Piekielny chaos i huk jak sto gromów
- Zdrowie przez wojnę straciłem i to wszystko – pokazuje na siwą głowę, pokiereszowaną przez odłamki pocisków. Podciąga nogawkę, żeby też pokazać blizny na prawym udzie, i koszulę, pod którą na brzuchu 70 lat temu była jedna krwawa rana. - Najlepsze młode lata straciłem, koledzy pokończyli prawo, ekonomię czy medycynę, a ja za drutami przesiedziałem... Ale i tak miałem łut szczęścia: na cmentarzu w Andrzejewie nie leżę.
Porucznik Kazimierz Bazydło (lat 92) walczył w wielkiej, bohaterskiej i tragicznej bitwie żołnierzy polskich z niemieckimi pod Andrzejewem i Łętownicą 12 i 13 września '39 r. Rzeczywiście, miał szczęście. Przeżył. Jego dowódcy i koledzy zostali tam na zawsze. Tylko czterech z wówczas ocalałych będzie w tę niedzielę, 13 września o godz. 12 wspominać w andrzejewskim kościele poległych. Hołd oddadzą im już na cmentarzu... Urodził się w wigilię 1916 r. w domu rodzinnym przy ul. Włościańskiej w Piątnicy, gdzie tata Walenty z mamą Marianną gospodarzyli na 30 hektarach ziemi ornej i 30 hektarach łąk. Był najmłodszym z sześciorga rodzeństwa, miał dwóch braci i trzy siostry – najstarsza dożyła 96 lat. Przed I wojną światową gospodarstwo było większe, ale 90 mórg (ok. 30 ha) odkupili ludzie projektującego forty carskie inżyniera Wieliczko.
- Więc te forty stanęły na mojej dziadkowiźnie! – zapewnia dziarsko porucznik, którego kondycja wciąż budzi podziw. Papierosów nie palił nigdy, do kieliszka nie zaglądał. - A w Niewodowie mam jeszcze kawałek łąki i sam ją co roku koszę!
Uczył się w 7-klasowej szkole powszechnej w Piątnicy i 4-letniej handlowej w Łomży, w skład której wchodziło liceum ekonomiczne. Nie ma już tej kamienicy na rogu ul. Polowej i Sienkiewicza, gdzie zdawał w 1936 r. maturę. Zbombardowana. Po maturze zaczyna się jego żołnierska droga.
- Dostałem kartę powołania na 1 czy 2 września do koszar pod chmurką, czyli w namiotach na poligonie pod gołym niebem – żartuje. - W Zambrowie skończyłem Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty, która podlegała 18. Dywizji Piechoty, i to jako plutonowy podchorąży. Moją specjalnością były armaty i ciężkie karabiny maszynowe. Dywizją dowodził nasz wykładowca i wychowawca gen. Czesław Młot-Fijałkowski.
22-latek od maja '39 jest już zmobilizowany i stacjonuje w Czerwonym Borze: trwają szkolenia, ćwiczenia, poligony. Pamiętny 1 września zastaje Kazimierza Bazydło w okopach za Kolnem, jakieś dwa km od ówczesnej granicy z Niemcami. Nad ranem, może po piątej, jest jeszcze ciemno, nadlatują dwa myśliwce zwiadowcze. Strasznie zaczyna jazgotać artyleria, jeden udaje się strącić. Drugi ucieka. Niebawem w ciągu dnia nadlatuje klucz 17 kolejnych z czarnymi krzyżami na skrzydłach – kierują się na Warszawę...
- Niedługo potem zaczyna się piekielny chaos: oddziały ruszają kilometr w lewo, kilometr w prawo, tu się cofają, tam idą naprzód, artyleria bije nieprzytomnie, wszędzie plącze się dużo cywilów, konie, krowy i świnie, huk jak sto gromów, padają bomby po 500 kilo, wszyscy przerażeni, pytają, gdzie uciekać, a my sami nie wiedzieliśmy gdzie, bo to był front ruchomy... - wspomina żołnierz kombatant. - Chyba 13 września pod Łętownicą nas pancerne dywizje otoczyły i rozbiły. Wtedy dowiedzieliśmy się, że dużo kolegów i nasz dowódca Kosecki też zabity.
Porucznik Bazydło trafił do szpitala polowego, w którym było dwa, może trzy tysiące pokonanych w boju. Wszędzie jęczą i wyją z bólu ranni. Bandażowani gdzie i jak popadnie bohaterowie kampanii wrześniowej trafiają do niewoli.
- Niemcy nas skopali i stłukli, a jak ktoś się opierał to walili kulkę w łeb i koniec – opowiada weteran. - A później wszystkich, co przeżyli, na ciężarówki i koleją powieźli nas na Królewiec, do więzienia z podziemnymi lochami, tam woda płynęła po murach, na gołej ziemi leżeliśmy, powietrza nie ma, można było ducha wyzionąć...
Po jakimś roku Niemcy wywożą jeńców w okolice Lipska, Drezna, Dachau i Birkenau.
- Mieszkaliśmy w barakach za drutami, a w znoju pracowaliśmy przymusowo, jak jacyś niewolnicy – wzdycha weteran. - Zbieraliśmy kamienie z pól, z lasu zwoziliśmy drewno, kładliśmy drogi i pomagaliśmy naprawiać mosty... Każdego dnia czekaliśmy na wyzwolenie. No, jak na zbawienie!
Do dziś pamięta radość, kiedy po sześciu latach tułaczki, poniewierki, chłodu i głodu, do ich obozu wjechali czołgami Amerykanie. „Jesteście wolni!” - krzyczeli na całe gardło. - „A my do Berlina!”.
Porucznik twierdzi, że z ciężkich ran wyleczył go Pan Bóg... I czas. I lekarz Polak, który lekarstwa wykradał, żeby rany nie ropiały, nie jątrzyły się, a goiły. Tylko pamięć ciągle zagoić się nie chce...
Mirosław R. Derewońko