Kazimierz Burzyński
Od początku 1942 roku zaczęły dziać się rzeczy, które były następstwem umowy Sikorski – Majski. Zaczęły dochodzić wiadomości o organizującej się w Buzułuku, Tatiszczewie i Tockoje, Armii Polskiej. Odnajdowały się rodziny.
Na przykład już w styczniu państwo Parczewscy otrzymali wiadomość od syna Stanisława i dzięki jego staraniom 12 lipca opuścili Dżireń – Kupę, i zostali ewakuowani do Iranu. Podobnie było z rodziną państwa Michalskich. 14 marca przyjechał po nich syn. W mundurze, z orłem na czapce! Dla Polaków w sowchozie było to prawdziwe święto. Każdy chciał zobaczyć polskiego żołnierza, dotknąć jego munduru. 17 marca, podobnie jak później, państwo Parczewscy wyjechali, rozpoczynając drogę ku wolności. Niestety takich rodzin, które mogły opuścić ZSRR było stosunkowo niewiele i chociaż zazdrość jest paskudną przywarą, to wszyscy pozostający zazdrościli im tej możliwości. To takie ludzkie. Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy, rozgrzeszam z tej przywary i siebie i innych. 18 lutego otrzymaliśmy po raz pierwszy amerykańską pomoc. Niewiele tego było wobec naszych potrzeb. Na przykład paniom Jelińskim dostała się m.in. kamizelka, pół puszki kakao, trochę herbaty i mleko skondensowane. W tym roku takie dary przywożono jeszcze pięciokrotnie. Ostatni raz 11 października i tym razem panie Jelińskie dostały dwa kilogramy mąki i kawałek mydła. Już z tego widać, że pomoc była raczej symboliczna, ale świadomość, że są kraje, a w nich ludzie, którzy o nas pamiętają, którzy chcą ulżyć naszej doli, znacznie podniosła nas na duchu, chociaż jak zwykle w takich przypadkach byli i niezadowoleni: a dlaczego ten dostał to, a ja to? Dlaczego ten dostał pięć deka smalcu więcej ode mnie? Dlaczego ten dostał skarpetki czarne, a ja białe? I tak dalej. Oprócz darów rzeczowych rodziny wojskowych (rzadziej inne) otrzymywały od czasu do czasu zapomogi pieniężne, których wysokość oscylowała wokół kwoty 150 rubli, co przy bazarowych cenach było kwotą symboliczną. Zwykle na przełomie marca i kwietnia dzikie kaczki zaczynały składać jaja. Przemierzałem wtedy step, robiąc nieraz wiele kilometrów, a gdy zbliżałem się do gniazda, kaczka z łopotem skrzydeł zrywała się spod nóg. Czasem jeszcze nic w nim nie było, a czasem znajdowałem kilka lub nawet kilkanaście jaj. Jeżeli w czasie transportu któreś pękło, wypijałem je. Nic nie mogło się zmarnować. Raz trafiłem w pobliżu rzeki na zagłębienie wypełnione wodą z topniejącego śniegu. Na jego środku zobaczyłem ze zdziwieniem wierzbę. W to miejsce nigdy przedtem nie trafiłem. W rozgałęzieniu znajdowało się gniazdo. Pomyślałem, że skoro jest gniazdo, to muszą być i jajka. Zdjąłem buty, podwinąłem nogawki i wszedłem do wody. Była bardzo zimna, bo wokół zagłębienia leżało jeszcze sporo śniegu. Po paru krokach sięgała mi już do kolan, a do wierzby jeszcze daleko. Wróciłem na brzeg, zdjąłem spodnie i ponowiłem próbę. Zanurzyłem się po piersi, ale i to nie wystarczyło. Wyszedłem jeszcze raz, rozebrałem się „do rosołu” i ostatnie metry do drzewa dopłynąłem. Na szczęście upór opłacał się. W gnieździe było sporo jajek. Wybrałem je do czapki i zadowolony z siebie, grzebiąc jedną ręką, dopłynąłem do miejsca, gdzie już miałem grunt pod nogami. Po tej lodowatej kąpieli, na szczęście, nie dostałem nawet kataru. Niestety, takie podbieranie jajek trwało krotko, bo później trafiały się już tylko zalężone i nie nadawały się do spożycia. Wreszcie, na początku maja przywieźli dawno zapowiedziane udostwierienija (zaświadczenia), ale NKWD rozdało je dopiero 14 maja. Jako niepełnoletni zostałem wpisany do zaświadczenia mamy. Oto jego treść: Zaświadczenie Pieczątka Robotniczej Wiejskiej Rady Sowchozu Dżireń-Kupa NR 199 20.08.1942 Okaziciel niniejszego Burzyńska Stefania córka Feliksa urodzona 1905 roku w Radomiu woj. warszawskie na podstawie Rozporządzenia Prezydium Rady Najwyższej ZSRR, amnestiowana jako polska obywatelka i ma prawo swobodnego przebywania na terytorium ZSRR za wyjątkiem strefy przygranicznej, stref zakazanych, miejscowości objętych działaniami wojennymi i miast reżimowych pierwszej i drugiej kategorii. Niżej następują moje dane: 1. Burzyński Kazimierz syn Edwarda ur. 1927 Obywatelka Burzyńska udaje się do wybranego przez siebie miejsca zamieszkania sowchoz Dżireń-Kupa. Zaświadczenie jest ważne trzy miesiące i podlega wymianie na dowód osobisty. Naczelnik RO NKWD podporucznik bezpieczeństwa Isakow Sekretarz podpis nieczytelny Odpis zgodny z oryginałem. Sekretarz Kowalow Przy Armii Polskiej, która znajdowała się już w Uzbekistanie, utworzono organizację młodzieżową „Junacy”. Łącznie z ochotniczkami z Pomocniczej Służby Kobiet tworzyła pokaźną grupę około 4500 młodych ludzi. O tej organizacji dowiedzieliśmy się z pisma otrzymanego z Aktiubińska, w którym zachęcano, aby kilkunastoletni chłopcy zgłaszali swój akces do niej. Rodzice zdecydowali, że mam jechać. Zgłosiło się jeszcze dwóch chłopaków – czternastoletni Kazik Dobosz i osiemnastoletni Janek Pawłowski. 19 sierpnia przyszło wezwanie. Mieliśmy jechać do Aktiubińska, gdzie czekał na nas polski wojskowy. Po zebraniu chętnych z całego obwodu miał nas zawieźć do Jangi Jul. Chcąc dostać się na miejsce zbiórki musieliśmy najpierw dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej w Sol-Ilecku i dalej pociągiem. Do Sol-Ilecka było od nas około 50 km przez step i dwie rzeki w bród – Chobdę i Ilek. Komunikacji żadnej. Mogliśmy liczyć albo na jakiś transport z sowchozu, albo na własne nogi. Obiecano nam, że taki transport odjedzie wkrótce i że będziemy mogli się z nim zabrać. Później, że wysyłają samochód do Aktiubińska, więc będziemy mogli bez problemu dojechać na samo miejsce. Minęło kilka dni, a tu ani transportu, ani samochodu. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy pieszo. Do Sol-Ilecka miała nas odprowadzić Marylka Jelińska. Taką trasę pokonywało się w jeden dzień. Podobnie było i tym razem. Wyszliśmy rano, a wieczorem byliśmy już w mieście. Każdy kołchoz i sowchoz (chyba każdy?) miał tam swój dom noclegowy. Za nocleg nic się nie płaciło, a spało się na podłodze. Rano udaliśmy się na stację i tu spotkała nas niemiła niespodzianka. Bilety sprzedawali tylko tym, którzy mieli przepustki, a nas o tym w sowchozie nie uprzedzono. Przed dworcem przy torach – tłumy ludzi. My trzej zostaliśmy ze swoimi tobołkami w tym tłumie, a Marylka poszła gdzieś w nadziei, że uda się te bilety, mimo braku przepustek, załatwić. Podczas jej nieobecności zwinęła nas milicja uważając, że jesteśmy biesprizornyje (bezdomni, bez opieki). Takich dzieci w tym czasie rzeczywiście było bardzo dużo. Żyły z kradzieży, rozboju i sprawiały władzom wiele kłopotów. Być może i my wyglądaliśmy na takich – nędznie ubrani, ja na przykład miałem spodnie uszyte z worka, z jakimiś węzełkami – podejrzane typy. Chociaż z drugiej strony myślę, że inni niewiele się od nas różnili. Zaprowadzili nas na posterunek, kazali wyłożyć wszystko co mamy na stół, obszukali nas. Nie wierzyli, że to co mamy to nasze. Dopytywali skąd to mamy, komu ukradliśmy. Nie wiem jak by się ta sprawa skończyła, gdyby nie Marylka. Kiedy wróciła i nie zastała nas na miejscu, zaczęła wypytywać ludzi co się z nami stało, a dowiedziawszy się, że zabrała nas milicja, przybiegła na posterunek i dopiero jej wyjaśnieniom dali wiarę. Przy okazji sami ukradli mi zdjęcie mojej mamy. Mama