Uczyłam się patriotyzmu od „Jadzi”
Wanda Raciborska
Jest to dla mnie niezmiernie wzruszająca chwila, bo wybraną przez uczniów i nauczycieli Szkoły Podstawowej w Konarzycach Patronkę – panią Jadzię Dziekońską znałam osobiście. Pamięć ostatnich miesięcy jej życia wiąże się ściśle z kawałkiem mojego dziecięcego życia i ostatnich miesięcy życia moich rodziców.
19 maja minęło 60 lat od tragicznej, bohaterskiej śmierci zamordowanej przez Niemców pani Jadwigi Dziekońskiej na ul. Stołecznej w Białymstoku. A – 2 maja minęła 60. rocznica aresztowania moich rodziców – Anny i Wacława Włostowskich przez Gestapo na ul. Stołecznej 17, gdzie mieszkaliśmy i gdzie poznałam panią Jadzię.
Jak i w jakich okolicznościach doszło do spotkania i współpracy moich rodziców i pani Jadzi? Będzie to relacja i świat widziany oczyma 9-letniego dziecka, jakim wtedy byłam.
Rodzice moi, wraz z trojgiem dzieci, mieszkali w Ostrowi Mazowieckiej. Ja byłam najstarsza. Ojciec mój w 1940 r., po ucieczce z niewoli sowieckiej wstąpił do konspiracji. W czerwcu 1942 r. został poinformowany, aby natychmiast uciekał gdyż jest zdekonspirowany i za moment przyjedzie po niego Gestapo. Wkrótce mama z nami przekroczyła granicę, w ślad za ojcem. Niezwłocznie otrzymaliśmy fałszywe dokumenty, dostarczone przez organizację, z nowym naszym nazwiskiem Filipek. I tak znalazłam się z rodzicami w Białymstoku na ul. Stołecznej 17/2.
Dwoje młodszego rodzeństwa zostało pod opieką babci w powiecie Wysokie Mazowieckie. Moja mama tu została łączniczką AK na trasie Białystok – Wołkowysk – Grodno i nie tylko. A więc p. Jadzię i moją mamę łączyła współpraca organizacyjna.
Pani Jadzia była najbardziej pogodnym, uśmiechniętym człowiekiem, który do nas przychodził. Wydaje mi się, że te dwie kobiety łączyła nie tylko praca konspiracyjna, ale i przyjaźń. Wiele razy, kiedy mama jechała do swych młodszych dzieci pozostawionych pod opieką babci, p. Jadzia często jechała razem. Zapamiętałam białe koraliki, które wiozła wówczas dla mojej siostry. Naprawdę była dla mnie – po mojej mamie – najbliższą osobą.
Miałam dopiero 9 lat. Nikt nie miał dla mnie czasu. Ludzie wchodzili, wychodzili. Mama często w podróży kurierskiej. Ale wejście pani Jadzi oznaczało dla mnie, że będę mogła z nią porozmawiać, że się mną zainteresuje, czasem przyniesie jakąś książeczkę do nauki pisowni. Czasami pomagałam jej kleić koperty z korespondencją, którą gdzieś wysyłano. Czasami przynosiła trochę twarogu, a nawet kawałek masła. Miała koleżankę, która pracowała w mleczarni przy ul. Botanicznej i nielegalnie przemycała te smakołyki. Niekiedy wysyłała mnie do niej z 2-litrową kanką po maślankę, która normalnie była nieosiągalna. Czasami, kiedy nie było mamy, p. Jadzia naprędce coś przygotowała do jedzenia jeśli było z czego.
Najbardziej zapamiętałam gdy w domu były tylko ziemniaki i mąka. Pani Jadzia zastanowiła się i powiedziała, że ugotuje pyszną prażuchę. Czegoś takiego nigdy nie jadłam. Pamiętam – ubijała gotujące się ziemniaki w garnku i sypała mąkę, później polewała porcje masłem przyniesionym przez siebie.
Z rozmów, które toczyły się czasami przy zbożowej kawie uczyłam się ogromnego patriotyzmu. Rozmowy toczone były wokół wyzwolenia Polski. Każdego dnia, narażając życie, wierzyli święcie w sens tego co robią. Ja miałam już w tym wieku wpojone, że najpierw Ojczyzna, a później rodzina. Mój tato, a czasem i pani Jadzia przynosili mi długie patriotyczne wiersze, które zawsze kończyły się zwycięstwem nad Niemcami i wolną Polską. Uczyłam się ich i uczyłam, a później popisywałam się przed panią Jadzią..
