam szczęścia. Zostałem zatrudniony jako praktykant i zamieszkałem na poddaszu fabryki. W miejscowej gazecie znalazłem ogłoszenie, że w Inowrocławiu, oddalonym od Kruszwicy zaledwie o 15 km, organizowane są prywatne kursy handlowe dla dorosłych, w systemie semestralnym. Byłem co prawda za młody, ale pojechałem do Inowrocławia i na podstawie małej matury z Łomży oraz zaświadczenia z liceum handlowego z Ostrowca, zostałem przyjęty. I tak od lutego 1946 roku rozpocząłem naukę na kursach w zakresie I klasy licealnej. Nie było to łatwe, bo nauka odbywała się cztery razy w tygodniu po południu, trzeba było za nią płacić, gdyż kursy były prywatne, a na koniec trzeba było zdawać maturę ze wszystkich przedmiotów, właśnie dlatego, że było to prywatne przedsięwzięcie grupy doskonałych zresztą nauczycieli, głównie przesiedlonych z Wileńszczyzny. Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy, trochę zarabiałem w fabryce, a stryj zapewniał mi mieszkanie, wikt i opierunek. Jechałem więc do Inowrocławia na popołudnie czasami pociągiem, ale głównie rowerem, bo pociąg przeważnie nie pasował do godzin rozpoczynania się zajęć w szkole. Siedziałem na lekcjach, tylko potem już nie miałem powrotu do Kruszwicy. Pociągu nie było, a rowerem nie mogłem, ponieważ „towarzysze” mogli zawsze w nocy rower potraktować jako zdobycz wojenną. W tej sytuacji nocowałem z rowerem na dworcu w Inowrocławiu i świtem wracałem do Kruszwicy. Było trochę trudno, ale jakoś dotrwałem do czerwca i otrzymałem prawdziwe świadectwo ukończenia I klasy liceum handlowego. Zaczęły się wakacje. Zaoszczędzone pieniądze się kończyły i trzeba było pomyśleć o zarobku. Pomoc ofiarowali mi moi szkolni koledzy, którzy byli starsi ode mnie i pracowali zawodowo. Zdecydowałem się na propozycję Henia, pracownika Społem w Inowrocławiu. We dwóch podpisaliśmy umowę na konwojowanie transportów kolejowych cukru z cukrowni w Mątwach na Śląsk. Heniek miał w tym zakresie duże doświadczenie i potrzebował tylko pomocnika. Za każdym razem nadzorowaliśmy załadunek w cukrowni trzech wagonów dla jednego odbiorcy, dwa plombowaliśmy, a w trzecim jechaliśmy na workach cukru. Podróż do Katowic czy Będzina trwała wówczas kilka dni, z przyczepianiem wagonów, formowaniem nowych składów, z czekaniem godzinami na bocznicach itp. Zwiedziłem wówczas sporo kraju, a przede wszystkim byłem w środku wielkiej „wędrówki narodów”, bo na bocznicach staliśmy przeważnie równolegle z transportami przesiedleńców ze Wschodu na Ziemie Odzyskane. Korzystaliśmy też z tego samego co przesiedleńcy „zaopatrzenia” – na postojach pomiędzy wagonami chodziły kobiety oferujące gorącą zupę z chlebem, czasami kiełbasę i gorącą zbożową kawę. Za niewielką opłatą można było zjeść obiad lub kolację. Resztę uzupełnialiśmy suchym prowiantem. Czasami do zjedzenia czegoś ciepłego zapraszały nas gotujące na ognisku swoje posiłki kobiety z transportów repatriacyjnych. Rewanżowaliśmy się szklanką cukru, którego bardzo potrzebowały dla dzieci. Naoglądaliśmy się biedy, ale też musieliśmy się bardzo pilnować, bo mieliśmy łakomy ładunek. A za braki na stacji docelowej można było nawet siedzieć – jeśli cukier był „kartkowy” jego braki traktowano jak sabotaż gospodarczy, a więc przestępstwo polityczne. Złodzieje byli bardzo przemyślni – potrafili np. podczas postoju wiercić dziury w podłodze wagonu, albo w czasie jazdy wyciąć dziurę w ścianie. Potrafili