była piękną kobietą, ale to nie tłumaczy ich postępku. Kiedy wyszliśmy z posterunku Marylka powiedziała, że musimy jechać do Czkałowa do Delegatury Polskiej. Odległość niewielka, około 70 km na północ i nie trzeba przepustek, aby kupić bilety. Wszystkie pociągi były przepełnione, ale jakoś udało nam się wcisnąć i już bez przygód dojechać na miejsce. W Delegaturze przyjęto nas życzliwie, nakarmiono i wypisano przepustkę do Aktiubińska. Napisano w niej, że Delegatura kieruje nas do miasta Aktiubińsk do dyspozycji Pełnomocnika Przedstawicielstwa Polskiego i prosi o wydanie trzech biletów. Zachował się jeszcze list pisany przeze mnie do rodziców już w pociągu wiozącym nas z Aktiubińska na południe. Okropne gryzmoły i mnóstwo w nim błędów, ale opis dosyć szczegółowy. Wynika z niego, że Czkałów opuściliśmy dopiero 23 sierpnia w nocy. W Sol-Ilecku pożegnaliśmy serdecznie Marylkę (wtedy była jeszcze dla nas panną Marylką, miała dwadzieścia lat), podziękowaliśmy jej, poprosiliśmy, aby pozdrowiła naszych rodziców i dalej pojechaliśmy zdani wyłącznie na siebie. Do Aktiubińska przyjechaliśmy następnego dnia przed wieczorem. W liście piszę, że spotkaliśmy tam przypadkowo Szurkę ze szpitala, która zaprowadziła nas do przedstawicielstwa, dzięki czemu nie musieliśmy dopytywać się o drogę i błąkać się po wielkim dla nas mieście. (Aktiubińsk liczył wtedy znacznie poniżej 100.000 mieszkańców). Kto to była Szurka, nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Przyjęcie w przedstawicielstwie, w przeciwieństwie do tego w Czkałowie, było dla nas zimnym prysznicem. Jakaś paniusia, nie powiem pani, wyzwała nas od safandułów, ponieważ zgłosiliśmy się za późno. Kapral Ostrouch (tak nazywał się wojskowy, który przyjechał po chłopców) wyjechał przed dwoma dniami do Jangi Jul ze sporą grupką nastolatków. Pani, kiedy nieco się uspokoiła, powiedziała, że wszystko, co trzeba jest załatwione w NKWD i mamy się tam udać po przepustki. Tam kazano nam przyjść następnego dnia. Chodziliśmy kilka razy i stale mówiono: później i później. W końcu obiecano wydać je jutro rano. Wreszcie 26 dostaliśmy upragniony papierek. Jako cel podróży podano stałe miejsce zamieszkania (?!) Po południu musieliśmy jeszcze przejść sanoobrobotkę, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza obróbkę sanitarną. My to nazywaliśmy odwszalnią. Dopiero zaświadczenie z punktu dezynfekcyjnego, które otrzymaliśmy na drugi dzień i przepustka, uprawniały do nabycia biletów. W kolejce po nie staliśmy do drugiej w nocy. Wkrótce mieliśmy pociąg Moskwa – Taszkient, ale był tak przepełniony, że musieliśmy stać w wejściu i dopiero rano znaleźliśmy wolne miejsca. W przedstawicielstwie zaopatrzono nas w chleb i kieszonkowe na drogę, więc nie było tak źle. Po drodze większość pasażerów wysiadła i jechaliśmy w prawie pustym wagonie. Mogliśmy wylegiwać się na ławkach, ale ja wolałem oglądać krajobraz przesuwający się za oknem. Przejeżdżaliśmy przez jakieś dosyć wysokie góry, które bardzo mi się podobały (przed wojną byłem tylko w Górach Świętokrzyskich na obozie harcerskim). Po latach patrząc na mapę, stwierdziłem, że były to Góry Mudżarskie stanowiące południową odnogę Uralu. Za górami znów step, ale coraz suchszy. Minęliśmy miasto Czełkar, gdzie za 20 rubli kupiliśmy duży arbuz. Przyniósł pewną ochłodę, bo w wagonie mimo pootwieranych okien było bardzo gorąco. Wczesnym rankiem, chyba to już był 29 sierpnia, minęliśmy Aralsk i jakiś czas jechaliśmy brzegiem jeziora. Pierwszy raz widziałem taki bezmiar wód sięgający aż po horyzont. Od miasta Kazalińsk trasa biegła wzdłuż Syr-Darii, najdłuższej rzeki w Azji Środkowej. Po prawej stronie za rzeką rozciągała się pustynia Kara – Kum, ale i po naszej stronie krajobraz bardziej przypominał pustynię, niż step. Zdziwiła nas duża liczba lśniących w słońcu jeziorek, jednak ktoś z pasażerów wytłumaczył nam, że to lśni nie woda, a sól. Były to tak zwane sołonczaki. Dopiero po przejechaniu kilkuset kilometrów oddaliliśmy się od rzeki. Wreszcie pierwszego września dojechaliśmy do Taszkientu, skąd po kilku godzinach oczekiwania mieliśmy pociąg do stacji Kaufmanskaja. Od niej do Jangi-Jul było jeszcze kilka kilometrów. Przyjechaliśmy wieczorem. Było już całkiem ciemno. Nie spodziewaliśmy się, że to taka duża stacja. Wiele torów, wiele pociągów. Przed dworcem tłumy ludzi. Usłyszeliśmy polską mowę. To po polsku rozmawiało kilku Żydów w charakterystycznych czarnych chałatach i okrągłych czapkach z małymi daszkami. Zapytaliśmy, jak możemy trafić do sztabu. Ku naszemu przerażeniu powiedzieli, że nie ma sztabu i nie ma żadnego wojska, że sztab i wojsko są już w pociągu, którym wkrótce odjadą do portu w Krasnowodzku i dalej przez Morze Kaspijskie do Iranu. Janek Pawłowski został z naszymi tobołkami przy dworcu, a ja z Kazikiem Doboszem ruszyliśmy biegiem szukać eszelonu. Na którymś z torów zobaczyliśmy długi pociąg osobowy, a na peronie grupki wojskowych w battledressach, w jakie umundurowani byli nasi żołnierze. Byliśmy bardzo zgorszeni, widząc jak niektórzy z nich obejmowali Rosjanki, całowali się z nimi na pożegnanie. Polscy żołnierze z Rosjankami?! To było ponad nasze (ówczesne) wyobrażenia. Jednak nie było czasu na rozważania ich wysoce nagannego, naszym zdaniem, zachowania. Zaczepiliśmy pierwszego z brzegu niezaangażowanego w czułe pożegnania i zapoznaliśmy go pokrótce z naszą sytuacją. Powiedział krótko: – Chłopaki! Siadajcie ze mną do wagonu, a jutro zaprowadzę was do kapelana, który załatwi resztę. Odpowiedzieliśmy, że przy dworcu mamy jeszcze jednego. – To biegiem po niego – krzyknął – bo zaraz odjeżdżamy. Rzuciliśmy się przez tory, przebiegaliśmy pod wagonami, albo przez nie, byle prędzej. Dopadliśmy Janka, złapaliśmy tobołki i nie tłumacząc mu, o co chodzi, ruszyliśmy z powrotem. Kiedy dobiegaliśmy do właściwego peronu, pociąg, wprawdzie powoli, ale już się toczył. Wskoczyliśmy do pierwszego mijającego nas wagonu i tu nastąpiło coś, co zostawiło we mnie głęboką ranę, która skoro nie zagoiła się do dziś, nie zagoi się do końca życia. Z korytarza wyszedł wojskowy z trzema belkami na naramiennikach i dalej nas rugać po rosyjsku. Zaczęliśmy tłumaczyć po polsku, co my za jedni i co tu robimy, ale wcale nas nie słuchał. Z jadącego już dosyć szybko pociągu wykopał nas (dosłownie) na peron. Próbowaliśmy jeszcze wskoczyć do któregoś z kolejnych wagonów, ale okazało się, że jadą nimi zwykli podróżni. Akurat trafiliśmy na konduktora. Wyrzucił nas podobnie jak plutonowy. Szans na jeszcze jedną próbę nie mieliśmy. Pociąg jechał zbyt szybko i mijały nas ostatnie wagony. Staliśmy jakiś czas patrząc za oddalającym się składem. Uczucia, jakie nami owładnęło nie podejmuję się opisać. Wyszliśmy przed dworzec, a nie wiedząc co począć i gdzie się obrócić, położyliśmy się pod jakimś płotem w pobliżu i tak przespaliśmy do rana. Gdy rozwidniło się na dobre, postanowiliśmy poszukać przynajmniej miejsca, gdzie znajdował się sztab w nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone. Droga wiodła między rozciągającymi się po obu stronach sadami. Setki a może tysiące jabłoni, a na nich piękne, dorodne jabłka. Widok jakiego od ponad roku nie oglądaliśmy. Ponieważ w naszych torbach (ja miałem uszytą z lnianej ścierki) po chlebie zostało na dnie tylko trochę odruchów, wypełniliśmy je, ile się dało, jabłkami. Chyba sadów nikt nie pilnował, bo uczyniliśmy