Nowogrodzka, jaką pamiętam
W „Zeszytach Łomżyńskich” 1/21 przeczytałam o postulacie do Rady Miasta Łomży o przywrócenie ulicy Nowogrodzkiej nazwy z okresu międzywojennego.
Rozumiem chęć uhonorowania, a także utrwalenia w pamięci mieszkańców miasta imienia jego bohatera, pułkownika Bolesława Mościckiego. Ale dla nas, powojennego pokolenia mieszkańców Nowogrodzkiej – zawsze będzie Nowogrodzką, ważnym miejscem na ziemi. Jestem więc przeciwna zmianie nazwy utrwalonej w pamięci łomżyniaków, logicznej i sympatycznej. Tak wiele teraz powstaje ulic, jestem pewna, że można by godnie uhonorować pułkownika Bolesława Mościckiego nazwą innej ulicy, niż ta właśnie. Postulat zmiany nazwy, a także zamieszczone zdjęcia z Nowogrodzkiej (w tym mojego domu rodzinnego nr 29) wzbudziły moje uśpione, zdawałoby się, że całkiem zaginione wspomnienia, związane z tą ulicą. Po prostu musiałam o tym napisać. Skąd właściwie pochodzę? Czasem próbuję sobie odpowiedzieć na tak proste, a równocześnie skomplikowane przez wojenne losy pytanie. Ojciec i jego rodzina wywodzą się z Polesia, mama urodzona w Zagłębiu, choć jej ojciec – łomżanin, a matka – Kurpianka. A ja z Wilna. Fakt urodzenia w Wilnie nie czyni mnie wilnianką, gdyż nigdy tam nie mieszkaliśmy. Mieszkaliśmy za to w powiecie brasławskim województwa wileńskiego, w cudownym, malowniczym zakątku świata, zwanym przed wojną „Polską Finlandią”. Tam też minęły moje pierwsze lata, czas wojny. Potem repatriacja, powrót do Łomży. Tu chodziłam „do szkół”, stąd wyruszyłam na studia. Tu wracałam podczas każdej przerwy w nauce, potem w czasie urlopów. Do domu, do mamy. A gdy już mama tu nie mieszkała, też każda okazja była dobra, by wpaść do Łomży, do przyjaciół mamy i moich, lub tylko moich. A więc skąd pochodzę? Ze wzruszeniem myślę o Wileńszczyźnie przechowanej w dziecinnych wspomnieniach, a także o tej obecnej, bliskiej sercu, urokliwej, pełnej miłych ludzi – choć obcej. Z przyjemnością wracam i z podziwem patrzę na Wilno – takie piękne... Ale tak naprawdę chyba jednak pochodzę z Łomży. To z Łomżą i łomżanami łączą mnie najsilniejsze więzy. Z nieco naiwnym zdziwieniem konstatuję, że więzy czasu dzieciństwa są aż tak silne. Niezależnie od stopnia wzajemnej wtedy przyjaźni, przetrwały wieloletnie rozstania, różne drogi i zakręty życiowe. Nie tak dawno się o tym przekonałam, gdy po bardzo wielu latach znowu nawiązałam kontakt z koleżankami. Także z tymi z Nowogrodzkiej. Mimo upływu czasu, braku wiedzy „co, kto, kiedy”, spotkania są serdeczne, siostrzane, a tematów do rozmów zawsze więcej niż na nie czasu. Nie tylko bliskość nie znikła, ale jakby się zintensyfikowała. Może dlatego, że nie było „wychowawcy” – telewizji, a i inne rozrywki dziś znane, były rzadkością, tak zwany czas wolny spędzało się na podwórku lub ulicy (co wtedy nie kojarzyło się tak jednoznacznie negatywnie!). Stąd wszyscy znaliśmy się dobrze, miewaliśmy wspólne sprawy, a nawet dość wyraźną solidarność danej ulicy. Myślę tu o Nowogrodzkiej. Ulica Nowogrodzka. Idąc od strony miasta, po lewej stronie stał brzydki dom z bramą na podwórze (potem było