Ale zapamiętałam też coś co mówiła pani Jadzia kilkakrotnie i co w końcu sprawdziło się: „Nigdy Niemcy nie wezmą mnie żywą”. Nie przejmowałam się tym. Wydawało mi się to absurdalne, aby ktoś kogo lubię czy kocham znalazł się w takim niebezpieczeństwie.
Ja również byłam wykorzystywana jako łączniczka w samym mieście. Uczono mnie na pamięć adresu, gdzie miałam trafić. Musiałam przyswoić sobie pytania jakie mam zadać i zapamiętać odpowiedź, którą mam usłyszeć. Jeśli wszystko się zgadzało, wyciągałam to co włożono mnie pod koszulkę i odchodziłam. Przemierzałam długie trasy. Byłam wysyłana nawet na obrzeże miasta. Wracałam długo nie przynaglana przez nikogo, gapiąc się na wszystko i naokoło.
Pewnego razu znalazłam się na ul. Sienkiewicza, w pobliżu murów getta. W getcie wybuchł pożar kamienicy. Przez otwartą ogromną bramę wjeżdżały wozy strażackie i ja za nimi weszłam do getta. Na balkonie płonącej kamienicy stała Żydówka z dzieckiem i krzyczała.
Kiedy pożar ugaszono i zaczęto zamykać wielką bramę, przeraziłam się, że nie wyjdę. Przy bramie stali strażnicy niemieccy i żydowscy. Płakałam, prosiłam aby mnie wypuszczono. Udało się, ale nie wiedzieć czemu, ktoś przyłożył mi po plecach.
Pewnego dnia pani Jadzia przygarnęła mnie do siebie i powiedziała: „Wandziu, ty jesteś prawdziwą łączniczką AK. Jak skończy się wojna, to otrzymasz piękną nagrodę”. Byłam z tego bardzo dumna, ale zaraz chciałam wiedzieć co to będzie za nagroda.
W podwórku, gdzie mieszkaliśmy na ul. Stołecznej w drewnianej oficynie mieszkał Niemiec Lik. Przybył on do Polski przed laty w poszukiwaniu pracy. Jego syn był gestapowcem. Przypuszczalnie to on był powodem aresztowania moich rodziców 2 maja 1943 r. Podczas przeprowadzanej rewizji to on ze swoim synem przechadzał się po mieszkaniu i rozmawiał z Niemcami. Podczas aresztowania moich rodziców na schodach został zastrzelony przez gestapowców członek organizacji, nauczyciel pan Zenon Ignatowski. Z relacji Niemca Lika przekazanej rodzinie zamieszkującej na parterze – ja dwa razy traciłam przytomność. Kiedy opuszczaliśmy mieszkanie, ojciec ze skutymi rękami szedł przodem w towarzystwie dwóch Niemców i usiadł z nimi w pierwszym rzędzie siedzeń. Za nim – mama. Ja z tyłu kierowałam się do samochodu, aby razem jechać z rodzicami. Nagle Niemiec Lik chwycił mnie za rękę, ścisnął bardzo mocno. Szarpałam się. Chciałam do mamy. Po hałaśliwej rozmowie Niemców, karetka ruszyła. Byłam zrozpaczona, że nie jestem z nimi. Z późniejszych wydarzeń wynika, że Niemiec postanowił mnie uratować wbrew swojej żonie, która stoczyła z nim przy mnie awanturę.
Nie pamiętam ile dni byłam u Lika. Całymi dniami stałam przy bramce i czekałam na mamę. Po kilku dniach zwątpiłam, że przyjdzie. Czekałam na panią Jadzię, że przyjdzie i mnie zabierze. Nie doczekałam się.
Z powojennych relacji mieszkańców domu wynika, że Lik pewnego dnia powiedział że po tych ptaszkach z góry wróciło ubranie, zostali rozstrzelani za miastem i pochowani w 16-tysięcznej mogile na Grabówce.
To były moje najpiękniejsze, najlepsze lata mojego dzieciństwa. Przez tyle lat w PRL-u nie można było nic dobrego powiedzieć o bohaterach, patriotach tamtych lat spod znaku AK. Mam smutne doświadczenia ze szkoły, a później i z pracy. Można było najwyżej milczeć.
Dopiero w naszej obecnej, odrodzonej Polsce, dwa lata temu dowiedziałam się, że będzie odsłonięta tablica upamiętniająca panią Jadzię w parku, w pobliżu białostockiego kościoła św. Rocha.
Uroczysta msza, sztandary weteranów, przemówienia... Płakałam. Wiedziałam, że nikt tu ze zgromadzonych i przemawiających nie wie, że to moja pani Jadzia i że to jest ta nagroda, którą mi kiedyś dać obiecała.