też na tzw. górkach rozrządowych odpiąć jeden z wagonów i skierować na zupełnie inne tory odległe nieraz o kilka kilometrów. Kiedy konwojent dotarł do swojego wagonu był on już zupełnie pusty. Tylko dzięki kolejarskiej praktyce Heńka nie mieliśmy strat, a nawet dostawaliśmy premię za doskonałe transporty. A stawki były nie byle jakie – za jeden kurs dostawaliśmy z premią tyle, ile otrzymywał urzędnik za cały miesiąc pracy. Można też było trochę pohandlować wymiennie, jeśli np. w cukrowni kupiło się dodatkowy worek cukru, który trzeba było też umiejętnie przepuścić przez wagę na bramie. Ale i na to były sposoby, oczywiście Heńka. Po wakacjach Henio nie wrócił do liceum – został komisarzem ziemskim w jednym z pomorskich miast. Zapraszał i mnie do pracy, obiecywał wysokie zarobki, ale ja wolałem zdobyć maturę. Tylko teraz już nie było żartów. Od września do stycznia musieliśmy przerobić program II klasy liceum, a potem zdać egzamin przed państwową komisją ze wszystkich przedmiotów, a było ich szesnaście. Miałem trochę zarobionych pieniędzy, Bank Polski przywrócił mi, z uwagi na kontynuację nauki, rentę po mamie. Mogłem więc rozejrzeć się za mieszkaniem w Inowrocławiu, bo dojeżdżanie z Kruszwicy nie wchodziło w rachubę. Inowrocław miał wiele pensjonatów, które latem przyjmowały kuracjuszy, a na zimę zamieniały się w stancje uczniowskie. Zamieszkałem więc w „Niespodziance” przy ul. Wilkońskiego, u pani Moniki Ligockiej i pod czujnym okiem księdza prefekta Romana Siwy. Mieszkało nas tam 26 osób – chłopców i dziewcząt ze wszystkich szkół Inowrocławia, w tym z liceum dla dorosłych tylko ja. Mieszkaliśmy w pokojach dwu- i trzyosobowych, a spotykaliśmy się w jadalni. Ja wyjątkowo dostawałem kolację później niż wszyscy, bo dopiero wieczorem wracałem ze szkoły. Mieszkałem z Felkiem Danielewiczem, niewiele młodszym ode mnie uczniem gimnazjum Kasprowicza. Ale najlepszym moim kolegą był Edek Giżewski, którego rodzice mieli sklep spożywczy w Kruszwicy. Może dlatego byliśmy sobie bliżsi. Nie wiedziałem wówczas, że do tego samego budynku, ale do „normalnego” gimnazjum, a nie naszego prywatnego liceum, chodził uczeń Józef Glemp. Był tam gdzieś w niższej klasie i niewykluczone, że był kolegą któregoś z naszych współmieszkańców. Warunki do nauki miałem dobre, a trzeba przyznać, że nasi profesorowie, naprawdę doskonali w swoim fachu specjaliści, nie pozwalali nam na „byle jakie” opanowanie wiedzy. W klasie byłem najmłodszy i właściwie nie miałem w ogóle prawa uczęszczać do tego liceum ze względu na wiek. Nasz niezapomniany dyrektor dr. por. prof. Gregorowicz, potężny pan z pokaźnym brzuszkiem kilkakrotnie wpada zadyszany (zawsze wpadał zadyszany) do klasy z okrzykiem: „Panie Smurzyński, ile pan ma lat? Niezmiennie odpowiadałem „Dwadzieścia jeden, panie doktorze!” Dyrektor uznawał tylko wymienianie któregoś z jego licznych tytułów i jeśli ktoś pominął taki zwrot upominał: „Zwraca się tytułami!”