Mieczysław Bruszewski ps. „Pudel”, czyli Powstanie Warszawskie we wspomnieniach łomżyniaka
Odstawia filiżankę herbaty i powoli podciąga rękaw koszuli: wykręcony dziwnie łokieć i nieforemne fałdy skóry z wgłębieniem, jakby ktoś łyżeczką wybrał ciało i kości. W lewej dłoni nie ma dwóch palców, dwóch brakuje też w stopie... Patrzy w milczeniu na pożółkłe dokumenty. I na Order Virtuti Militari, przyznany 4 października 1944 roku. Po bohaterstwie i klęsce Powstania Warszawskiego, romantycznego zrywu Polaków ku wolności. Gdy strzelał do znienawidzonego wroga, przedzierał się kanałami konającej stolicy i sam krwawił, miał zaledwie 21 lat. Po wojnie w „nagrodę” od władz PRL-u: osiem lat więzienia za posiadanie broni i współpracę z podziemiem.
Mieczysław Bruszewski ps. Pudel (lat 86) przypnie Virtuti Militari w Warszawie, gdzie 65 lat temu odłamki niemieckich pocisków okaleczyły go, ale na szczęście nie odebrały życia. Będzie na uroczystościach, upamiętniających 65. rocznicę Powstania Warszawskiego. Będzie również na Powązkach, gdzie co roku modli się przy grobach poległych kolegów z AK, w kwaterze Oddziału Specjalnego Juliusz, wchodzącego w skład batalionu Gustaw-Harnaś.
Kilka dni wcześniej przy Wiejskiej w Łomży na stole w mieszkaniu inwalidy wojennego – jak z dumą, ale i smutkiem w głosie mówi o sobie weteran - leży eleganckie zaproszenie od prezydenta, marszałków Sejmu i Senatu oraz premiera Rzeczpospolitej, o której wolność walczył jako żołnierz Armii Krajowej. Jak rodowity łomżyniak trafił do Powstania Warszawskiego...?
Urodził się 14 czerwca 1923 r. w Łomży, gdzie jego ojciec Henryk prowadził kilkuhektarowe gospodarstwo i kamienicę czynszową, do dziś jeszcze stojącą przy ul. Dwornej 56, a mama Jadwiga z d. Gosk zajmowała się domem. Mały Mieczysław ukończył siedmioklasową szkołę podstawową nr 1, która wówczas mieściła się na ul. Rybaki, i dwie klasy gimnazjum męskiego przy ul. Bernatowicza. Naukę przerwał, kiedy musiał z Łomży uciekać, bo z prowizorycznego magazynu broni przy ul Polowej ukradł z kolegami Gołaszewskim i Zalewskim kilka karabinów. Schowali je w chlewni u państwa Majewskich z ul. Dwornej. Ich rówieśnik Stasio Majewski naoliwił broń i ukrył w zbiorniku na gnojówkę, o czym doniósł na gestapo volksdeutsch Lemfert.
- Stasia aresztowali i zamordowali, ale on nie sypnął – wspomina Mieczysław Bruszewski. - Kradło się, kombinowało na wszystkie strony, bo broń była potrzebna w konspiracji, bez broni ani rusz. O takiej patriotycznej młodzieży, jaka była przed wojną, to nawet pomarzyć można, wszyscy tacy młodzi jak ja! Ale trzeba było uciekać...
W Warszawie znajomi z Łomży, których miał w stolicy, skierowali go do tajnej drukarni przy Rynku Starego Miasta. Mieściła się w piwnicy Domu Fukiera, gdzie pan Mieczysław pracował prawie dwa lata jako maszynista, drukując nielegalne podziemne ulotki i gazetki.
- I tam mnie zastało Powstanie – opowiada żołnierz. - Nie wiedziałem, kiedy wybuchnie, ale atmosfera była taka... Do walki z Niemcami! Przez nasz oddział specjalny Juliusz przewinęło się jakieś 120 osób. Żyje tylko jeden, kolega Bartnik z Warszawy. I ja...
Godzina W we wspomnieniach Mieczysława Bruszewskiego wygląda następująco: kiedy Niemcy schodami od strony Powiśla doszli do Rynku Starego Miasta, wybiegł z drukarni i z dwoma czy trzema kolegami zaczął strzelać, tak że hitlerowcy się wycofali. Zaraz potem ruszył na poszukiwania swego oddziału na Woli. Towarzyszył mu kolega z Łomży Zbigniew Ochyński, ps. Zbyszek (poległ na Starym Mieście 23 sierpnia). Z trudem, bo nie było łączności, ale dotarli do oddziału. Po czterech tygodniach krwawych walk ulicznych o każdy dom „Pudel” opuszczał jako jeden z ostatnich Stare Miasto kanałami do Śródmieścia. Wędrówka w ciemności i odorze dłużyła się niemiłosiernie.
- Ze siedem godzin, bardzo męcząca, miejscami ponad kolana brudnej, kanalizacyjnej wody, a przed wyjściem przy ulicy Wareckiej przez kilometr szło się na ugiętych nogach i nisko pochylonym – opowiada powstaniec. - Byliśmy wygłodzeni, pomęczeni, nie szło się kanałami bezpośrednio, tylko kluczyło, bo w tym czasie Niemcy wlewali przez włazy benzynę do kanałów, podpalali i granaty rzucali, jak się trafiło!
Na początku września 1944 r. – prawdopodobnie 3 września, jak podaje Robert Bielecki w monografii „Dwa powstańcze oddziały” (PIW 1989) – Mieczysław Bruszewski został pokiereszowany odłamkami pocisków.
Z prowizorycznego szpitala na Powiślu trafił do Brwinowa, a po rekonwalescencji wrócił do Łomży. Tutaj dopadło go UB i oskarżyło o posiadanie broni i współpracę z bandami, co miało związek z grupami konspirującymi na miejscu. Osiem lat przesiedział w więzieniach w Warszawie i w Rawiczu. Pracował w więziennej bibliotece i ukończył szkołę, w której nauczył się introligatorstwa. Po wyjściu na wolność założył w okolicy roku 1957 zakład introligatorski.
- Prowadziłem go 50 lat, dziesięć lat na Dwornej, a jak się wzbogaciłem, to kupiłem maszyny i dom postawiłem na Krótkiej – mówi powstaniec, dzięki którego umiejętnościom niejedna zniszczona książka odzyskała dawny blask. - Teraz jeszcze mam tam mały warsztat...
Swojej „prywatnej” historii powstańczej nie opisał w pamiętniku ani w listach. Tylko za komuny spotykał się po kryjomu z kolegami z oddziału na nocne Polaków rozmowy. Wspominali dni Powstania i swego dowódcę Antoniego Chruściela, ps. Monter, który podpisał rozkaz o przyznaniu Virtuti Militari odważnemu łomżyniakowi. I wówczas, i wiele razy później pojawiało się pytanie o sens powstańczej ofiary.
- Ponieważ miałem doświadczenie z Ruskimi na naszym terenie, to uważałem tak: powstanie nie jest dobre, ale gdyby nie było powstania, jakby przyszli Ruscy, to przywódców by uwięzili, a wszystkich powywozili i wystrzelali. Nikt by się nie uchował.
Mirosław R, Derewońko