tam Technikum Weterynaryjne, teraz zdaje się Urząd Pracy). Tu mieszkał z mamą i starszą siostrą Stefan Mikulik, późniejszy nasz kolega z gimnazjum. Potem długi mur, dalej następny odgradzający ładnie utrzymaną białą willę, gdzie mieściło się łomżyńskie UB. Przed bramą uzbrojony wartownik informował tych, co się zapomnieli, że przejście jest drugą stroną ulicy. Ale zdarzało się to niezwykle rzadko, bo wszystkich paraliżował strach przed „białym domkiem”. Prawie naprzeciwko, spory plac aż do Bernatowicza, z odsuniętym od Nowogrodzkiej dużym gmachem gimnazjum. Między ulicą Bernatowicza a równoległą do niej Stacha Konwy, ogromny plac, pusty, ze śladami ruin. Mur UB kończył się na Ogrodowej, skręcał w tę uliczkę. Tu zaczynał się parkan Ogrodu Spacerowego – ładny, na podmurówce, przyjazny. Idąc dalej Nowogrodzką wąskim, brukowanym chodniczkiem, po przeciwnej stronie ulicy mijało się piętrowy drewniany budynek, ciemnożółty, pełen rzeźbionych ozdóbek w stylu rosyjskim. Na parterze przez wiele lat mieścił się sklep spożywczy. W nim najczęściej robiliśmy zakupy. Pamiętam ogromne kolejki po chleb (chyba w końcu lat 40-tych). Ale był wspaniały, szczególnie „sitkowy”, zwykle poważnie uszczuplany w czasie powrotu ze zdobyczą. Obok wysoki, drewniany płot i jakiś ogród. Dalej kamienica w głębi podwórza z zewnętrznymi schodami i znowu duży, prosty, drewniany i ciemnożółty dom, gdzie mieszkał pan Stankiewicz-Malinowski, nauczyciel łaciny i niemieckiego. Mnie nie uczył, ale miał opinię świetnego i bardzo wymagającego nauczyciela, będącego przy tym postrachem niesfornych. Obok, szczytem do ulicy, murowana oficyna – dom państwa Mocarskich. Tu mieszkał Zenek, serdeczny przyjaciel Orka, a także mój. Za ogrodem oficyny była droga gruntowa do grobli prowadzącej do Lasu Jednaczewskiego i na Pulwy. Tam pasano krowy, więc rano i wieczorem pastuch z psem, jednonogi pan Wąszewski – nasz sąsiad, pędził stado. „Uczestniczką” stada była nasza krowa, repatriantka, Luba. Czy to z powodu krwi kresowej, czy głębokiego przywiązania, a może z wrodzonej fantazji, zauważywszy mamę na ulicy, biegła za nią jak pies. Na dodatek domagała się pieszczot. Zachwycona spotkaniem, wsuwała róg pod ramię mamy i tak „pod rękę” wracały do domu. Prawie naprzeciwko drogi do grobli był mały, ładny domek pana Stefana Werczyńskiego, nauczyciela gimnastyki i czasem, gdy to było ideologicznie możliwe, angielskiego. Pan Werczyński był w Armii Andersa i wrócił w battledress, czym zaskarbił sobie dodatkową sympatię (i tak był ogromnie lubiany i popularny). Jego domek otaczały wysokie brzozy, co było oryginalne i romantyczne przez swą niepraktyczność. Obok zaczynał się ogród i dom naszych kuzynów, Stefanii i Aleksandra Kusiów. Był to ładny dom, w dużym i pięknym ogrodzie kwiatowym i warzywnym. Od strony ogrodu i tarasu mieszkali gospodarze, od ulicy na parterze pani Michalina Serdakowska, na piętrze państwo Wasążnikowie. W tym domu i ogrodzie, u Irki i Wini, najczęściej spotykaliśmy się całą gromadą w latach dzieciństwa. Często bywałyśmy tu też z mamą u cioci Stefy Kusiowej, albo u pani