to bez żadnych przeszkód, a najedliśmy się przy tym do syta. Trafić było stosunkowo łatwo, ponieważ właśnie tędy poruszały się w obu kierunkach tłumy ludzi. Na miejscu ujrzeliśmy jakieś budynki, baraki i sowieckich żołnierzy z bagnetami na karabinach pilnujących terenu i wzbraniających wejścia. Wśród tłumów otaczających to miejsce widać było gdzieniegdzie polskich żołnierzy, a wszyscy podnieceni, zdenerwowani, przerażeni tym, co się stało. Rejwach niesamowity. Dominował język polski. Uznaliśmy, że tu nie mamy co liczyć na jakąkolwiek pomoc, czy choćby radę i wróciliśmy na stację. Zastanawialiśmy się co dalej robić. Padła propozycja, aby gonić pociąg z naszym wojskiem, ale doszliśmy do wniosku, że to zbyt ryzykowne. A nuż trafimy na takich jak ten plutonowy, który wyrzucił nas z wagonu? Przecież bylibyśmy jeszcze dalej od domu. Postanowiliśmy wracać. Mieliśmy jeszcze trochę pieniędzy, więc moglibyśmy kupić bilety, ale znów potrzebne były przepustki, tym razem do Sol-Ilecka. W pobliżu dworca znajdował się domek, właściwie budka, w której NKWD czy milicja wydawało takie pozwolenia na przejazd. Wokół budki znów kłębiący się tłum. Na jakichś świstkach napisaliśmy podania do naczelnika. Z tymi podaniami dopchaliśmy się z trudem do okienka, gdzie zainkasowano od nas po pięć rubli i od ręki wydano stosowne dokumenty. Szczęśliwi, że tak szybko udało załatwić się sprawę, zostaliśmy niemal wyniesieni przez ciżbę. Ręce nam opadły, kiedy przeczytaliśmy treść przepustek. Okazało się, że mamy pozwolenie na przejazd od stacji Kaufmańska do stacji Buchara, kilkaset kilometrów na południowy zachód od Taszkientu. Tego dnia wszystkim wydawali przepustki do Buchary niezależnie od tego gdzie kto chciał jechać. Tego się nie da zrozumieć. Przez Bucharę wiodła droga naszego wojska do Krasnowodzka, ale dla nas to już nie miało znaczenia. Zrezygnowani powlekliśmy się na dworzec. Nie ma wyjścia, musimy wracać na gapę. Łatwo powiedzieć „wracać na gapę”, kiedy przed nami do pokonania około 1700 km. Wśród ludzkiego kłębowiska kręciły się kobiety sprzedające produkty swojego wyrobu. Ponieważ głód dawał się nam solidnie we znaki, postanowiliśmy kupić po liepioszkie (placuszku). Wszystkie dokumenty i pieniądze trzymałem ja i ja zwykle załatwiałem wszelkie formalności, ponieważ okazałem się najbardziej rzutkim chłopakiem z naszej trójki. Podeszliśmy do handlarki, poprosiliśmy o trzy liepioszki, a ja wyciągnąłem z kieszeni zwitek z rublami, z którego chciałem odliczyć należności. Niespodziewanie mignęła mi przed nosem jakaś drobna ręka i wyszarpnęła część banknotów. Obejrzałem się za uciekającym i w tej samej chwili druga ręka wyrwała mi resztę. Rzuciłem się w tym kierunku, ale natychmiast zostałem otoczony przez kilkunastu wyrostków w różnym wieku. Z groźnymi minami zaczęli dopytywać się czy coś mi zginęło. Nie mieliśmy żadnych szans. Zaraz na początku incydentu handlarka odwróciła się i wmieszała w tłum. Ona nic nie widziała. Tak było dla niej bezpieczniej. Zostaliśmy więc bez jedzenia i bez pieniędzy. Miało się już ku wieczorowi. Kręciliśmy się wśród pociągów chcąc wypatrzyć taki, który będzie jechał w naszym kierunku – na północ. W składzie jednego z nich znajdowały się lory, a na nich kobiety z dziećmi i skromnym dobytkiem. Wdaliśmy się z nimi w rozmowę. Okazało się, że udało im się uciec przed zbliżającym się frontem, a teraz przewożą je do Czimkientu. Jadą na północ, a więc w naszym kierunku, ale na stacji Arys, około 100 km za Taszkientem nasze drogi się rozejdą. One pojadą na wschód, a my na północny zachód. Najważniejsze, że pozwoliły abyśmy się z nimi zabrali. Od Arysu korzystaliśmy z wielu pociągów: towarowych, cystern, osobowych. Byliśmy wielokrotnie przeganiani, obrzucani kamieniami, obdzielani kopniakami, ale uparcie posuwaliśmy się naprzód. Wiele kilometrów zrobiliśmy pieszo, bo nie wiedzieliśmy, czy ze stacji, na której nam przyszło wysiąść, nie odchodzą tory w lewo lub w prawo. W takim przypadku moglibyśmy pojechać w niezamierzonym kierunku. Nie wiedzieliśmy, że miedzy Arysem, a Czkałowem nie ma żadnego odgałęzienia. Wychodziliśmy więc ze stacji i szliśmy wzdłuż torów do najbliższego rozjazdu, po polsku mijanki. Zajmowało nam to nieraz kilka godzin, bo odległość pierwszej mijanki od stacji wynosiła co najmniej kilkanaście kilometrów. Na takiej mijance czekaliśmy na najbliższy pociąg, obojętnie jaki. Nieraz skakaliśmy w biegu, jeżeli nie zatrzymywał się, a tylko zwalniał. Na pewnym etapie, kiedy zbliżaliśmy się do Kyzył-Ordy, jechaliśmy siedząc na półce biegnącej wzdłuż cysterny, po której poruszali się robotnicy. Z nami jechało kilku rosyjskich chłopaków – biesprizornych. Nasze torby z jabłkami leżały obok nas. Moja była w dalszym ciągu pełna, bo mimo głodu nie ruszyłem ani jednego. Mama uwielbiała jabłka, więc postanowiłem, że wszystkie jej dowiozę. Miasto było już widać całkiem blisko. Tory biegły dużym łukiem w lewo. Pociąg znacznie zwolnił. W tym momencie znów zdarzyło się coś, co nas całkowicie zaskoczyło. Rosjanie błyskawicznie zrzucili nasze torby i sami zeskoczyli z cysterny. Któryś z nich krzyknął jeszcze, jakby na usprawiedliwienie, że w Kyzył – Ordzie jest wielu głodnych chłopców. Na którymś z kolejnych odcinków jechaliśmy na stopniach wagonu pociągu osobowego. Na stopniach sąsiedniego wagonu, ze względu na upał panujący we wnętrzu, jechało kilku szeregowych sowieckich żołnierzy. Zajadali arbuzy i melony. Nam ślinka ciekła na ten widok, a oni pewnie dostrzegli w naszych oczach pożądliwość, bo któryś z nich spytał: – Czto rebiata, gołodnyje? (co chłopcy, jesteście głodni?) Kiwnęliśmy głowami. Zawołali nas i obdarowali kilkoma dorodnymi owocami. W ciągu kilku minut znalazły się w naszych pustych żołądkach. Wraz z częściowym zaspokojeniem głodu przyszła refleksja. Tam polski żołnierz wyrzuca nas z jadącego pociągu, a tu sowiecki wyciąga rękę, dzieląc się tym co ma. Kompletne przewartościowanie pojęć. Słowa „braterstwo, przyjaciel, wróg” nabierają zupełnie innego znaczenia. Załamuje się wiara w to, co uważało się za święte. Chaos w głowie, chaos w sercu. Na którejś stacyjce, kiedy też osobowy pociąg ruszał, przeskoczyliśmy płotek oddzielający teren kolejowy i wskoczyliśmy do pulmana. Staliśmy w wejściu. Pociąg już pędził, kiedy z korytarza wyszedł sowiecki major. Odniósł się do nas całkiem przyjaźnie. Wypytał o okoliczności, które skłoniły nas do takiego sposobu podróżowania, o cel podróży, a jednocześnie ostrzegł, że w razie kontroli na pewno zostaniemy wyrzuceni. Dodał z nutką dumy w głosie, że w 1940 roku był w Warszawie i że Warszawa bardzo mu się podobała. Wyszedł, ale za chwilę wrócił prowadząc młodą kobietę w mundurze konduktora. Powiedział jej kim jesteśmy i poprosił, aby się nami zaopiekowała. Pokazała nam swój służbowy przedział, pierwszy na lewo od wejścia do korytarza. Tam mieliśmy się schronić, gdyby pojawiła się kontrola. Opuścili nas, ale major znów wrócił niosąc bochenek chleba. – Jedzcie na zdrowie – powiedział – pewnie jesteście głodni. Znów wracają wspomnienia z Jangi-Jul, znów jawi się obraz plutonowego, znów nasuwają się porównania i znów mętlik w głowie... Mimo takiej protekcji, tuż pod Aralskiem kilkuosobowa kontrola zaskoczyła nas. Wchodzili z dwóch stron, uniemożliwiając ucieczkę. W ten sposób wyłapywali biesprizornych uchylających się od służby wojskowej i dezerterów, którzy podobno też się