Kochani! W tym obecnym świecie tak trudno dostrzec bohaterów. Dlatego droga Młodzieży i dzieci możecie brać przykład z Waszej Patronki – pani Jadwigi Dziekońskiej, która swoje życie poświęciła za Ojczyznę i zapewniam Was, że bardzo kochała dzieci.
19 maja minęło 60 lat od tragicznej, bohaterskiej śmierci zamordowanej przez Niemców pani Jadwigi Dziekońskiej na ul. Stołecznej w Białymstoku. A – 2 maja minęła 60. rocznica aresztowania moich rodziców – Anny i Wacława Włostowskich przez Gestapo na ul. Stołecznej 17, gdzie mieszkaliśmy i gdzie poznałam panią Jadzię.
Jak i w jakich okolicznościach doszło do spotkania i współpracy moich rodziców i pani Jadzi? Będzie to relacja i świat widziany oczyma 9-letniego dziecka, jakim wtedy byłam.
Rodzice moi, wraz z trojgiem dzieci, mieszkali w Ostrowi Mazowieckiej. Ja byłam najstarsza. Ojciec mój w 1940 r., po ucieczce z niewoli sowieckiej wstąpił do konspiracji. W czerwcu 1942 r. został poinformowany, aby natychmiast uciekał gdyż jest zdekonspirowany i za moment przyjedzie po niego Gestapo. Wkrótce mama z nami przekroczyła granicę, w ślad za ojcem. Niezwłocznie otrzymaliśmy fałszywe dokumenty, dostarczone przez organizację, z nowym naszym nazwiskiem Filipek. I tak znalazłam się z rodzicami w Białymstoku na ul. Stołecznej 17/2.
Dwoje młodszego rodzeństwa zostało pod opieką babci w powiecie Wysokie Mazowieckie. Moja mama tu została łączniczką AK na trasie Białystok – Wołkowysk – Grodno i nie tylko. A więc p. Jadzię i moją mamę łączyła współpraca organizacyjna.
Pani Jadzia była najbardziej pogodnym, uśmiechniętym człowiekiem, który do nas przychodził. Wydaje mi się, że te dwie kobiety łączyła nie tylko praca konspiracyjna, ale i przyjaźń. Wiele razy, kiedy mama jechała do swych młodszych dzieci pozostawionych pod opieką babci, p. Jadzia często jechała razem. Zapamiętałam białe koraliki, które wiozła wówczas dla mojej siostry. Naprawdę była dla mnie – po mojej mamie – najbliższą osobą.
Miałam dopiero 9 lat. Nikt nie miał dla mnie czasu. Ludzie wchodzili, wychodzili. Mama często w podróży kurierskiej. Ale wejście pani Jadzi oznaczało dla mnie, że będę mogła z nią porozmawiać, że się mną zainteresuje, czasem przyniesie jakąś książeczkę do nauki pisowni. Czasami pomagałam jej kleić koperty z korespondencją, którą gdzieś wysyłano. Czasami przynosiła trochę twarogu, a nawet kawałek masła. Miała koleżankę, która pracowała w mleczarni przy ul. Botanicznej i nielegalnie przemycała te smakołyki. Niekiedy wysyłała mnie do niej z 2-litrową kanką po maślankę, która normalnie była nieosiągalna. Czasami, kiedy nie było mamy, p. Jadzia naprędce coś przygotowała do jedzenia jeśli było z czego.
Najbardziej zapamiętałam gdy w domu były tylko ziemniaki i mąka. Pani Jadzia zastanowiła się i powiedziała, że ugotuje pyszną prażuchę. Czegoś takiego nigdy nie jadłam. Pamiętam – ubijała gotujące się ziemniaki w garnku i sypała mąkę, później polewała porcje masłem przyniesionym przez siebie.
Z rozmów, które toczyły się czasami przy zbożowej kawie uczyłam się ogromnego patriotyzmu. Rozmowy toczone były wokół wyzwolenia Polski. Każdego dnia, narażając życie, wierzyli święcie w sens tego co robią. Ja miałam już w tym wieku wpojone, że najpierw Ojczyzna, a później rodzina. Mój tato, a czasem i pani Jadzia przynosili mi długie patriotyczne wiersze, które zawsze kończyły się zwycięstwem nad Niemcami i wolną Polską. Uczyłam się ich i uczyłam, a później popisywałam się przed panią Jadzią..
Ale zapamiętałam też coś co mówiła pani Jadzia kilkakrotnie i co w końcu sprawdziło się: „Nigdy Niemcy nie wezmą mnie żywą”. Nie przejmowałam się tym. Wydawało mi się to absurdalne, aby ktoś kogo lubię czy kocham znalazł się w takim niebezpieczeństwie.