Michaliny. Uwielbiałam słuchać jej bardzo ciekawych, barwnych opowiadań o czasach jej pobytu w Rosji, jeszcze carskiej i o straszliwych zdarzeniach rewolucji, którą tam przeżyła. Ogromnie też ciekawie umiała mówić na wszelkie tematy historyczne. Pan Wasążnik był dystyngowanym, uprzejmym mężczyzną, a w jakimś czasie posłem na Sejm. „Chodził” o nim taki wierszyk, związany pewnie z jakimś projektem poselskim: „Szlachetnej postawy, pełen siwizny, chętnie by pojechał kolejką do Wizny”. Dalej zaczynała się posesja babci Lipińskiej. Babcię Julię Lipińską, cioteczną siostrę mego dziadka Rudowskiego, pamiętam jako ogromnie miłą, ciepłą i serdeczną. Zawsze miała dla nas coś dobrego, gdy z Irką i Wińką, lub większą ferajną wpadałyśmy do niej. Zawsze była bardzo elegancka i przystojna mimo podeszłego wieku i męczących chorób. Mieszkała w małym drewnianym domku na swej obszernej posesji składającej się z domów, pól i ogrodów. W należącym do babci piętrowym domu na parterze były jakieś biura, a na piętrze mieszkały nasze najbliższe koleżanki – Wieśka i Hanka Rzodkiewiczówny. Irka, Winia, Wieśka, Hanka i ja przebywałyśmy razem najwięcej. Co robiłyśmy, jakie były nasze rozrywki, już nie bardzo pamiętam. Na pewno często były to zabawy piłką, nie tyle gra, co odbijanie niewielkiej piłki o mur „z figurami”, czyli w różnych pozycjach. Wszelkie odmiany zabaw ze skakanką, a raczej wtedy sznurem; klasy, państwa. Irka twierdzi, że często bawiłyśmy się w chowanego na posesji babci i w „czarnego luda”, wrzeszcząc z autentycznego przerażenia wniebogłosy. Najbardziej ulubiona na niepogodę była gra w kamienie, lub „figury” ze sznurka zbieranego z dłoni przez drugą osobę. Pamiętam również sanki i ulubione „podjeżdżanie” na płozach konnych sań. Te zimowe zabawy odbywały się na ulicy, gdyż ruchu samochodowego praktycznie nie było, śnieg nie był odgarniany ani posypywany solą, komunikacji miejskiej nie było wcale, a Nowogrodzką jeździły tylko wozy, w zimie sanie z pobliskich Skowronek czy okolicznych wiosek. „Podjeżdżanie” na saniach było bardzo popularne, a woźnice patrzyli na to wyrozumiale. Pamiętnym zdarzeniem na Nowogrodzkiej (ja niestety tego nie pamiętam, podaję za Irką), było, gdy wujek Kusio leczył słonia z cyrku. Słoń został doprowadzony na podwórze, budząc nie lada sensację. A dziewczynki miały darmowy wstęp na przedstawienia! Ja najlepiej pamiętam wujka, gdy leczył naszą krowę, gdy łakomczucha najadła się łętów od ziemniaków czy innego świństwa. Był bardzo miły, ciepły, zawsze poświęcał mi uwagę i poważnie traktował w rozmowach. Naprzeciwko, w drewnianym (znowu ciemno-żółtym, widocznie taka była moda), sympatycznym domku z ganeczkiem obrośniętym dzikim winem mieszkali państwo Kolińscy. Lutek Koliński był bardzo przez nas wszystkie lubiany. Przez wiele lat był naszym świetnym kolegą, a nawet w pewnym sensie opiekunem. Jako nieco starszy i mający mir na ulicy, interweniował w różnych formach, gdy sprawiedliwość tego wymagała. Jego siostra Ceńka była naszą koleżanką i uczestniczką zabaw. Obok domu Kolińskich był miły, biały dom pani Suskiej, z ganeczkiem