Chorzy i Łydka Grubasa w Łomży
Piątkowy wieczór upłynął w klubie PopArt Miejskiego Domu Kultury-Domu Środowisk Twórczych w rockowej atmosferze. W ramach trasy „Grać utwory tour” zawitały do Łomży dwa zespoły grające nieoczywistego i trudnego do zaszufladkowania rocka: coraz bardziej rozpoznawalni szczecińscy Chorzy oraz bardzo już popularna Łydka Grubasa z Olsztyna. Dla obu grup był to koncertowy debiut w mieście nad Narwią, a na ich koncertach bawiły się aż trzy pokolenia fanów. – Nie mieszkamy jakoś daleko, ale dotąd był to kierunek nam absolutnie nieznany – mówi wokalista Łydki Grubasa Hipis. – Ale w końcu trafiła nam się Łomża i było bardzo pozytywnie: fajnie ludzi najechało, jak na pierwszy raz naprawdę fest i koncert był kapitalny!
Każdy, kto pojawia się na rozmaitych koncertach częściej niż okazjonalnie wie doskonale, że tak zwane supporty nierzadko bardzo odstają poziomem od gwiazdy wieczoru. Zdarza się, że są to po prostu młode, debiutujące zespoły bez większego doświadczenia, ale bywa też, że headliner celowo zabiera w trasę słabszy zespół, by na jego tle wypaść jeszcze lepiej. „Normą” jest też niestety obcinanie supportom części nagłośnienia, żeby nie zabrzmiały tak dobrze jak główny zespół, ale o żadnych akcjach tego typu nie było w piątek mowy. Chorzy brzmieli równie dobrze jak gwiazda wieczoru, a nad soundem ich występu czuwał osobiście wokalista Łydki Grubasa, muzycznie, wokalnie i tekstowo też byli doskonali. – Chorzy to absolutnie kapitalny band – podkreśla wokalista Łydki Grubasa Hipis. – Graliśmy już z mnóstwem zespołów, ale z Chorymi siedzi to tak, że się to nie mieści w głowie – nie dość, że kombinują, to mają kapitalne teksty i robią też flow.
Szczecińska grupa zaprezentowała 45-minutowy set, złożony w większości z utworów z dwóch ostatnich płyt: „Nieznośna lekkość hitów” oraz „Impreza zamknięta w sobie”. Zabrzmiały więc taneczny „Jeszcze zapłoną parkiety”, inspirowany rapem „Ciężki rap, ale lekki podkład” czy jazzem
„Gdzie posiałem dżez?”, był mocniejszy „Bogu ducha winny diabeł”, „Fix Your Monster” czy przewrotny „Każdy mężczyzna ma w sobie coś z geja”, nie obyło się też bez bisu.
– Wiedzieliśmy tylko tyle, że w przedsprzedaży nie było kolorowo, bo sprzedało się 40 biletów, natomiast jest dużo więcej osób – mówi wokalista Olek Różanek. – Jednak nie zdecydowalibyśmy się i nie odważyli odwołać koncertu i przyjazdu z tak daleka, ponieważ Łomża jest miejscem, które odwiedzamy pierwszy raz i bardzo miło nam się kojarzy z pewnym lokalnym produktem.
Z każdym kolejnym utworem zagranym przez szczecinian było widoczne, że słuchacze coraz bardziej przekonują się do muzyki nieznanego im dotąd w większości zespołu.
– To jest tak zwane poczucie wiecznego debiutu – wyjaśnia Olek Różanek. – Tego zespoły topowe nigdy nie doświadczają i nigdy nie odczują – jak to jest jechać do miasta, gdzie praktycznie nikt cię nie zna, nie wiedzieć totalnie czego się spodziewać i przekonać ludzi do siebie muzyką. Jesteśmy już parę lat na scenie i mimo tego, że to wciąż jakby początek naszej drogi, to tu nie ma już co kalkulować – trzeba iść na całość, dać z siebie wszystko bo wiemy, że jak my nie otworzymy się do tych ludzi, to oni nie otworzą się do nas.
Podobne zasady wyznaje też Łydka Grubasa, dlatego jej zabawowy rock, porównywany często do dokonań Kabanosa czy Braci Figo Fagot, porwał słuchaczy od początku. – Koncert był bardzo spontaniczny, gdy czasem tak jest, że wychodzi się przed dużą publiczność i trochę jest kijek w tyłku – nie wiadomo co powiedzieć i co zrobić – nie kryje Hipis. – A tutaj był totalny luz, od razu zażarł pierwszy numer, ludzie się bawili – mam nadzieję, że nikt nie żałował, że tu przyszedł!
Wybór utworów z trzech płyt grupy okazał się trafiony: „ZUS”, „Moja fujara”, „Pijany kataryniarz”, „Robocik”, „Adelajda”, „Ogórek”, „Szatan w lesie”, „Gdzie jest krzyż?”, „Pokaż lupę”, „Rapapara” czy „Świnia” to bowiem nie tylko frywolne czy sprośne, ale często też bardzo poważne, dające do myślenia teksty, a ich warstwa muzyczna to totalny misz-masz, od hard rocka/rocka progresywnego lat 70., przez ska i reggae aż do ekstremalnego metalu – trzy pokolenia słuchaczy, od nastolatków do 50-60-letnich panów, były zachwycone.
– Z jednej strony jest to bardzo fajne, bo to znaczy, że nasza muza trafia do szerokiego przekroju słuchaczy – podsumowuje Hipis. – Z drugiej jednak czasami mam takiego stracha, że to po prostu wszystkie niedobitki muzyki rockowej zebrały się w jednym miejscu, jakieś takie dinozaury, idące do ostatniego wodopoju. Mam nadzieję, że to jest ta pierwsza wersja, że przychodzą na nasze koncerty ludzie z różnych generacji i kumają to, co mamy do przekazania.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Krzysztof Mierzejewski