Przy łomżyńskiej choince
Rodzice moi byli ludźmi pobożnymi, choć bez skłonności do bigoterii. Cechowało to chyba zresztą całe polskie społeczeństwo.
Przestrzegali naszego uczęszczania na niedzielne nabożeństwa, w okresie wakacji, w związku z różnymi wycieczkami na bardzo wczesne, czyli tak zwane primarie, w czasie których można było słuchać pięknych gregorianek w wykonaniu kleryków z miejscowego seminarium duchownego. Stałym spowiednikiem podczas tych porannych nabożeństw był biskup łomżyński Romuald Jałbrzykowski, z głęboką szramą na czole niewiadomego dla mnie pochodzenia, późniejszy arcybiskup wileński. Nasze uroczyste rodzinne wyjścia do kościoła miały miejsce w okresie świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, kiedy to maszerowaliśmy całą rodziną, a że była nas spora, bo 10-osobowa gromadka (bez babki, która chodziła do kościoła wraz ze swą siostrą), niektórzy przechodnie zatrzymywali się mówiąc: „Idzie do kościoła rodzina Kalinowskich”, co było wyrazem jakiegoś uznania dla spójności naszego życia rodzinnego. A więc Boże Narodzenie. Poprzedzone ono było różnymi przygotowaniami, z których dzieciarnię najbardziej obchodziła dziedzina gastronomii i ewentualnych podarunków. Oczywiście musiała być przygotowana możliwie wysoka, sięgająca do sufitu choinka, a także tradycyjne opłatki do dzielenia się przy wieczerzy wigilijnej, które roznosił po domach organista lub jego pomocnicy. Choinkę ustawioną w największym pokoju ubierali rodzice przy pomocy najstarszego rodzeństwa. Dla najmłodszych jej wygląd miał być niespodzianką. Choinka była ubierana własnej roboty łańcuchami z kolorowego papieru, zawieszało się na niej drobne czerwone jabłuszka, orzechy włoskie, różne drobne własnego wypieku ciasteczka oraz cukierki. Oplatało się ją ponadto błyszczącymi tak zwanym „włosami anielskimi” i przypinało do gałązek maleńkie świeczki stearynowe w taki sposób, aby nie groziły zapaleniem całej choinki. Górę wieńczył anioł lub gwiazdka. Pod choinkę składane były prezenty. Stół wigilijny nakrywano białym obrusem, pod który kładło się cienką warstwę siana, z którego po wigilii wyciągano źdźbła, wróżąc z ich rozmiarów jak długo będzie się żyło. Oczywiście nikt zbytnio nie przejmował się tymi wróżbami. Oto tradycja. Na obrusie ustawiane były nakrycia odpowiadające liczbie zasiadających osób z dodatkiem, według starego zwyczaju, jednego nakrycia dla kogoś kto może niespodziewanie się zjawić. Zasiadało się do stołu wraz z pojawieniem się na niebie pierwszej gwiazdki. Gwiazdki tej wyglądała dzieciarnia, a tak się jakoś składało, że zimy były w owych czasach klimatycznie stabilne, a niebo pogodne, można więc było gwiazdkę wypatrzyć, choć czasami trzeba było chuchać na szybę pokrytą pięknymi lodowymi kwiatami. Można dodać, że okna zabezpieczano w owych czasach przed przewiewem przez układanie między podwójnymi szybami warstwy mchu, w który wtykało się zrobione z kasztanów grzybki, a czasami i inne drobne ozdoby. Wieczerzę wigilijną , nazywaną czasami „wilią” rozpoczynał ojciec wspólnie odmawianą modlitwą, do której wszyscy wstawaliśmy, po czym dzielono się opłatkiem składając sobie życzenia, między dziećmi z uśmiechami i czasami drobnymi żarcikami, rodzicom i babce przez ucałowanie ich ręki. Oni całowali nas w głowę składając jednocześnie na niej rękę, co było rodzajem błogosławieństwa. Wieczerza wigilijna trwała długo przy przestrzeganej liczbie kilkunastu potraw, których nie będę wymieniać, bo są one w tradycji wigilijnej do dzisiaj znane. Po wigilii następowała uroczystość zapalenia świeczek na choince, co czynił zazwyczaj, jako głowa domu i najwyższy z nas wzrostem, ojciec. Po zapaleniu choinki otwierane były drzwi i wówczas w całej krasie żarzącej się choinki następowało rozdzielenie prezentów, ze względu na zasoby finansowe raczej skromnych i przydatnych w naszej domowej i szkolnej codzienności. Po obejrzeniu prezentów siadaliśmy gdzie kto mógł, mali najczęściej na podłodze i rozpoczynało się śpiewanie kolęd. Ileż ich wtedy znali rodzice, choć nie mało również my - dzieci i młodzież. Tradycyjnie zaczynało się od kolędy „Wśród nocnej ciszy”. Dzieliliśmy się przy innych na głosy. Ojciec obdarzony pięknym barytonem zaczynał na przykład solo: „Bracia patrzcie jeno” potem wchodziły soprany „jak niebo goreje” i wtedy znów ojciec: „znać, że coś dziwnego w Betlejem się dzieje” i wtedy wszyscy chórem: „rzućmy budy, warty, stada, niechaj nimi Pan Bóg włada, a my do Betlejem, do Betlejem”. Takich kolęd na głosy znaliśmy więcej. Przyszła wreszcie kolej i na pastorałki, których wiele znała matka, wśród nich żartobliwie i nawet nieco frywolnie, jak np. o Wojtku, który spiesząc się do stajenki nie wziął portek myśląc, że lżej będzie, a gdy tak biegł bez tych portek śmieli się z niego głośno ludzie. Był to jakiś skłon w kierunku może nieco prymitywnej, ale zachowanej jeszcze wówczas gdzieniegdzie w pieśniach tradycji ludowej. Znużeni wieczerzą i emocjami choinkowymi młodsi udawali się na spoczynek, starsi robili porządki, a potem udawali się do katedry na pasterkę, która odbywała się zazwyczaj o północy. Ulicami w mroźną na ogół noc sunęły tłumy ludzi, tak że w katedrze stanowili dosłownie zwartą masę, a przy wychodzeniu z kościoła dosłownie tratowali się. Kiedyś uderzyło mnie to, że w tak zbitym tłumie jedno miejsce w kościele było całkowicie wolne. Okazało się, że to pod wielkim świecznikiem ze świecami woskowymi, z których przy wysokiej temperaturze jaka powstała w kościele, kapały dość gorące krople wosku. Wśród modlitewnej powagi, taka oto, choć charakterystyczna śmiesznostka. Po wrażeniach wigilijnych i pasterce mocny sen nocny, a obyczaj kościelny zwalniał uczestników pasterki od udziału w świątecznej mszy świętej. Pierwszy dzień świąt to przebywanie w gronie rodzinnym, w dużej mierze przy stole już bez postnych potraw, jakieś rozmowy i zabawy, czy krótkie spacery. Drugi dzień świąt to wzajemne odwiedzanie się wśród zaprzyjaźnionych rodzin, co odbywało się przy liczniejszych przyjaźniach jeszcze i w następne dni. Wieczorami zjawiali się tak zwani kolędnicy, którzy kręcąc barwną gwiazdą śpiewali kolędy. Gdy otrzymali coś za występ odchodząc śpiewali „za kolędę dziękujemy, szczęścia zdrowia winszujemy”.
Stanisław Kalinowski