trafiali. Kiedy przyjechaliśmy na stację, było całkiem ciemno. Zaprowadzili nas do budynku, w którym mieściło się NKWD. Na piętrze na korytarzu aż gęsto od takich jak my. Ci, których przyprowadzili wcześniej w większości spali na podłodze pod ścianami. My też ułożyliśmy się, gdzie kto mógł. Ja znalazłem wolne miejsce pod jakimś stolikiem. Przy wejściu stał uzbrojony strażnik, a mrok korytarza rozświetlał nędzny blask upstrzonej przez muchy, słabiutkiej żarówki. Tak dotrwaliśmy do rana. Dopiero koło południa zaczęli wzywać zatrzymanych pojedynczo przed oblicze jakiegoś naczelnika. Niektórych wypuszczali, innych wyprowadzali pod strażą. Było całkiem późno, kiedy przyszła kolej na nas. Na wezwanie wszedłem do niemal pustego pokoju, który wydawał mi się ogromny. Przy przeciwległej ścianie stało równie wielkie biurko, za którym siedział rozparty Kazach w mundurze enkawudzisty. Popatrzył na mnie spode łba i groźnym głosem ni to w formie stwierdzenia, ni w formie pytania wykrzyknął: – Bużinskij?! Odpowiedziałam, że tak. – Ty samyj bolszoj żulik, job twoju mat! (jesteś największym łobuzem, …twoja mać) – wydarł się na mnie. Wymyślał mi jeszcze jakiś czas, w końcu oddając udostowierinije, które mi przy zatrzymaniu zabrano, rozkazał: – W ciągu 24 godzin zameldować się w Aralsku i podjąć pracę, albo wynosić się stąd! Podobnie zostali potraktowani moi koledzy. Wyszliśmy na ulicę i staliśmy jakiś czas zastanawiając się, w którą stronę się udać, gdzie można by przenocować. W tym czasie wypuścili następnego zatrzymanego Rosjanina. Poznaliśmy go na korytarzu, czekając na wezwanie do naczelnika. Zaproponował, abyśmy poszli na dworzec, gdzie będzie łatwiej znaleźć miejsce na nocleg. Po drodze natknęliśmy się na jakiegoś kolejarza, który niósł kilka bochenków chleba. Nasz nowy kolega zaczepił go: – Diadia! Prodaj chleba (Wujku! Sprzedaj chleba). Odpowiedział, że nie sprzeda, ale może na coś wymienić. „Nasz” Rosjanin zapytał, czy może być koszula. Zdziwiliśmy się, bo nic w rękach nie miał. Kiedy kolejarz przystał na propozycję, chłopak zdjął marynarkę i ściągnął koszulkę z grzbietu, a marynarkę włożył na gołe ciało. Dostał za to dwa bochenki chleba. Poszliśmy dalej. Przed dworcem na placyku stała trybuna wykorzystywana pewnie w czasie bolszewickich uroczystości. Od dołu była na wysokości około metra obita deskami, ale z jednej strony brakowało kilku, więc przez otwór wślizgnęliśmy się pod podłogę. Wspaniałe miejsce na nocleg, ale jeszcze wspanialsze było to, że nasz towarzysz rozdzielił chleb sprawiedliwie, każdemu po równo, tak jakbyśmy wnieśli jakiś wkład w jego zdobycie. Niesamowite! Jak solidarny może być człowiek! Jak prawdziwie ludzki! Do dziś na to wspomnienie odczuwam wielki szacunek dla niego i wielką wdzięczność. O świcie poszliśmy jeszcze do portu, aby popatrzeć z bliska na to olbrzymie jezioro nazywane po rosyjsku Aralskim Moriem. Wtedy jeszcze jego powierzchnia wynosiła ponad 66 tys. km2. Zasilane było głównie wodami dwóch wielkich rzek Amu-Darii i Syr-Darii. Stalinowska polityka przeobrażania przyrody sprawiła, że z powierzchni Uzbekistanu, Turkiestanu i południowej części Kazachstanu znikły wszelkie uprawy. Zastąpiono je monokulturą bawełny. Do sztucznego nawadniania korzystano w sposób rabunkowy z wód obu dopływów. Doprowadziło to do tego, że od lat 70. Syr-Daria nie dociera do jeziora ginąc w piaskach pustyni, a Amu – Daria dociera tylko okresowo. Jezioro gwałtownie wysycha i w końcu lat 90. jego powierzchnia skurczyła się do 33 tys. km2. Aralsk, podobnie jak leżący na południu Mujnak i inne mniejsze miasta, przestał być portem i ośrodkiem rybołówstwa. Wszystkie leżą teraz na pustyni dziesiątki kilometrów od brzegu. Tu pożegnaliśmy naszego rosyjskiego przyjaciela. Miał inne plany, i nie zamierzał, przynajmniej na razie jechać z nami na północ. My zaś udaliśmy się na dworzec z zamiarem złapania jakiegoś pociągu jadącego w odpowiadającym nam kierunku. Wkrótce nadarzyła się taka okazja. Jeszcze kilka razy musieliśmy przesiadać się na różne pociągi, ale już nie doświadczyliśmy takich przygód jak na trasie do Aralska. Jedyne, co nas podnieciło, to widok na którejś stacji kilku chłopaków z naszymi torbami. Poznałem swoją, bo ścierka, z której była uszyta, miała po bokach dwa barwne pasy. Ostatni etap z Aktiubińska do Sol-Ilecka przejechaliśmy niemal w komfortowych warunkach. Konduktorka pozwoliła nam ulokować się w przedziale obok innych pasażerów. Jechaliśmy nocą i dziwiła się, że wymienialiśmy kolejne miasta zanim do nich dotarliśmy: Martuk, Jajsan, Akbułak, i wreszcie Sol-Ileck. Tu poczuliśmy się jak w domu. Ponieważ jeszcze nie świtało, poszliśmy do domu noclegowego naszego sowchozu. Położyliśmy się gdzieś w kącie na podłodze i zaraz zasnęliśmy. Obudził nas krzyk. Nad nami ktoś stał i wymyślał nam po rosyjsku. Poznałem go. To był pan Anielski, deportowany tak jak my, z Łomży. – Chłopaki, to wy? – wykrzyknął, kiedy odezwałem się do niego po polsku. Okazało się, że przyjechał z transportem zboża do elewatora i też tu nocował, a zobaczywszy kilku brudnych oberwańców, pomyślał że to biesprizornyje i dlatego tak nas łajał. Dzięki niemu zjedliśmy jakie takie śniadanie. Pan Anielski miał wracać z transportem dopiero na drugi czy trzeci dzień, więc nie czekaliśmy na niego, tylko jeszcze z rana ruszyliśmy do Dżireń-Kupy. Ilek płynie zaledwie kilka kilometrów od Sol-Ilecka. Dotarliśmy do niego bardzo szybko, przebyliśmy bród i znaleźliśmy się wśród bachczi ciągnących się kilka kilometrów po obu stronach drogi. Bachcza, to po polsku basztan, czyli pole w stepie zasiane arbuzami i melonami. Wielkie kule owoców widać było z daleka, ale co kilkaset metrów stały szałasy i kręcili się strażnicy. Mimo to udało się nam podkraść tyle arbuzów i melonów, że zaspokoiliśmy i głód, i pragnienie. Śmialiśmy się jedni z drugich, bo byliśmy brudni, zakurzeni, a sok z owoców rozmazał to wszystko i pokrył nasze twarze, ręce i ubrania większymi i drobniejszymi plamami. Pod wieczór ukazały się w oddali zabudowania sowchozu. To dodało sił naszym zmęczonym całodziennym marszem nogom. Jeszcze przyspieszyliśmy kroku i po przejściu Chobdy rozeszliśmy się każdy do swego domu. Pierwszą spotkałem mamę. – Synku kochany! To ty? – zawołała z niedowierzaniem. – Uściskom, całusom i łzom nie było końca. Podobnie wyglądało powitanie z babcią i ojcem. Zdziwienie moim powrotem było tym większe, że akurat wczoraj otrzymali mój list wysłany z drogi do Jangi-Jul. Musiałem oczywiście streścić cały przebieg naszej eskapady, a przy okazji dowiedziałem się, że jest już 10 września. W podróży, licząc od wyjścia z Dżireń-Kupy, byliśmy ponad trzy tygodnie. W tym czasie przejechaliśmy i przeszliśmy prawie 4 tys. kilometrów. Mama pomogła mi zmyć z siebie cały trzytygodniowy brud, spodnie wyrzuciła, bo były tak porwane, że nie nadawały się do prania i reperacji, nakarmiła i położyła spać. Spałem do wieczora, całą noc i cały następny dzień. Dopiero wieczorem ocknąłem się głodny i spragniony, i co tu dużo mówić – szczęśliwy. W czasie kiedy spałem, mama spotkała się z sąsiadką Wodołazową. Dowiedziawszy się o moim powrocie i przygodach, uklękła wyciągając ręce jak w modlitwie i powiedziała: – Stefa! Ty go nigdy więcej nie puszczaj. Rosja jest taka wielka i straszna. Przepadłby bez wieści i nigdy byś się nie dowiedziała, co się z nim stało. We środę 23 września, licząc na pewną