. Tak naprawdę miałem niecałe dziewiętnaście lat. Sprawa wydała się dopiero przy kompletowaniu dokumentów do matury, ale było za późno – byłem już dopuszczony do egzaminu przez kuratorium w Toruniu. Z profesorów pamiętam wszystkich: polonista – prof. Śliwak zaciągający z litewska, śpiewnie, wilniuk. Wilniukiem był też matematyk prof. Kołomyjec, który mieszkał w sąsiedniej willi przy ul. Wilkońskiego. Wychowawca i wykładowca przedmiotów handlowych, pracujący w urzędzie skarbowym – mgr Zygmunt Grocz, który „przykrywał” nasze wybryki, a potrafiliśmy np. strzelać petardami w klasie, mimo że średnia wieku uczniów była około trzydziestki. Oberwało się też nam raz za uwielbianego przez uczniów sędziego Czyścieckiego, który wykładał prawoznawstwo. To dzięki niemu do dzisiaj swobodnie obracam się pomiędzy paragrafami. Niejednokrotnie pytali mnie zawodowi prawnicy, czy studiowałem prawo. Sędzia lubił w czasie wykładu palić papierosa. W klasie było to nam zabronione. Pewnego razu wpada do klasy dyr. Gregorowicz ze swym słynnym już pytaniem o wiek p. Smurzyńskiego. Sędzia staje przy oknie z rękami z tyłu i schowanym w nich papierosem. Dyrektor, który sam nie palił, zapomniał o pytaniu, pociągnął nosem i zagrzmiał: „A prosiłem państwa, żebyście nie palili w klasie!” I wypadł na korytarz. A pan sędzia wolniutko odszedł od okna, pociągnął papierosa i stwierdził tonem konfidencjonalnym: „Ale mi przygadał!” Zgodnie z programem powinniśmy też uczyć się przysposobienia wojskowego. Jako por. rezerwy teoretycznie wykładał je dyrektor, ale był wśród nas zawodowy oficer służby czynnej por. Kucharczyk. Wobec tego dyrektor zlecił mu, aby nas w tej wiedzy, w jego zastępstwie oświecał. I robił to znakomicie. Do dzisiaj pamiętam rozkładanie i składanie RKM Diegtiarewa, który Kucharczyk kiedyś przytargał na lekcję. Nie nudziło się nam i w Niespodziance. Ponieważ dziewczęta mieszkały w odrębnym skrzydle, do którego można było dostać się po dachu, bywało że któraś wychodząc w nocy z pokoju wpadała na dyndającego na belce „wisielca”. Wrzask podnosił na nogi całą Niespodziankę, a pani Ligocka rano dochodziła, czy wypchana koszula, którą znalazła powieszoną na belce po dziewczęcej stronie – to własność pana Smurzyńskiego, czy też pana Giżewskiego, a może Felka Danielewicza? Nigdy „nie mogliśmy rozpoznać” tego szczegółu naszej garderoby. Początkowo na soboty i niedziele jeździłem do rodziny w Bydgoszczy, ale pod koniec semestru nie miałem już czasu ani na wyjazdy, ani na żadne kawały. Nie wyjechałem nawet na święta, bo w połowie stycznia rozpoczynała się matura. Wszyscy z Niespodzianki wyjechali, a ja zostałem i kułem. Zdawaliśmy przed komisją z Torunia – siedziby kuratorium. Pisaliśmy trzy egzaminy pisemne: z polskiego, matematyki i księgowości, a potem zdawaliśmy szesnaście ustnych, w czterech podkomisjach. Poszło mi nieźle. Tylko z maszynopisania, za pisanie dwoma a nie dziesięcioma palcami, dostałem trójkę. Reszta – same czwórki, jeśli nie wspomnieć piątki od ks. Siwy. I tak 22 stycznia 1947 roku stałem się dojrzałym. Fakt ten został uczczony podwójnie: w Niespodziance poszliśmy na mój koszt do fotografa, gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe „rodzinne” zdjęcie z panią Ligocką i ks. Siwą (byłem pierwszym maturzystą w historii Niespodzianki), a potem odbyła się – również na mój koszt – kolacja, na którą podano świńską nogę w kapuście, co według pani Ligockiej było najelegantszym daniem kujawskim. W liceum również zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z naszymi profesorami, ale kolacja była już w normalnej restauracji, w najelegantszym hotelu Inowrocławia – „U Basta”. Potem pani Ligocka leczyła mnie sokiem z kapusty. I tak zakończył się dla mnie dylemat „czy matura, czy chęć szczera….”, a rozpoczął kolejny etap, teraz już dorosłego życia. Jerzy Smurzyński