od ulicy. Tu przysiadały kobiety spod Łomży, idące na bosaka z butami w węzełkach, by obuć się przed wejściem do miasta i odpocząć. Zza płotu obok wyglądał sad wiśniowy, cudownie pachnący w deszczu. W głębi sadu niewielki drewniany dom, z prowadzącą do niego alejką. Tu kończył się wąski chodniczek, czyli atrybut miejskości Nowogrodzkiej. Dalej były udeptane ścieżki pod płotami – wzdłuż pola babci Lipińskiej, naszego ogrodu i ogrodu pani Tymińskiej. Posesja pani Tymińskiej zawsze pięknie zadbana, z wydzielonym niewielkim ogrodem ozdobnym. W jej ładnym domu mieściła się przez jakiś czas szkoła krawiecka. Na piętrze mieszkały właścicielki, panie Tuszowska i Tymińska z synem Zbyszkiem, naszym kolegą. Obok pani Święcicka z synem Januszem. Pani Stasia Święcicka, wielka przyjaciółka mamy, bardzo przeze mnie kochana. Znajomość z nią została zawarta w okolicznościach przykrych, spowodowanych przez Janusza, ogromnego wtedy urwipołcia. Otóż Janusz wybił szybę w naszym domu, a mama postanowiła dochodzić sprawy u rodziców. I tak zawiązała się dozgonna przyjaźń, również moja z Januszem. Był to niespokojny duch, zawsze pełen pomysłów i skłonności do różnych psot, lub postępków w dobrej wierze, zwykle jednak powodujących większe lub mniejsze kłopoty. Dosyć reprezentatywnym zdarzeniem które pamiętam, było ćwiczenie zręcznościowe: wspiął się na transformator przy „Waciarni” i zawisł na spodniach na samym szczycie. Ludzie, którzy się zbiegli, nie wiedzieli jak go ratować. Nie pamiętam, jak został uwolniony, ale nie spadł. Liczne eskapady tego typu zapisane bliznami, przyprawiały jego drobną, spokojną matkę o śmiertelny stres. Często próbował mnie włączyć do swoich poczynań, ale widać byłam oporna, bo nie pamiętam żadnych kłopotów. Za polem babci Lipińskiej, po lewej stronie od miasta, stał dom pań Dziarskich, bezpośrednio sąsiadujący z naszym, noszącym wtedy numer 21. Za nim ciągnął się duży ogród, za mojej pamięci zaniedbany, odgrodzony od ulicy drewnianym płotem. Za granicą ogrodu były łąki, na których zwykle stała woda, tworząc stawek. Było to miłe miejsce spacerów i zabaw, rosły wierzby i mnóstwo polnych kwiatów. Idąc tamtędy, dochodziło się do ulicy Obwodowej, zwanej Obwodówką. W zimie stawek spełniał rolę lokalnej ślizgawki. Po przeciwnej stronie Nowogrodzkiej były zabudowania zwane „Waciarnią” (nigdy nie zainteresowałam się, dlaczego), ale mieszkały tam nasze dobre koleżanki, Dzidka i Hanka Rokickie. Dzidka była ogromnie popularna i była wspaniałą towarzyszką różnych zdarzeń. Pamiętam ją jako koleżankę z obozu harcerskiego w Porąbce. Nigdy też nie „zadzierała nosa”, choć wszystkie uważałyśmy ją za najładniejszą dziewczynę ulicy Nowogrodzkiej. Miała zdecydowane zacięcie aktorskie. Uczestniczyłyśmy w zabawach w teatr, które organizowała. Znacznie później, będąc w gimnazjum, występowała w szkolnych przedstawieniach. Doskonale pamiętam jej kreację jako pani Sonnenbrück w „Niemcach”. Piękna dziewczyna nie wahała się przeistoczyć w bardzo starszą panią, a z niełatwej roli wywiązała się tak, że do dziś ją pamiętam. Za „Waciarnią” były już