poprawę warunków przenieśliśmy się do kołchozu Brusiłówka, leżącego 12 km na południe od Dżireń-Kupy. Jak na tamtejsze warunki był to dosyć bogaty kołchoz. Każda rodzina miała jakąś krowinę, parę owiec, trochę kur, gęsi, a nad rzeką niewielki płachetek ziemi, coś w rodzaju ogródka przydomowego, albo działki. Podobnie jak my, przeprowadziło się wiele rodzin ze wszystkich ferm sowchozu. Jak napisała w swoim kalendarzyku pani Marylka, w centrali zostało tylko 15 polskich rodzin. Zamieszkaliśmy w małej, dwuizbowej chałupce stojącej zaraz na początku wsi, od strony sowchozu przy drodze do Chobdy. Brusiłówka, podobnie jak Dżireń-Kupa, położona jest na lewym brzegu Bolszoj Chobdy, ale do rzeki mieliśmy nieco dalej. Prace, jakie tu wykonywałem niczym nie różniły się od wykonywanych w sowchozie, jednak tu było coś, czego tam człowiek nie uświadczył. Kołchoz miał całkiem spory kawał ziemi blisko rzeki, na którym uprawiano marchew, buraki, cebulę i inne warzywa. Dosyć dużą powierzchnię zajmowały kartofle. Może wynikało to stąd, że większość mieszkańców Dżireń-Kupy stanowili Kazachowie, tu żyli tylko Rosjanie. Ogrodem zawiadywał dziadek Mudriczienko, który zarówno przez tubylców jak i przez nas nazywany był Mudrikiem. Był wielkim służbistą i strzegł powierzonej mu kołchozowej własności niezwykle gorliwie. Uważaliśmy, że jest niezbyt przychylnie nastawiony do Polaków, ale przyczyna tkwiła chyba w tym, że każdy z naszych rodaków od najmłodszego do najstarszego tylko czyhał, jak by dało się wyciągnąć coś z ziemi. Wkrótce po naszej przeprowadzce nadszedł czas wykopków. Kołchozowe władze zorganizowały brygadę złożoną z samych Polaków, a właściwie Polek, bo nas chłopaków było tylko dwóch – Stefan Polak i ja. Ja nigdy nie kopałem ziemniaków, ale wiedziałem, że do tego celu służy motyka. Tu natomiast kopano szpadlami. Died Mudrik krążył wśród nas cały czas, jak owczarek. Pracowaliśmy tak kilka dni, wreszcie kiedyś przed końcem pracy died gdzieś się podział. Dziewczyny natychmiast zaczęły upychać kartofle gdzie tylko się dało. Upychały i nam. Ja broniłem się jak mogłem, mimo tego nakładły mnie i Stefanowi za pazuchę, wypełniły kieszenie. Nie dało się ukryć, że jest coś podejrzanego w naszym wyglądzie. Nie bez strachu ruszyliśmy do domu. Dziewczyny szły dosyć daleko za nami. Zbliżyliśmy się ze Stefanem do pierwszej chałupy i zobaczyliśmy za nią kilku czających się mężczyzn. Przyglądali się nam wnikliwie, ale nas nie zatrzymywali. Przeszliśmy z duszą na ramieniu. Kiedy zbliżyły się dziewczyny, wyskoczyli z ukrycia, a był to – zdaje się – przewodniczący kołchozu i jego podwładni. Kazali im wysypywać łup. Uzbierała się tego dosyć duża pryzma. Miały i tak szczęście, że nie doniesiono na nie do NKWD czy milicji i nie oskarżono o kradzież mienia państwowego, za co groziły bardzo surowe konsekwencje – więzienie, albo nawet pobyt w łagrze. Co światlejsi zesłańcy martwili się tym, że młodzież jest zupełnie pozbawiona możliwości zdobywania wiedzy, a to czego nauczyła się w Polsce, idzie w zapomnienie. Postanowili stworzyć choćby namiastkę szkoły. Zajęła się tym pani Genowefa Gibes i pan Stanisław Polak. Pierwszego grudnia grupka dzieciaków rozpoczęła naukę kilku przedmiotów: języka polskiego, niemieckiego (pan Stanisław powiedział nam, że dobrze jest znać język wroga), historii, matematyki, geografii i religii. Poziom uczniów był różny. Dla jednych było to przypomnienie tego, czego już się uczyli, dla innych całkowicie nowe wiadomości. Nie było żadnego podręcznika, nie było na czym pisać. Mnie udało się kupić atlas geograficzny dla 4 i 5 klasy szkoły początkowej wydany w Moskwie w 1938 roku. Na kilku mapach politycznych była jeszcze Polska w jej przedwojennych granicach. Duży format 30 x 25 cm, a najważniejsze, że na dwóch sąsiednich stronach były mapy lub ilustracje, a dwie odwrotne były czyste, jeżeli nie liczyć tytułów map. Notatki robiłem ołówkiem, pismo było okropne, nierówne, przecież nie siedzieliśmy w ławkach, czy przy stole, a co najwyżej na jakimś posłaniu lub wprost na podłodze, zaś „zeszyty” trzymaliśmy na kolanach. Lekcje odbywały się w małej izdebce u państwa Polaków. Oprócz mnie uczestniczyli w nich dwaj młodsi bracia pana Stanisława – Stefan i Gieniek oraz Zbyszek Pieńkowski. Innych, niestety, nie pamiętam. 28 lutego otrzymaliśmy wykonane własnoręcznie przez pana Stanisława świadectwa za pierwsze półrocze, które trwało zaledwie trzy miesiące. Ostatnia lekcja, jaką zanotowałem w swoim „zeszycie” a druga w drugim półroczu nosi datę 3.03.1943. Przerabialiśmy na niej „Hymn o zachodzie słońca” J. Słowackiego. Była to zapewne ostatnia lekcja. Rok 1943 zaczął się niepomyślnie dla wszystkich Polaków. Właściwie to już po wyjeździe do Iranu Armii Andersa, jak ją nazywaliśmy, stosunki polsko – sowieckie znacznie się ochłodziły. Zresztą dobre były zawsze tylko w oficjalnych wypowiedziach. Jak mogło być inaczej, skoro ciążyły nad nimi dawne relacje ciemiężonego i ciemiężcy. Perfidia bolszewików odczuwalna była na każdym kroku. Do Armii Polskiej NKWD wcisnęło swoich agentów, w tym polskich komunistów, byłych członków rozwiązanej w 1938 roku na rozkaz Stalina (oficjalnie na podstawie uchwały Międzynarodówki Komunistycznej), Komunistycznej Partii Polski. We wrześniu 1941, a więc zaledwie miesiąc po podpisaniu umowy Sikorski – Majski, wielu z nich wezwano do Moskwy, wysłano na miesięczne przeszkolenie do Kuncewa1, a następnie skierowano do Armii Andersa. Do połowy grudnia grupa ta liczyła 81 osób. Kim byli ci ludzie? Oto fragment raportu polskiej komunistki, Wandy Bartosiewicz: „Jaki element zastałam w Buzułuku? 99% to zwolnieni z więzień, obozów i zsyłki. Według zajmowanej w Polsce pozycji to wojskowi, policja, kolejarze, obszarnicy i ich poddani, osadnicy, koloniści itp. W chwili obecnej wszyscy oni uzyskali wolność i przyjechali tutaj. Jedno można powiedzieć – wszyscy oni są zagorzałymi wrogami ZSRR, gotowymi zemścić się za swoje cierpienia. Tych, wśród których ja się znajduję, nic nie odmieni i ich trzeba będzie tylko zlikwidować”.2 Pozostawiam ten fragment bez komentarza. Jak zanotowała pani Marylka, w Dżireń-Kupie już 31.01.1943 r. milicjant Klimienko wezwał do siebie Polaków – mężczyzn i odebrał im udostowierienija. 12 marca aresztowano pana Łuckiego i Piwowarskiego, a następnego dnia państwa Filipów i naszego nauczyciela, pana Stanisława. Wielokrotnie jeszcze aresztowano i wypuszczano na przemian, a nawet wywożono do rejonu również innych naszych towarzyszy niedoli. Akcja ta miała na celu zastraszenie i zmuszenie Polaków do przyjęcia sowieckich paszportów, a tym samym potwierdzenie sowieckiego obywatelstwa. Już wcześniej musieliśmy zrobić sobie odpowiednie zdjęcia. W tym celu trzeba było udać się do Sol-Ilecka. Mamie i babci zrobili odbitki z ich przedwojennych zdjęć. W Dżireń-Kupie NKWD wręczyło Polakom sowieckie dokumenty tożsamości 14 marca. Całą tę akcję nazwano paszportyzacją, a rok 1943 – rokiem paszportyzacji. Jak podaje prof. Adam Dobroński3, władze uznały 165 tys. osób za obywateli sowieckich a 1583 skazały za odmowę przyjęcia paszportu. W końcu marca pan Stanisław Polak, Zbyszek Pieńkowski i ja dostaliśmy wezwania do Chobdy na komisję poborową. Zawiózł nas Kazach saniami zaprzężonymi w wielbłąda. Jechaliśmy dwa dni. Mam kartkę pocztową, którą wysłałem z rejonu do rodziców trzeciego kwietnia. Piszę w niej, że w Chobdzie