Kiedy prawie dziesięć lat temu zastanawiałem się czy – z uwagi na stan zdrowia – podołam obowiązkom, prezesa Oddziału warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej, Anka powiedziała: – Bierz! My ci pomożemy! I od tej pory rozpoczęła się moja współpraca z Anką.
To ona mobilizowała koleżanki i kolegów, tworząc bardzo sprawny zarząd oddziału. Tam zbieraliśmy się na comiesięczne spotkania, które odbywały się zawsze zgodnie z prawdziwą przedwojenną tradycją: nasz senior Stach Kalinowski – jak nakazywała łomżyńska tradycja – przychodził zawsze z czekoladkami dla Gospodyni, a ona obok filiżanek kawy stawiała malutkie kieliszki z prawdziwą, łomżyńską nalewką. Ale te tradycje nie zasłaniały obowiązków jakie przyjęła na siebie Anka. Zawsze zastawaliśmy przygotowane, zaadresowane i ostemplowane koperty do kwartalnych komunikatów, zakupione znaczki pocztowe, przygotowany do akceptacji i podpisu protokół z ostatniego zebrania oddziału, projekty pism i wykaz spraw do omówienia. Po załatwieniu spraw organizacyjnych przychodziła pora na wspomnienia. Wtedy powracała do nas nasza Łomża. Łomża, w której Anka jako uczennica maturalnej klasy gimnazjum im. Marii Konopnickiej, w każdą niedzielę szła ze sztandarem na czele gimnazjum na Mszę św., albo też w ciepłe letnie dni, jako „szlakowa” brała udział w wyścigu czwórek ze sternikiem, organizowanym na Narwi przez Łomżyńskie Towarzystwo Wioślarskie. Przed samą wojną wyjechała na studia do Warszawy. I inne wspomnienia, już nie radosne, a tak typowe dla ówczesnej polskiej rodziny: ojciec Anki, pan Józef Klarżuk – ceniony i jedyny w okolicy fachowiec wyrabiający powozy i bryczki dla okolicznych ziemian. Zaangażowany społecznik – był jednym z pierwszych, którzy zginęli w czasie bombardowania miasta we wrześniu 1939 roku. Matka i siostra, w związku z aresztowaniem brata za przynależność do AK, zostały w czerwcu 1941 roku wywiezione do Kazachstanu. Powróciły dopiero w 1945 roku i zamieszkały z Anką w Warszawie. I następny etap – normalne, polskie, powojenne życie: rodzina, troski dnia codziennego i praca zawodowa aż do emerytury. Ale Anka nie potrafiła pędzić życia emerytki. Stąd jej zaangażowanie w prace oddziału warszawskiego TPZŁ, w którym przez długie lata pełniła wiele funkcji. Należała do grona członków najstarszych stażem). Aktywnie działała także we wspólnocie mieszkaniowej. To jej dawało wiele satysfakcji. Nie mogła bez tego żyć. W ostatnich latach, kiedy przestałem już pełnić funkcję w oddziale warszawskim, a Ankę ciężka choroba unieruchomiła praktycznie w domu, utrzymywaliśmy częste kontakty telefoniczne. Anka cieszyła się każdym telefonem do niej. Cieszyła się kiedy odzywali się do niej zarówno przyjaciele z Łomży, jak też koledzy z pracy czy znajomi. W dniu jej imienin trudniej było się do niej dodzwonić niż do nie jednego urzędu. Do ostatnich prawie dni, mimo trawiącej ją ciężkiej choroby, była zawsze bardzo pogodna i dla każdego miała dobre słowo. I zawsze mówiła: „Jak się cieszę Jureczku, że dzwonisz, że o mnie pamiętasz...” Aniu! Ciebie pamiętać będziemy zawsze. Zawsze będziesz dla nas naszą Anką. Anna Ostrowska (Klarżuk) zmarła po długiej i ciężkiej chorobie w wieku 86 lat, 1 listopada 2003 roku. Pożegnaliśmy ją 12 listopada na Warszawskich Starych Powązkach. Jerzy Smurzyński *** Mieszkałyśmy obok siebie – Polowa, Szosowa, Ogród Miejski. Codziennie widziałam jak z siostrą Jadzią idą do gimnazjum im. Marii Konopnickiej. Hania to był w szkole KTOŚ... Pamiętam kiedy nosiła szkolny sztandar. To było wielkie wyróżnienie... Potem tak się złożyło, że mnie spotkał ten zaszczyt. Odbierałam sztandar z rąk Hanki. Pamiętam białe rękawiczki, które miała na tę uroczystość. Obie ucałowałyśmy sztandar, niestety ja nie miałam takich rękawiczek... Hania była od urodzenia działaczką. Już w szkole działała w Przysposobieniu Wojskowym, potem w „Straży Przedniej”. Zakochał się w niej syn miejscowego notabla – adwokata. Hania go nie znosiła. A mama jej nalegała: „Ty wiesz co to za pozycja, jaki szczęśliwy traf...”. Na szczęście jej ojciec miał na ten temat inne zdanie... Był w miejscowym PPS i miał przyjaciół w Warszawie. Gdy Hania zrobiła maturę, w tajemnicy przed matką, za pieniądze ojca uciekła do Warszawy. Tam Pepeesiacy otoczyli ją opieką. A potem zakochał się w niej – córce kołodzieja – uroczej, pięknej dziewczynie o piwnych uwodzicielskich oczach, pewien hrabia. Pobrali się. Niestety, mąż Hani zginął w czasie okupacji – był działaczem konspiracji. Ale urodził się Wojtek – jedyny syn Hani, kochany nieprzytomnie... Spotkałyśmy się znowu w Warszawie w 1945 roku, na ulicy. – Co robisz? – zapytała. – Szukam pracy. – Chodź do nas, potrzebujemy ludzi. To było SPB – Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane – wielka, wspaniała firma, która odbudowywała Warszawę. Hania była szefem wydziału transportu samochodowego. Dziesiątki samochodów ciężarowych, setki kierowców, zajezdnie... Tym wspaniale dowodziła. Kierowcy, którzy najpierw wywozili gruz. A potem rozwozili materiały budowlane, po prostu ją uwielbiali. „Królowo” – wołali za nią, nawet po wielu latach... W nagrodę za wspaniałą pracę otrzymała przydział na fiński domek. Tam często spotykaliśmy się, zawsze znajdując pomoc i nocleg. Później nasze drogi trochę się rozeszły. Ja poszłam do Radia, Hania do pracy w Związkach zawodowych. Tam szybko awansowała. Umiała być nieustępliwa, odważna. I uczyła się dalej kończąc wyższe studia. Pracę zawodową zakończyła w ZUS. Kiedy byłam przewodniczącą rady zakładowej w telewizji, pomagała mi rozwiązywać różne trudne sprawy. Zawsze czynna, uśmiechnięta, wręcz radosna. I sprawna i odważna i szczęśliwa, że jedynemu synowi dobrze się układa. Załamała się gdy Wojtek umarł... Patrzę dziś na Jej fotografię. Haniu, żegnaj... Halina Miroszowa