zabudowania typowo podmiejskie, a ja jakoś rzadko tam trafiałam. Oczywiście dalej ulica przechodziła w drogę do Nowogrodu. Nowogrodzka 21 (teraz 29). Nasz dom. Wybudowany dla mojej babci, Marii Rudowskiej z Ostrowskich. Tu wychowywała się moja mama i jej siostra, Janina i Walentyna Rudowskie. Tu w Łomży wyszły za mąż, zmieniając nazwiska na Wysłouchowa i Ramotowska. Tu mieszkała moja mama, gdy podjęła pierwszą po studiach pracę w Gimnazjum Żeńskim im. Marii Konopnickiej. Ciocia Wala z rodziną i babcia Rudowska mieszkały w tym domu aż do przedwczesnej, wojennej śmierci. Ten dom był celem naszej wędrówki repatriacyjnej do Ojczyzny. Mama, mój brat Wiktor i ja mieszkaliśmy tu do czasu wyruszenia w inne, dalekie strony. Dom pełen wspomnień i duchów przeszłości. Trochę cofnięty od ulicy; początkowo skrawek ogródka z przodu był ogrodzony niziutkim, drewnianym, ozdobnym płotkiem. Z czasem płotek gdzieś znikł i był po prostu kawałek nie pielęgnowanej trawy. Dom składał się z dwóch części o różnej wysokości. Ta asymetria stwarzała sympatyczną formę architektoniczną, wyeksponowaną złożonym kształtem spadzistego dachu z czerwonej dachówki. Był pomalowany na biało. Z frontu rząd okien parteru i piętra, okna strychu wyższej części, rząd okienek piwnic na całej długości. Okna miały oszczędne gzymsy, co tworzyło dosyć estetyczną elewację. Szczyty domu miały okna tylko na piętrze. Od podwórza były też duże okna mieszkalnego przyziemia, balkon na piętrze i uchylne okna w dachu. Po środku ceglane schodki do mieszkań sutereny i piwnic i wysokie, drewniane schody do sieni na parterze. Z podestu schodów wchodziło się do przedsionka, gdzie było wejście do mieszkania państwa Przeradzkich. Po prawej stronie dużej sieni prowadziły drewniane schody na piętro, pod ich biegiem wąskie schodziły do piwnicy. Naprzeciwko schodów – drzwi naszego mieszkania. Za zwężeniem (były tam poprzednio drzwi) mieszkali państwo Styłowie i Majewscy. Na piętrze było najbardziej reprezentacyjne w domu mieszkanie Zielińskich i mniej – Wąszewskich. Obok – wąskie drzwi i strome schodki na strych, bardzo rozległy i interesujący, jeszcze z jakimiś przedwojennymi starociami. Było też ogromnie frapujące wyjście na dach, gdzie można było całkiem bezpiecznie i ustronnie spędzić czas na ławeczce za kominem. Idąc z ulicy, przechodziło się dość szerokim pasażem między szczytem domu a płotem pani Dziarskiej. Na wprost, odsunięte od domu, zabudowania gospodarcze, zwane chlewikami, ciągnące się przez znaczną część szerokości podwórza. Podwórze było obszerne i łączyło się z ogrodem. Najbliżej domu rosła nasza ulubiona jabłonka. Miała dwa pnie – jeden tworzył ławeczkę na właściwej wysokości, drugi rósł prosto. Na dodatek jeden był antonówką, drugi papierówką. Bardzo nas to wtedy zachwycało. Trochę dalej rosła inna, interesująca jabłonka, zwana pepinką. Nigdy potem nie spotkałam takich jabłek, ani podobnego drzewka. Było średnio wysokie, gałęzie opadały do ziemi, jak u wierzby płaczącej. Była to wspaniała kryjówka do gier i zabaw. Jabłka były małe, bardzo intensywnie kolorowe, zielono-czerwone, o białym, soczystym miąższu. Można je było przechowywać, więc zdobiliśmy nimi choinkę. Za płotem ogrodu, wzdłuż miedzy pól, ciągnął się bardzo długi szpaler bzu. Tędy, ścieżką prowadził skrót – ogromnie malowniczy, do ulicy Ostrołęckiej. Dalsza, główna część ogrodu ciągnęła się od wjazdu do domu od strony Nowogrodu, aż prawie do „Waciarni”. Rosły tam wspaniałe jabłka, gruszki i mirabelki. Ogród nie był przez nas uprawiany, a sąsiedzi coś tam sadzili, raczej nieudolnie. Stąd większość była nieużytkiem. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego marnotrawstwa, a cieszyła mnie duża łąka w obrębie ogrodu. Na jego skraju rosły ogromne, stare krzaki bzu tureckiego, tworząc dużą, zacienioną altanę. Tuż obok dwie rozrośnięte wierzby, z mnóstwem konarów do przesiadywania. Najbliższym moim kolegą z domu był Witek Majewski. Jego młodsza siostra, Teresa była nieco pomijana w zabawach z powodu wieku. Witek był naszym szkolnym kolegą, bardzo lubianym. Wcześnie „odbił”, bo po szkole podstawowej wyjechał do Szkoły Morskiej. Spotykaliśmy się gdy przyjeżdżał, ogromnie elegancki w mundurze, światowy, z ciekawymi opowieściami z niewyobrażalnie dalekich stron, często z jakimś drobnym rarytasem w formie prezentu. Całe towarzystwo z Nowogrodzkiej na ogół chodziło do szkoły na Giełczyńską. Naprzeciwko katedra, obok okropne budki, tuż za nimi Rynek Zambrowski z targami bydlęcymi. Punkt był w ogóle bardzo ruchliwy jak na Łomżę, bo o parę kroków był Stary Rynek, też „centrum handlowe” dóbr wszelakich. W dni targowe otoczenie szkoły kipiało, wrzeszczało, meczało i turkotało. Sama szkoła, usytuowana na rogu dwóch znaczących ulic, to duży budynek z czerwonej cegły, trzykondygnacyjny. Chyba że najznaczniejsza, została mianowana szkołą TPD i miała na celu wpajanie ideologii materialistycznej. Ale w czasie gdy do niej chodziłam w latach 1945–1947, nie pamiętam żadnej indoktrynacji. Za to odbywały się wtedy huczne obchody święta 3 Maja i Bożego Ciała na Dwornej i Giełczyńskiej. Gdy po przerwie wróciłam (można powiedzieć „przywiało mnie”) do niej wraz z ćwiczeniówką, po zerwaniu na niej dachu przez huragan, byliśmy znowu wszyscy razem, aż do gimnazjum. Potem nasze drogi powoli zaczęły się rozchodzić. Różne szkoły średnie, nowe przyjaźnie, mniej związane z miejscem zamieszkania. Matury, studia, małżeństwa. Spotykaliśmy się w czasie świąt, wakacji. Im dalej w czas, tym spotkania rzadsze; kontakt ustawał, gdy ustawały więzy rodzinne z Łomżą. Zostały zjazdy i okazjonalne spotkania, zawsze miłe i serdeczne. Po wielu latach, dzięki energii i uporowi Irki Kusiówny (Mickiewiczowej), te serdeczne, bliskie więzy zostały odbudowane. Bardzo je sobie cenię, emanują serdecznością i przypominają nasze czasy z Nowogrodzkiej. Tak mniej więcej wyglądała Nowogrodzka mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Teraz bardzo się zmieniła razem z całą Łomżą, wypiękniała. Wielu domów nie ma, inne przybyły lub zmieniły postać. Gdy rzadko bywa się w Łomży, czasem „trudno się połapać”, co gdzie było. I my zmieniłyśmy się, niestety nie na piękniejsze...
Anna Ostrowska