Ja również byłam wykorzystywana jako łączniczka w samym mieście. Uczono mnie na pamięć adresu, gdzie miałam trafić. Musiałam przyswoić sobie pytania jakie mam zadać i zapamiętać odpowiedź, którą mam usłyszeć. Jeśli wszystko się zgadzało, wyciągałam to co włożono mnie pod koszulkę i odchodziłam. Przemierzałam długie trasy. Byłam wysyłana nawet na obrzeże miasta. Wracałam długo nie przynaglana przez nikogo, gapiąc się na wszystko i naokoło.
Pewnego razu znalazłam się na ul. Sienkiewicza, w pobliżu murów getta. W getcie wybuchł pożar kamienicy. Przez otwartą ogromną bramę wjeżdżały wozy strażackie i ja za nimi weszłam do getta. Na balkonie płonącej kamienicy stała Żydówka z dzieckiem i krzyczała.
Kiedy pożar ugaszono i zaczęto zamykać wielką bramę, przeraziłam się, że nie wyjdę. Przy bramie stali strażnicy niemieccy i żydowscy. Płakałam, prosiłam aby mnie wypuszczono. Udało się, ale nie wiedzieć czemu, ktoś przyłożył mi po plecach.
Pewnego dnia pani Jadzia przygarnęła mnie do siebie i powiedziała: „Wandziu, ty jesteś prawdziwą łączniczką AK. Jak skończy się wojna, to otrzymasz piękną nagrodę”. Byłam z tego bardzo dumna, ale zaraz chciałam wiedzieć co to będzie za nagroda.
W podwórku, gdzie mieszkaliśmy na ul. Stołecznej w drewnianej oficynie mieszkał Niemiec Lik. Przybył on do Polski przed laty w poszukiwaniu pracy. Jego syn był gestapowcem. Przypuszczalnie to on był powodem aresztowania moich rodziców 2 maja 1943 r. Podczas przeprowadzanej rewizji to on ze swoim synem przechadzał się po mieszkaniu i rozmawiał z Niemcami. Podczas aresztowania moich rodziców na schodach został zastrzelony przez gestapowców członek organizacji, nauczyciel pan Zenon Ignatowski. Z relacji Niemca Lika przekazanej rodzinie zamieszkującej na parterze – ja dwa razy traciłam przytomność. Kiedy opuszczaliśmy mieszkanie, ojciec ze skutymi rękami szedł przodem w towarzystwie dwóch Niemców i usiadł z nimi w pierwszym rzędzie siedzeń. Za nim – mama. Ja z tyłu kierowałam się do samochodu, aby razem jechać z rodzicami. Nagle Niemiec Lik chwycił mnie za rękę, ścisnął bardzo mocno. Szarpałam się. Chciałam do mamy. Po hałaśliwej rozmowie Niemców, karetka ruszyła. Byłam zrozpaczona, że nie jestem z nimi. Z późniejszych wydarzeń wynika, że Niemiec postanowił mnie uratować wbrew swojej żonie, która stoczyła z nim przy mnie awanturę.
Nie pamiętam ile dni byłam u Lika. Całymi dniami stałam przy bramce i czekałam na mamę. Po kilku dniach zwątpiłam, że przyjdzie. Czekałam na panią Jadzię, że przyjdzie i mnie zabierze. Nie doczekałam się.
Z powojennych relacji mieszkańców domu wynika, że Lik pewnego dnia powiedział że po tych ptaszkach z góry wróciło ubranie, zostali rozstrzelani za miastem i pochowani w 16-tysięcznej mogile na Grabówce.
To były moje najpiękniejsze, najlepsze lata mojego dzieciństwa. Przez tyle lat w PRL-u nie można było nic dobrego powiedzieć o bohaterach, patriotach tamtych lat spod znaku AK. Mam smutne doświadczenia ze szkoły, a później i z pracy. Można było najwyżej milczeć.
Dopiero w naszej obecnej, odrodzonej Polsce, dwa lata temu dowiedziałam się, że będzie odsłonięta tablica upamiętniająca panią Jadzię w parku, w pobliżu białostockiego kościoła św. Rocha.
Uroczysta msza, sztandary weteranów, przemówienia... Płakałam. Wiedziałam, że nikt tu ze zgromadzonych i przemawiających nie wie, że to moja pani Jadzia i że to jest ta nagroda, którą mi kiedyś dać obiecała.
Kochani! W tym obecnym świecie tak trudno dostrzec bohaterów. Dlatego droga Młodzieży i dzieci możecie brać przykład z Waszej Patronki – pani Jadwigi Dziekońskiej, która swoje życie poświęciła za Ojczyznę i zapewniam Was, że bardzo kochała dzieci.