są już roztopy, i że rozpadają się moje walonki. To wojłokowe obuwie noszone bez kaloszy nie nadawało się do chodzenia po mokrym śniegu, a tym bardziej po wodzie. Piszę również, że na komisji było dużo Polaków, a my trzej zostaliśmy przyjęci i mamy jechać na następną komisję do Aktiubińska. Jednak następnego dnia mnie i Zbyszkowi powiedzieli: – Wy mołodniak iditie domoj (Wy młodzież, idźcie do domu). Jak to prosto brzmi: „Iditie domoj”. Nie ważne, że do domu jest około 120 km, że są roztopy, „iditie domoj”. Ale i tak byliśmy w lepszej sytuacji, bo pana Stanisława wraz z wieloma innymi zatrzymali. Pan Stanisław już nie wrócił. Podobno był w tak zwanym batalionie pracy gdzieś pod Moskwą, skąd uciekł, ale został złapany i wszelki ślad po nim zaginął. A więc ze Zbyszkiem wracamy. Zbyszek, rok starszy ode mnie, należał do wielodzietnej rodziny pochodzącej z Drozdowa, wsi leżącej nad Narwią, 9 km na wschód od Łomży. Na zesłaniu oprócz niego była mama – pani Władysława, starsza o dwa lata siostra Maria (nazywali ja wszyscy Marycha), młodsza siostra Danusia (gdy nas wywozili miała cztery latka) i najmłodszy brat Sebek, który w dniu wywózki miał zaledwie roczek. Drugiej czwórce rodzeństwa: Zosi, Basi, Tadkowi i Józkowi udało się zmylić czujność enkawudzistów i uciec z domu. Wszyscy przetrwali okupację niemiecką. Ojciec Zbyszka – Aleksander, został w 1940 roku aresztowany za organizowanie zbrojnego podziemia. „Zaliczył” więzienie w Łomży, Mińsku i słynną Łubiankę w Moskwie. Skazany na osiem lat robót został wywieziony do Archangielska, a później do Workuty. Rąbał las. W 1941 roku zwolniony na podstawie amnestii dostał się do Armii Andersa i wraz z nią wyjechał do Iranu. Dopiero gdzieś w świecie dowiedział się o losie swoich bliskich. Pani Marylka zanotowała pod datą 21.09.1943, że przez Polski Czerwony Krzyż w Iranie przyszedł list od pana Aleksandra. List wysłany był z Palestyny. Droga powrotna okazała się drogą przez mękę. Szczególnie ja miałem poważne problemy. Rozpadające się walonki nie chroniły przed chłodem, a tym bardziej przed wodą, zaś długa bekiesza4 dziadka, którą miałem na sobie utrudniała poruszanie się. Kilka kilometrów za miastem drogę przecinał szeroki i dosyć głęboki jar, teraz całkowicie zasypany śniegiem. Na jego środku zobaczyliśmy sanie. Tył znajdował się pod śniegiem, zaś część przednia z hołoblami5 sterczącymi w górę przypominała sprzężone działko przeciwlotnicze. Za chwilę mieliśmy się przekonać, co tu się mogło wydarzyć. Pierwszy krok na śnieg pokrywający jar i noga zapada się głęboko z chlupotem. Pod śniegiem płynie rzeka. Drugi krok i jest to samo. Im dalej tym głębiej. Chcąc zrobić następny krok, trzeba wysoko zadrzeć nogę, aby znalazła się nad śniegiem, wysunąć ją nieco do przodu, postawić na śniegu i znów zapaść się aż do dna. W najgłębszym miejscu brodziliśmy powyżej pasa. Moja bekiesza przesiąknięta lodowatą wodą stała się niesamowicie ciężka, a o walonkach lepiej nie mówić. Wreszcie udało nam się przebrnąć na drugą stronę. Byliśmy przemoczeni i przemarznięci, ale nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy maszerować dalej. Pod wieczór napotkaliśmy dwie bazy, w których trzymano bydło, a w wydzielonych kilku małych izdebkach mieszkali Kazachowie. W pierwszej bazie nie chciano nas przyjąć i jeszcze poszczuto psami, natomiast w drugiej samotna Kazaszka nie dość, ze pozwoliła przenocować, to jeszcze udzieliła jakiejś nędznej strawy – podzieliła się tym, co miała i podtrzymywała całą noc ogień susząc naszą przemoczoną odzież. Spaliśmy na polepie przy glinianym piecu, ale w ścianie były szpary i przez noc nawiało na nas nieco śniegu. Gospodyni, to słowo brzmi jak tytuł arystokratyczny przy jej widocznej mizerii. Użalała się, że jest sama, bo jej syna zabrali do wojska i być może poniewiera się gdzieś tak jak my. Byliśmy ogromnie wdzięczni za jej dobre serce, bo gdyby nie ona przyszłoby nam spędzić noc na dworze, albo wcisnąć się cichaczem między krowy. W nocy ścisnął mróz i kiedy rano rozpoczęliśmy następny etap, kałuże pokrywał cienki lód, a zamarznięty śnieg kłuł tysiącem ostrzy. Z walonków zostały wkrótce tylko cholewy i każdy krok znaczyłem krwią. Zbyszek owinął je jakimiś szmatami, co na pewien czas zabezpieczyło moje stopy. Kolejnego jaru nie pokrywał już śnieg, a rwała nim szeroka rzeka. Zbyszek przebył pierwszy tę przeszkodę. Ja dobrnąłem do połowy i zatrzymałem się na chwilę, aby odpocząć. To wystarczyło, żeby niesiony przez wodę piasek zamulił mi nogi. Kiedy chciałem ruszyć dalej stwierdziłem, że nie jestem w stanie wyciągnąć ani jednej, ani drugiej. Szarpałem się z całych sił, ale nic nie pomagało. Rozpłakałem się w swojej bezsilności, a Zbyszek widząc, że nie daję sobie rady, ruszył z powrotem by mi pomóc. Był już blisko, kiedy zdesperowany wpadłem na pomysł, żeby rękami rozgarnąć wiążący nogi piasek. Schyliłem się twarzą dotykając niemal wody i oburącz zacząłem go rozgarniać. Udało mi się w ten sposób oswobodzić jedną, a później drugą nogę akurat w chwili, kiedy Zbyszek dotarł do mnie. Razem wydostaliśmy się na drugi brzeg. Ja byłem przemoczony od góry do dołu. Następne kilometry przebyliśmy marszobiegiem, dzięki czemu część wody z mojej odzieży po prostu odparowała. Kolejna przeszkoda to mała rzeczka Tumancza, lewy dopływ Bolszoj Chobdy. Mała latem, ale teraz rozlewała się szeroko, niosąc wzburzone, brudno – szare wody, pełna wirów, groźna. Nie było mowy o jej przebyciu. Daleko na horyzoncie, w kierunku przeciwnym do jej nurtu, majaczyły jakieś wzgórza. Sądziliśmy, że idąc w tę stronę trafimy na miejsce, w którym uda się przejść na lewy brzeg. Jak długo szliśmy i ile kilometrów pokonaliśmy? Nie mam pojęcia. Po przeciwnej stronie ukazało się kilku jeźdźców galopujących z biegiem Tumanczy. Zatrzymali się naprzeciwko nas i zapytali czy tam skąd idziemy można przejechać rzekę. Odpowiedzieliśmy, że właśnie idziemy w górę mając nadzieję na znalezienie brodu. – Idziecie na próżno – stwierdzili. – My przejechaliśmy konno wiele kilometrów i nie znaleźliśmy takiego miejsca. Ruszyli dalej, a my nie widząc innej możliwości, zawróciliśmy. Po dotarciu do drogi postanowiliśmy iść dalej w dół rzeki. Za którymś z kolei zakrętem naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Jakaś kra musiała się w tym miejscu zaklinować, na niej zatrzymywały się następne, część z nich wpychana była pod spód opierając się o dno, część wsuwała się na wierzch tworząc razem duży zator. Słychać było zgrzyt ocierających się płyt lodu, głośny bulgot przelewającej się między nimi wody. Wszystko to tworzyło urzekającą, ale groźną scenerię. Teraz na pewno nie zdecydowalibyśmy się na taki krok, ale wtedy podjęliśmy ryzyko przejścia po tym drgającym, śliskim i nierównym „moście”. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, a raczej w ogóle nie zastanawialiśmy się nad tym, że jakiś fałszywy krok, poślizgnięcie się, mogło nas wcisnąć między lodowe płyty, albo że w pewnym momencie zator pod naporem pędzącej wody może ruszyć. Wtedy nie pisałbym tych wspomnień. Wdrapywaliśmy się na ustawione ukośnie tafle, zsuwaliśmy w dół na niżej położone i gdy już przebyliśmy mniej więcej połowę drogi, zobaczyliśmy, że od brzegu oddziela nas szeroki około 1,5 m. pas wzburzonej wody. Przerzuciliśmy swoje węzełki na brzeg. Zbyszek pierwszy zrobił rozbieg taki, na jaki pozwalała wielkość kry, na której się znajdowaliśmy i skoczył. Udało się! Wylądował blisko wody, ale na brzegu. Nie bez strachu ruszyłem jego śladem. Gdybym się poślizgnął, w najlepszym wypadku groziłaby mi kąpiel, ale na szczęście i mi się udało. Dopiero, kiedy popatrzyliśmy na przebytą drogę, zdaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nam groziło. Po drodze musieliśmy minąć duży sowchoz Akrab. Nie przypuszczałem, że w końcu roku jeszcze go odwiedzę i jakie będą tego konsekwencje. Ponieważ zbliżał się wieczór, zmuszeni byliśmy tu przenocować. Powtórzyła się historia z Sol-Ilecka z września ubiegłego roku. Znów spotkaliśmy pana Anielskiego. Nie pisałem wcześniej, że miał potężnego zeza i gdy z kimś rozmawiał, to człowiek stojący obok czuł się niepewnie, odnosząc wrażenie, że łypie okiem na niego, a minę miał zawsze raczej groźną. Chociaż charakter niezbyt pasował do jego nazwiska, to raczej był dobrym człowiekiem. Widząc moje resztki walonek i moje nogi użalił się nade mną, wykombinował gdzieś kawałki wojłoku, wyciął z nich podeszwy i przymocował drutem do cholew. Pewnie najbardziej luksusowe obuwie nie sprawiłoby mi tyle radości, co te odrutowane walonki. Wspomniałem, że w tej części Kazachstanu praktycznie są tylko dwie pory roku – lato i zima. Tak było i teraz. Z Akrabu ruszyliśmy nie ośnieżoną drogą, a i wokół śniegu prawie nie było. Gdy mijaliśmy kołchoz Krasnojarskij, gdzie mieściła się wiejska rada narodowa, do której należała nasza Brusiłówka, droga była całkiem sucha. Jeszcze kilka kilometrów bez przygód i wreszcie byliśmy w domu. Odchorowałem tę podróż, chociaż i tak dobrze, że nie zapadłem na zapalenie płuc, czy coś podobnie groźnego, bo przy całkowitym braku jakiejkolwiek pomocy lekarskiej mogłoby się to źle skończyć. Zbyszek o dziwo, nie dostał nawet kataru. Przeżyte wspólnie przygody i późniejsze kontakty zaowocowały wielką przyjaźnią, którą darzymy się nawzajem, którą do dziś pielęgnujemy i którą zachowamy do kresu naszych dni, a może nawet – tak jak w przypadku Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jerzego Owsiaka – o jeden dzień dłużej. 24 maja dziewięcioro Polaków zostało zmobilizowanych na trodowoj front, czyli tak zwany front pracy. Wśród nich Zbyszek i ja. Wszyscy dostaliśmy takie oto wezwania: Wezwanie Obywatelowi Burzyńskiemu Kazikowi Krasnojarskiej rady wiejskiej, wsi Brusiłówka. Jesteście zmobilizowani na front pracy. Bądźcie gotowi na 25 maja 1943 roku o godzinie 10 rano. Punkt zborny wieś Brusiłówka 24.05 1943 Pieczęć okrągła Przewodniczący rady wiejskiej – podpis Mobilizacja odbywała się na takiej zasadzie, że kołchozowi nakazywano wysyłać na front pracy określoną liczbę osób. Przewodniczący, chroniąc swoich, kierował Polaków. Podczas całego mego pobytu w Brusiłówce ani razu nie zdarzyło się, aby zmobilizowano kogoś z Rosjan. Zawieźli nas siedem kilometrów na zachód od Sol-Ilecka i wysadzili przy torze kolejowym, na którym stał pociąg złożony z wagonów towarowych. Okazało się, że to ma być nasz hotel robotniczy. Od pociągu, którym nas wywieźli z Łomży różnił się tym, że żaden wagon nie miał sztab w oknach, drzwi nie były ryglowane i nie było rur służących za ubikacje, no i może tym, że w tamtym nie było tyle robactwa co tu. To miejsce nazywało się po prostu Kołonna nr 3 (Kolumna nr 3) Konwojent, który z nami przyjechał, przekazał nas komuś z kierownictwa, otrzymał pokwitowanie i pojechał. Wkrótce zwolniono – nie wiedzieć – czemu dwie dziewczyny: Olę Filipównę i Klarę Klażukównę. Zostało nas siedmioro. Okazało się, że jesteśmy na budowie linii kolejowej łączącej Sol-Ileck przez Aksaj z Uralskiem. Przeglądając starsze mapy można stwierdzić, że takiej linii nie ma, natomiast na mapach powojennych jest. Musiała powstać zatem w czasie wojny, a my ją budowaliśmy. Pracowaliśmy w głębokim wykopie, który jeszcze pogłębialiśmy. Na jego dnie miały być ułożone tory. Po obu stronach wykop miał kilka wysokich na około metra stopni, które później miały być ukośnie ścięte. W trzyosobowej brygadzie jedna urabiała kilofem lub łomem twardą jak skała ziemię, a później narzucała urobek łopatą na nosiłki. Dwie osoby podnosiły je i stawiały na pierwszy stopień, wdrapywały się nań, stawiały na następny i tak dalej. Ostatnią czynnością było odniesienie i wysypanie urobku kilkadziesiąt metrów od wykopu. Gdy wróciły z pustymi nosiłkami, kopiący musiał już mieć przygotowaną następną porcję ziemi do załadowania. Praca była niesłychanie ciężka i dla kopiącego, i dla wynoszących ziemię. Załadowane nią nosiłki ważyły dobre kilkadziesiąt kilogramów. W liście do rodziców z 31 maja napisałem, że ostatni dzień pracujemy osiem godzin dziennie. Od jutra, czyli od pierwszego czerwca, mamy pracować po 10 godzin. Po każdej godzinie nadzorca wołał: – Zakurka! – znaczy przerwa na papierosa Waliłem się wtedy jak kłoda na ziemię. Dziesięć minut odpoczynku, po czym nadzorca znów wolał: – Podjom – wstawać. Z trudem unosiłem zmęczone ciało. Wydawało się, że oba okrzyki nadzorcy „zakurka i podjom” następowały bezpośrednio jeden po drugim, że ledwie zdążyłem usiąść, a już trzeba było wstawać. Mieliśmy do wykonania normę – 3 m3 ziemi na osobę, czyli trzyosobowa brygada musiała wyrąbać i wynieść 9 m3. Nie pamiętam z kim ja pracowałem, natomiast Zbyszek pracował z Jadzią Bronowicz i jej siostrą Stasią. Byłem jednym z najmłodszych, jeżeli nie najmłodszym katorżnikiem. Większość to ludzie w sile wieku. Część z nich pracowała pod strażą. Trudno powiedzieć – kryminaliści czy polityczni. Wielu „wolnych” bardziej od nich wyglądało na kryminalistów. Raz w tygodniu musieliśmy iść do odwszalni. Na uboczu stała budka przypominająca wolno stojącą ubikację, w której nasze ubrania i bielizna poddawane były działaniu gorącej suchej pary. Podłoga obita blachą była tłusta od spadającego na nią robactwa. Wyżywienie było gorzej niż nędzne. Prawie codziennie rano i wieczorem śledzie, czy jakieś inne wędzone ryby, po 200 g na głowę, jakaś ciecz bez cukru nazywana herbatą, a na obiad kubek wodnistej zupki, w której kaszka goniła kaszkę, okraszonej łyżeczką śmierdzącego oleju. Do tego 800 g gliniastego chleba dziennie. Za to wszystko mieli nam potrącać z pensji. Miskę i łyżkę trzeba było mieć swoją. Drugi list wysłałem w niedzielę szóstego czerwca. Pisałem w nim, że doszło nam nowe potrącenie. W ostatni piątek zwołano mityng, na którym nakazano „dobrowolnie” podpisać się na wtoroj gosudarstwiennyj zajom (drugą pożyczkę państwową) w wysokości 230 rubli, rozłożoną na 10 miesięcznych rat. List wysłałem z Sol-Ilecka, dokąd poszliśmy ze Zbyszkiem na bazar. Piszę, że oglądałem kamasze, ale bez szans na kupno, bo kosztowały 1000 – 1600 rubli. Za kilogram masła trzeba było zapłacić 400 rubli. Miałem wielką ochotę kupić kawałek, ale szkoda mi było pieniędzy, bo nie miałem ich za wiele. Kupiłem kilka pęczków szczypioru, który w ciągu kilku następnych dni kroiłem i dodawałem do zupy, dzięki czemu łatwiej było ją przełknąć. Nie było tak czuć oleju i była nieco gęściejsza. Odnotowałem również wydarzenie, które niezwykle nas wzruszyło. Któregoś dnia przejeżdżał pociąg, a w kilku wagonach polskie dziewczyny i chłopaki. Przypuszczaliśmy, że jadą do wojska. W tym czasie, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy, w Sielcach nad Oką formowała się I Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Ale dla nas najważniejsze było to, że na jednym z wagonów, jak to określiłem „wymalowany był duży Orzeł Polski”. Praca ponad siły, głód, wszy i tęsknota za rodzicami skłoniły mnie do podjęcia decyzji o ucieczce. Do tego jeszcze doszedł list od mamy, w którym zachęcała mnie do takiego kroku. Postanowiłem, że swój zamiar urzeczywistnię w następną niedzielę. Przepracowałem tu prawie trzy tygodnie i dosyć. Uznałem, że niedziela będzie najlepszym dniem, bo wtedy nikt nie zauważy mojej nieobecności. Rano 13 czerwca, w dniu moich szesnastych urodzin, razem ze Zbyszkiem, który jako jedyny był wtajemniczony w mój plan, poszliśmy na bazar. Zbyszek też myślał o ucieczce ale nie teraz. W Sol-Ilecku pożegnaliśmy się serdecznie i znaną mi trasą ruszyłem na południe. Bałem się okropnie. Jakikolwiek odgłos z tyłu, a ja już wyobrażałem sobie pędzącą za mną pogoń, w każdym napotkanym (a trafiło się takich kilku po drodze) widziałem świdrującego mnie oczami donosiciela, gotowego wydać mnie NKWD. Późną nocą, kiedy do domu pozostało już niewiele kilometrów, rozległ się tętent kilku koni. Serce we mnie zamarło. Pomyślałem, że już po mnie. Jeźdźcy otoczyli mnie i …odetchnąłem z ulgą, gdy poznałem ich w świetle księżyca. Oni też mnie poznali. Byli to chłopcy z Brusiłówki – Rosjanie, którzy pilnowali w nocy znajdującego się na stepie kołchozowego bydła. Oczywiście nie przyznałem się do ucieczki, a po prostu powiedziałem, że idę z Sol-Ilecka do domu. Przyjęli to wyjaśnienie i odjechali, a ja niezadowolony z tego spotkania, ruszyłem dalej. Niezadowolony, bo swój powrót chciałem zataić, a tu już na wstępie sprawa się wydała. Domownicy bardzo się ucieszyli z mego powrotu, ale zmartwił ich fakt, że zostałem zauważony przez tutejszych chłopaków. Musieliśmy się liczyć z możliwością doniesienia o moim powrocie do dżireńkupińskiego NKWD lub milicji. Przez jakiś czas w dzień nie wychodziłem z domu, ale kiedy któraś z miejscowych kobiet przyszła do nas i zobaczyła mnie, przestałem się ukrywać. Dwa tygodnie po mnie uciekł Zbyszek. Podobnie jak ja, jakiś czas nie pokazywał się za dnia, w końcu jednak i on się ujawnił. Powiedział mi, że w dniu mojej ucieczki uciekło wiele innych osób, a po niej dwukrotnie na obiad była zupa z wkładką. Jemu dwa razy trafiło się wołowe oko. Ciekawe czy z tego samego wołu? Jakiś czas po ucieczce Zbyszka uciekły obie siostry Jadzia i Stasia Bronowiczówny. Długi czas ukrywały się w Brusiłówce, ale NKWD je wytropiło. Przewieźli je do Dżierń-Kupy do aresztu, a następnie do więzienia w Aktiubińsku. Tam wkrótce stanęły przed trybunałem wojennym, oskarżone o dezercję. Stasię skazano na pięć lat więzienia, a Jadzię na pięć lat przymusowych robót. Pierwszą wywieziono do Taszkientu, a następnie przerzucono do Czymkentu, gdzie na skutek pracy ponad siły i głodu, zmarła w 1944 roku. Państwo Bronowiczowie otrzymali zawiadomienie o jej śmierci wkrótce po tym, jak zarysowała się szansa na amnestię. Przedtem jeszcze dostali od niej rozpaczliwy list, w którym pisała, że wypadły jej wszystkie zęby i prosiła o jakąkolwiek żywność. Prawdopodobnie paczki już nie dostała. Do Polski udało się wrócić jej rodzicom – państwu Aleksandrowi i Teresie oraz siostrom Jadzi i Heni. Jadzię zapędzili do pracy na kolei do odśnieżania torów, a po dwóch miesiącach wezwali do kierownika i oznajmili, że zostanie skierowana na północ w tajgę do wyrębu lasów. Tu, w Aktiubińsku cieszyła się względną swobodą. Mieszkała w hotelu robotniczym i pracowała bez strażnika. Tam musiała jechać w znacznie gorsze warunki. Znajomi Żyd i Ukrainiec ze Lwowa, z którymi się zaprzyjaźniła stwierdzili, że lepiej wybrać szybszą, lżejszą śmierć i rzucić się pod pociąg, niż tam konać powoli w znoju, mrozie i głodzie, a najlepiej po prostu uciec, co też uczyniła. Pół roku ukrywała się w Brusilówce, a następnie cichaczem przeniosła się do Dżireń – Kupy do centrali i zamieszkała z nami i innymi Polakami pod jednym dachem. Tu muszę wyjaśnić, że my również wróciliśmy do sowchozu. Tajemnicą pozostaje fakt, że Zbyszek i ja nie znaleźliśmy się w sferze zainteresowań NKWD i nie doznaliśmy takich represji. Może przyczyną było to, że obaj byliśmy jeszcze niepełnoletni? A więc ja pracowałem nadal w kołchozie, tak jakby nic się nie stało. Na przełomie czerwca i lipca stworzono grupę złożoną z Polek, które miały codziennie jeździć do kołchozu Krasnojarskij, oczyszczać zboże w magazynach. Ja jako jedyny chłopak w tej grupie miałem być dodatkowo woźnicą. Codziennie rano zaprzęgałem konia do tarantasa, jechaliśmy na miejsce pracy, a pod wieczór wracaliśmy do Brusiłówki. Zboże, prawie sama pszenica, zmagazynowane było w kilku starych domkach i byłej małej cerkiewce. Pochodziło, jak nam powiedzieli miejscowi, z lat trzydziestych, a więc z okresu, kiedy bezwzględna polityka stalinowska kolektywizacji wsi, doprowadziła do krwawych represji i śmierci głodowej milionów obywateli Rosji Sowieckiej. Po otwarciu pierwszego takiego magazynu doznaliśmy szoku. Powierzchnię całego domku wypełniała warstwa pszenicy grubości co najmniej 1,5 m, ale nie to nas tak zbulwersowało. Warstwa sypkiego zboża miała grubość najwyżej 0,5 m, natomiast cała reszta tworzyła jednolitą, zrośniętą bryłę podziurawioną jak szwajcarski ser „chodnikami” gryzoni. Wierzchnią warstwę wyrzucaliśmy na dwór, gdzie miała przeschnąć na słońcu, a tę zbitą cięliśmy szpadlami i też wyrzucaliśmy na pryzmę. Nie wiem, co z tym zbożem później zrobili. Przez kilka dni przywoziliśmy do domu niewielkie ilości pszenicy, przeważnie w kieszeniach, ale później zabieraliśmy duże torby i worki, które wypełnione zbożem układaliśmy na tarantasie i przykrywaliśmy sianem. Do Brusiłówki wracaliśmy pieszo, bo nasze konisko nie było w stanie uciągnąć naszego łupu i nas. Widocznie zaczęliśmy nasz proceder uprawiać zbyt jawnie, bo któregoś dnia, w czasie kiedy przed powrotem poszliśmy, jak zwykle, wykąpać się w Chobdzie, nasze worki z ich zawartością znikły z tarantasa. Zaraz potem rozwiązano polską brygadę. Skończyły się dostawy ziarna do domu, ale dobrze, że nie wyciągnięto w stosunku do nas żadnych konsekwencji. Wkrótce po tym znów otrzymałem wezwanie na trudowoj front. Tym razem nawet napisali, dokąd będę skierowany. Był to Niżnyj Tagił, miasto położone około 1000 km na północ od Czkałowa, jeszcze za Czelabińskiem i Swierdłowskiem, w Środkowym Uralu po jego wschodniej stronie, czyli w Azji. Jest to jeden z najstarszych ośrodków górniczych na Uralu, liczący sobie ponad dwa wieki, z rozwiniętym przemysłem hutniczym, maszynowym i innymi. Było oczywiste, że stamtąd nie będzie dla mnie powrotu. Postanowiłem uciekać z Brusiłówki, zanim mnie wywiozą. Z sowchozów, jako przedsiębiorstw państwowych, nie mobilizowano ludzi na front pracy, w przeciwieństwie do kołchozów, które teoretycznie były niepaństwowe i miały „przywilej” dostarczania taniej siły roboczej instytucjom państwowym. Najbliżej miałem do Dżireń-Kupy i tam postanowiłem wiać. Kazimierz Burzyński 1 Miasto w obwodzie moskiewskim włączone w 1960 r. do Moskwy. 2 Wg „Riepriesii protiw Poliakow i polskich grażdan”. Wyd. I z 1997 r., str. 188 3 A. Dobroński „Losy Sybiraków”, W-wa. 1997 r. 4 Rodzaj palta podbitego futrem sięgającego znacznie poniżej kolan. 5 Dwa dyszle w pojeździe jednokonnym, między które wprzęga się konia.Kazimierz Burzyński(Fragment przygotowanego do druku maszynopisu książki zatytułowanej „Wspomnienia Sybiraka”. Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji).