Przejdź do treści Przejdź do menu
piątek, 26 kwietnia 2024 napisz DONOS@

Wygrany wyścig o życie i dalsza walka

W piątek 9 lipca najpierw centralną Polskę, a później cały kraj, obiegła informacja o policyjnym konwoju z Łomży do Warszawy. Dzięki eskorcie policjantów dzień wcześniej ciężko chora 13-latka w niespełna 70 minut została przewieziona do Centrum Zdrowia Dziecka. Amina przeszła tam wielogodzinny, skomplikowany zabieg przeszczepienia wątroby. Pokonała kryzys, a obecnie, mimo ciągłego zagrożenia życia, lekarze określają jej stan jako dobry. Teraz potrzebna jest również pomoc, bo pobyt w szpitalu i rehabilitacja mogą być długie i będą kosztowne. Rozmawiamy z ojcem dziewczynki, który nie ma słów uznania dla policjantów uczestniczących w tej akcji oraz lekarzy i całego personelu Centrum Zdrowia Dziecka.

Wojciech Chamryk: Jak i kiedy dowiedzieliście się państwo, że Amina jest tak poważnie chora?

Alhan Wyczółkowski: Amina choruje od urodzenia, ale jej choroba została ujawniona bardzo późno, dowiedzieliśmy się o niej na przełomie 2017/2018 roku. Moja cała rodzina pochodzi z Kaukazu, ale ja urodziłem się w Polsce i mam polskie obywatelstwo. Dlatego podjęliśmy decyzję, żeby przyjechać do Europy, bo w Polsce córka będzie miała szansę na leczenie i lepszą opiekę niż w Rosji – niedługo będą dwa lata, jak tu mieszkamy. Stan Aminy bardzo się pogarszał, a wiedzieliśmy już, że w ostatnim stadium ta choroba kończy się chorobą onkologiczną, a do tego wymaga transplantacji. Poza tyrozynemią (rzadka i nieuleczalna choroba genetyczna – red.) doszła też marskość wątroby, Amina przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy, jest objęta konsultacjami w 13 przychodniach u specjalistów, dlatego przez te dwa lata staraliśmy się, aby była wpisana w program transplantacyjny.

W.C.: To się w końcu udało?

A.W.: Tak, po blisko dwóch latach Amina została wpisana na aktywną listę transplantacyjną. I dokładnie w piątek, na tydzień przed przeszczepem, dostaliśmy informację z Centrum Zdrowia Dziecka, że nasza córka została zakwalifikowana na aktywną listę transplantacyjną. Dopiero to otwiera zielone światło, bo jeśli pojawi się organ do przeszczepu, to jest szansa, że ona ten organ dostanie. Średni czas oczekiwania na organ w Polsce, jeśli mówimy o zmarłym dawcy, to około dwóch lat, a rocznie wykonuje się u nas około 360 przeszczepów wątroby, z czego mały procent to przeszczepy u dzieci. 

 

W.C.: Czyli to był niecały tydzień, kiedy w czwartek 8 lipca dostał pan informację, że jest organ, że jest szansa na przeszczep?

A.W.: Dokładnie sześć dni. Około godziny 17:15 dostałem telefon od głównego koordynatora transplantacji: prawdopodobnie mamy organ, jak się czuje dziecko? – bo nawet jak miałaby infekcję, dzwonią do następnej osoby, która jest zdrowa, gdzie jesteśmy i w ciągu jakiego czasu jest pan w stanie przyjechać? Czas jest tu kluczowy, ponieważ organ można przetrzymać 10 godzin i dłużej, natomiast ludzie myślą, że przeszczep wątroby czy nerki to jest nic, taki zabieg z sercem to jest dopiero coś poważnego, bo to organ ważny, taki uduchowiony. Ale są w koszmarnym błędzie: z tego co mi wiadomo, chodzi tutaj o sprawdzenie zgodności, możliwości przeszczepienia, bo nie w każdym stadium bez stosownych analiz i procedur można tę wątrobę przeszczepić. To wszystko zaczyna być sprawdzane w momencie przyjęcia pacjenta do szpitala. Wówczas ruszają medyczne procedury.

W.C. I co działo się dalej po tym pierwszym telefonie?

A.W.: Są obdzwaniane kolejne osoby: które dziecko może zostać dowiezione najszybciej, któremu będzie można zrobić jak najwięcej badań, żeby później miało jak największe szanse na przeżycie. Ja jestem jakieś dwie godziny drogi od szpitala, a może na liście jest dziecko, które ma bliżej, ma większe szanse? Czas ma tu decydujące znaczenie, a dzięki szybkiemu dojazdowi lekarze mieli wystarczającą ilość czasu na przygotowanie Aminy do operacji. Dlatego czekaliśmy około pół godziny na kolejny telefon. Była wówczas 17:45, bo to był czas na podjęcie ostatecznej decyzji, komu tę wątrobę przeszczepić.

 

W.C.: Było więc nerwowe oczekiwanie, po czym kolejny telefon? 

A.W.: Tak, i kolejne, kluczowe pytanie – za ile pan będzie? Odpowiedziałem: maksymalnie do dwóch godzin. Usłyszałem: tak wpisuję, ale proszę nie pędzić na łeb, na szyję, żebyście dojechali cali i zdrowi, jednak trzeba do nas dojechać jak najszybciej. 

W.C.: Wtedy od razu pomysłał pan o telefonie na policję, żeby tam zwrócić się o pomoc?

A.W.: Już miesiąc temu mieliśmy podobną sytuację, bo Amina była przewożona do Ostrołęki, ze względu na wysoką temperaturę, a trzeba było chronić jej białko, właśnie do ewentualnego przeszczepu. Tam też byliśmy eskortowani przez policję, a do tego wiedziałem, że w Łomży nie ma obecnie karetek transportowych, są tylko covidowe, a do tego, wiedziałem, że gdyby tylko była taka możliwość, to po córkę przysłano by karetkę, albo Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Skoro tak, to decyzja mogła być tylko jedna: muszę pojechać, zresztą samochodem osobowym byłbym i tak szybciej niż karetką, szczególnie wysłaną z Warszawy, co tam i z powrotem by trwało jakieś trzy i pół godziny. Telefon był o 17:45. Zaraz po po nim zobaczyłem, że jesteśmy gotowi do drogi, żona chwyciła wszystko najpotrzebniejsze. Oddałem klucze sąsiadowi, wsiadłem do samochodu, pomodliłem się i zaraz po tym pierwszą rzeczą, którą wykonałem, był telefon na 112.

 

W.C.: Było więc jeszcze przed godziną 18?

A.W.: Była 17:48. Zostałem momentalnie przełączony, usłyszałem głos kobiety-policjantki. Zachowała się bardzo spokojnie i bardzo profesjonalnie. Przyjęła moje zgłoszenie – ja nawet tego nie pamiętałem, dopiero później przeczytałem w mediach, jak to powiedziałem: proszę o pomoc, ponieważ moja córka ma szansę na przeszczep, poproszę o eskortę policji z Łomży do Warszawy. 

Byłem już wtedy w drodze, więc po podaniu swego położenia nie rozłączaliśmy się. Patrol policyjny praktycznie mnie gonił, a kiedy tak się stało, byłem na linii już z tym oficerem z radiowozu. Usłyszałem głos mężczyzny, który do samego końca był ze mną w kontakcie. Poinstruował mnie jak mam się zachowywać, jasno i rzeczowo, ale czuło się też empatię, co też było bardzo ważne, bo jakim nie byłoby się twardzielem, to emocje były tu ogromne. Potrafiłem jednak je odłączyć, racjonalnie działać, a adrenalina dała mi ogromnego kopa. Skoncentrowałem się więc na zadaniu, które muszę wykonać, koncentruję się na drodze i wykonuję polecenia policji: proszę włączyć awaryjne i długie światła, trzymać się za nami w dystansie, a w razie jakichś problemów my zwolnimy, przyblokujemy ruch, etc.

W.C.: Później pojawiły się kolejne patrole, z innych jednostek?

A.W.: W Ostrowi Mazowieckiej przed przejazdem przejął nas kolejny patrol. Zrobili to tak mistrzowsko, że nie mam słów: patrol, który nas dotąd prowadził, zablokował drogę, żeby ten drugi mógł przejąć nas w ruchu, bo była to droga jednopasmowa. Odbyło się to tak płynnie, że nie było nawet sekundy przerwy. Wiadomo, wszystko jest w rękach Wszechmogącego i mogłem zaryzykować, nie prosić o eskortę, założyć, że dojadę w te dwie godziny.

 

W.C: Okazało się jednak, że na trasie był wypadek, zrobił się długi korek, a czegoś takiego nie da się przewidzieć...

A.W.: I ja też o tym nie wiedziałem, dowiedziałem się później. Dlatego nie ma co robić z siebie w takiej sytuacji żadnego Schumachera, przeceniać swoich umiejętności. Dopiero teraz przeczytałem o przypadkach, że ktoś jadąc na przeszczep utknął w korku, miał stłuczkę, albo z powodu opóźnienia organizm jego dziecka odrzucił przeszczepiony organ i potrzebna będzie retransplantacja - kolejna operacja. Podkreślam więc, że od razu w takiej sytuacji trzeba się zwrócić o pomoc do policji, od razu zadzwonić, a nie czekać, że policja sama zauważy tzw „pędzącego wariata” na trasie, tak jak to niedawno było w Olsztynie, że ktoś potrzebuje pomocy, bo to jest tylko strata bezcennych minut na wyjaśnienia.

W.C.: Kolejny patrol doprowadził państwa do Warszawy?

A.W.: Tak. I co bardzo ważne: na trasie nikt mnie nie stresował, że był wypadek, ponad 10 kilometrów korka. Pełny profesjonalizm. Zrobili korytarz życia, więc dojeżdżając tam widzieliśmy tylko, że samochody zjechały na pobocze, mieliśmy środkiem miejsce. Oczywiście byli i tacy, co tego nie zrobili, ale to były jednostki, a były tam przecież setki aut. Przejechaliśmy jednak ten odcinek bardzo szybko, bo mieliśmy jeden patrol z przodu, drugi z tyłu. Myślę, że w całej tej akcji brało udział jakieś 10 radiowozów: od zwykłych poprzez nieoznaczone czy nawet Grupa Speed, gdzie trzeba było, tam zablokowali skrzyżowania. Czasami z nami jechały nawet trzy patrole. Byli tam gdzie trzeba, co widać po całej udanej akcji. Nie byłoby tego bez pierwszej oficer dyżurnej pani Karoliny, później bez pana Piotra z drogówki – to oni koordynowali z Łomży działania przekazując dalej pozostałym policjantom, przekazując nas jak pałeczkę w sztafecie. I zrobili to perfekcyjnie, żadnymi słowami nie potrafię wyrazić wszystkim funkcjonariuszom uczestniczącym w tej akcji swej wdzięczności. 

 

W.C.: Przejazd przez Warszawę też był szybki, już pod okiem tamtejszych policjantów?

A.W.: Z tego co wiem był w to już zaangażowany garnizon warszawski. Też zachowali się świetnie: do tego stopnia, że już na miejscu zostali przy samochodzie, bo ja nie patrzyłem na nic, że został otwarty, z kluczykami, ważne było tyko zdrowie i życie naszego dziecka. Wyszedłem do nich dopiero wtedy, kiedy Amina trafiła na oddział, bo musiałem przestawić auto sprzed wejścia do szpitala. Wtedy dopiero mnie wylegitymowali, zapytali czy wszystko jest w porządku. 

W.C.: To o której byliście państwo pod Centrum Zdrowia Dziecka?

A.D.: Ja tego nie zarejestrowałem, ale policjanci twierdzą, że konwój trwał mniej niż godzinę i dziesięć minut, czyli około 70 minut. Akurat jak przyjechaliśmy, to pod szpitalem zwolniła się karetka i podeszli do nas ratownicy medyczni, bo wiedzieli, że to my. Podeszli do policjantów i powiedzieli, że nigdy by w tak szybkim czasie nie przyjechali. Poza policjantami chylę też czoła przed kierowcami, bo w Polsce słowo korytarz życia zaczyna być doceniane. Normalnie jadę do Warszawy jakieś dwie godziny i wiemy jak wygląda ruch TIR-ów na tej trasie, jak jadąc ciut szybciej blokują one lewy pas ruchu. Wiem, że podczas tego konwoju kierowcy TIR-ów przekazywali sobie informacje o nim przez CB radio, również Litwonom, Łotyszom, Ukraińcom i Białorusinom, a tym razem z daleka, z kilku kilometrów, było widać, że oni ustawili się w jeden „pociąg” na prawym pasie i nikt nikogo nie wyprzedzał, aż do momentu, kiedy bezpiecznie ich minęliśmy. 

 

W.C.: Kiedy Amina trafiła na oddział zaczęły się długie przygotowania do operacji, która rozpoczęła się dopiero w piątek około godziny 16?

A.W.: Tu dokładnie widać, ile trwa przygotowanie biorcy do operacji i przygotowanie do niej organu. Trzeba dać na to lekarzom jak najwięcej czasu – znowu to słowo czas – bo im lepiej przygotowany organ, im więcej czasu damy na wszelkie medyczne transplantacyjne procedury, tym później większe szanse na przyjęcie tego organu przez organizm i mniej komplikacji na przyszłość. Aczkolwiek wszystko w rękach Wszechmogącego.

W.C.: Każda sekunda, każda minuta ma ogromne znaczenie...

A.W.: Dokładnie. Ale nie chodzi też o to, żeby jak najszybciej „coś” komuś zabrać i przeszczepić drugiej osobie, to nie jest wymiana koła na pit-stopie w Formule 1. Cały zespół wykonuje ogrom czynności i zabiegów, o których mnie, laikowi, nawet trudno mówić.

 

W.C.: Ważne było również dla państwa to, że mogliście pozostać na terenie szpitala, w sąsiedztwie bloku operacyjnego?

A.W.: Moja żona nie mówi po polsku, chociaż trochę rozumie, ale ja mówię biegle po polsku. Dlatego, mimo sytuacji covidowej, dyrekcja Centrum Zdrowia Dziecka wyraziła zgodę, żebyśmy mogli pozostać tam we dwoje, za co ogromny szacunek. Może był to nietakt wobec innych rodziców, z których może pozostawać tylko jedno, ale sytuacja tego wymagała i dyrekcja szpitala zrozumiała naszą sytuację. Nikt też nie patrzył na to, że jesteśmy muzułmanami, że moja żona inaczej się ubiera – był szacunek, a nawet podziękowania, że daliśmy im czas, niezbędny do przygotowania operacji. My cały czas czuliśmy ich wsparcie, i słowa: „wszystko będzie dobrze”. My z kolei dziękujemy za to, że trzy zespoły transplantologiczne zostały postawione w stan alarmu i wykonały kawał ciężkiej pracy. Mogliśmy to obserwować, czekając na jej wyniki.

W.C.: Ile trwała ta operacja?

A.W.: Łatwo policzyć: od szesnastej do północy mamy osiem godzin, plus cztery i pół godziny z soboty nad ranem, co daje łącznie 12,5 godziny. To tylko, albo aż, 12,5 godziny... Umożliwiono nam obecność przy samym bloku operacyjnym, gdzie jest kanapa, toaleta. I my widzieliśmy tych lekarzy, pielęgniarki, jak schodzili z bloku, nie wiem: odpocząć, zmienić się. Widzieliśmy ich trud, ogromne zmęczenie, ale przechodząc koło nas przekazywali gesty: od zwykłego uśmiechu i skinięcia głową, przez podniesiony kciuk, zaciśnięte ręce... Tego była cała masa, a my bez słów rozumieliśmy, że wszystko idzie dobrze. Dodam, że jest tam jeden lekarz-koordynator, główny chirurg, który nadzorował od początku do końca pracę tych trzech zespołów, a poza nim drugi lekarz-koordynator, przekazujący informacje rodzicom, monitorujący operację na zewnątrz, bo w jej trakcie może się wydarzyć wszystko; może na przykład być niewystarczająca ilość krwi, bo moja córka ma leukopenię. To taki dobry anioł, który nie tylko czuwał nad tym wszystkim, ale dbał też o kondycję psychiczną rodziców: zawsze znalazł czas, żeby z nami porozmawiać, a był tam przez cały dyżur – kiedy jest chęć pracy i empatia – tak jak w przypadku wszystkich tych co nas otoczyli opieką, to te procedury mogą być przyjazne człowiekowi. 

 

W.C.: I państwo się o tym przekonaliście?

A.W.: My to odczuliśmy oczyma, sercem i duszą. Nikt nie przeszedł obok nas jak obca osoba, a już do tego lekarza-dobrego anioła nie mam słów uznania. I to są podziękowania nie tylko ode mnie, mojej żony i naszego dziecka, ale też naszej całej rodziny z Czeczenii, z Kaukazu, którzy również bardzo wszystkim dziękują, od policji po lekarzy i wszystkich pracowników szpitala, co przekazuję w ich imieniu jako ojciec i głowa tej malutkiej rodziny, części tej rodziny większej. Chcę też złożyć ogromny ukłon w stronę wszystkich pracowników Centrum Zdrowia Dziecka, bo bardzo szanowali odmienność naszej wiary – do tego stopnia, że nawet, kiedy nie było konieczości jakichś procedur, czekali, aż zakończymy modlitwę. Zagwarantowano nam również do opieki żeński personel, kiedy to jest tylko możliwe, dzięki czemu i żona, i córka, czują się teraz bardzo komfortowo. 

W.C.: W sobotę nad ranem operacja zakończyła się i jak to potoczyło się dalej? Początkowo wszystko wyglądało ponoć bardzo dobrze?

A.W.: Nad wyraz dobrze! Sami lekarze byli zaskoczeni, że Amina tak dzielnie daje sobie radę. I kolejna ważna rzecz: ten lekarz-koordynator, który był na bloku, po tej wielogodzinnej operacji przyszedł do nas, zresztą przed operacją też był – a widzieliśmy jego ogromne zmęczenie. Znalazł jednak czas, razem z tym drugim koordynatorem i przekazali, że operacja się udała, napotkali problemy, ale byli na nie przygotowani, udało się je zniwelować, są zadowoleni, życzą Aminie zdrowia, a teraz i my powinniśmy w końcu odpocząć. Człowiek, który schodzi z bloku operacyjnego po 12,5 godzinach, najpierw ściska mi rękę, potem nie wytrzymuje, obejmuje mnie, dziękuje, że byliśmy....., że byliśmy pod drzwiami?! I troszczy się o to, żebyśmy poszli odpocząć, bo musimy być teraz silni dla Aminy, że będzie nas teraz potrzebowała. Coś niebywałego, znowu brakuje mi słów. 

 

W.C.: Oni walczyli razem z państwem o zdrowie i życie Aminy...

A.W.: Nasza walka to było czekanie pod drzwiami i modlitwa o zdrowie dziecka...

 

W.C.: I wcześniej o to, żeby dowieźć ją na czas do szpitala, a później to lekarze przejęli pałeczkę, oni walczyli dalej...

A.W.: Mogę powiedzieć rodzicom w takiej sytuacji tylko jedno: jak już oddajecie dziecko na blok operacyjny, nie panikujcie. Trzeba zachować spokój, żeby nie być tam na oddziale dodatkowym pacjentem. Oddajemy nasz największy skarb, nasze dziecko, w ręce lekarzy, całego medycznego personelu i wierzymy, że wszystko będzie dobrze. 

W.C: Wierząc, że zrobią wszystko jak najlepiej, bo to wykwalifikowani specjaliści?

A.W.: Bez dwóch zdań. Jeszcze dużo rzeczy działo się tej nocy. Widzieliśmy choćby, ze względu na usytuowanie budynku, jak przywieziono organ, bo żona zauważyła światła. Widzieliśmy, jak te walizki koło nas przejechały, bo nie było innej możliwości wjechania na blok... I ci ludzie zachowywali się z ogromną godnością, a było widać, że też są zmęczeni, że to kolejny zespół transplantacyjny, który ma przekazać nie tylko organ, ale też wiedzę o nim. Za chwilę szwadron ludzi szedł na oddział  i ten gest w naszą stronę: będzie dobrze! Moja żona powiedziała wtedy: to nie przyjechał organ, to przyjechało życie dla naszej córki... Człowiek tak naprawdę nie myśli o pewnych rzeczach, te refleksje przychodzą później. Nasza córka dostała życie, pomogli w tym policjanci i lekarze, ale nie możemy też zapominać o tym, że to życie ktoś stracił... Dlatego pamiętajmy, o tym, że wskutek tej łódzkiej akcji z pavulonem i sprawy łowców skór, obraz transplantacji w Polsce jest bardzo zły, ale ta sprawa jest zamknięta, czarne owce zostały wyłapane, a wszyscy powinniśmy pamiętać o tym, żeby wyrażać zgodę na przeszczepienie swoich organów. 

Jestem muzułmaninem, ale wiem, że u chrześcijan mówi się, że organy w niebie nie są potrzebne. 

Jest więc bez znaczenia kto jest jakiej wiary, czy może nawet jest ateistą, bo mamy obowiązek ratować każde życie. Tak jak Bóg, w moim przypadku Allah, nie daje nam prawa tego życia odbierać, tak też każe nam je ratować, bo jest wartością najcenniejszą. 

 

W.C.: Jaki jest teraz stan Aminy, jakie są rokowania?

A.W.: Przeszczep wątroby jest 10-krotnie cięższy niż przeszczep serca. U niej na chwilę obecną jest cały czas zagrożenie życia, ale określa się stan: dobry, zły, ciężki, wymagający reanimacji. Amina ma w tej chwili stan dobry, stabilny. Oznacza to w jej przypadku, że wszystko jest OK, że lekarze są w stanie ją kontrolować, jest z nią pełen kontakt. Zaczęła nawet sama jeść i pić, natomiast jest jeszcze na bardzo silnych lekach przeciwbólowych, ale już nie na oddziale reanimacyjnym czyli intensywnej terapii, na którym przyszło nam niestety trochę pobyć z powodu komplikacji, ale to już jest za nami.

W.C.: Może być i tak, że córka spędzi w szpitalu nawet pół roku, a to wszystko są koszty, bo wymaga przecież specjalistycznej diety, środków, rehabilitacji – w jakiej państwo jesteście sytuacji, pewnie potrzebna jest pomoc?

A.W.: Dzisiaj (w czwartek 15 lipca- red.) mogłem przyjechać do Łomży, spotkać się z pracownikami pana prezydenta i zobaczymy jakiej pomocy nam udzielą, bo my jej potrzebujemy. Z tej racji, że mamy dochód na trzy osoby powyżej ustawowego 1.590 złotych, nie kwalifikujemy się do jakiejś większej pomocy z MOPS-u, a koszty są ogromne – na przykład buteleczka płynu na odleżyny, 100 ml, kosztuje 49,99 zł. Dlatego liczymy na wsparcie ze strony władz miasta, pana prezydenta. Już mam sygnały, choćby od zawodników MMA z Olsztyna czy z klubu strzeleckiego Sagittarius, w którym Amina trenowała, gdzie uzyskała licencję PZSS, że wesprą Aminę. Skoro mogą sportowcy „przejąć teraz pałeczkę w sztafecie pomocy” to zdziwię się jeśli pan prezydent miasta Łomża przejdzie obok problemu obojętnie.

Wojciech Chamryk

 


 
 

W celu świadczenia przez nas usług oraz ulepszania i analizy ich, posiłkujemy się usługami i narzędziami innych podmiotów. Realizują one określone przez nas cele, przy czym, w pewnych przypadkach, mogą także przy pomocy danych uzyskanych w naszych Serwisach realizować swoje własne cele i cele ich podmiotów współpracujących.

W szczególności współpracujemy z partnerami w zakresie:
  1. Analityki ruchu na naszych serwisach
  2. Analityki w celach reklamowych i dopasowania treści
  3. Personalizowania reklam
  4. Korzystania z wtyczek społecznościowych

Zgoda oznacza, że n/w podmioty mogą używać Twoich danych osobowych, w postaci udostępnionej przez Ciebie historii przeglądania stron i aplikacji internetowych w celach marketingowych dla dostosowania reklam oraz umieszczenia znaczników internetowych (cookies).

W ustawieniach swojej przeglądarki możesz ograniczyć lub wyłączyć obsługę plików Cookies.

Lista Zaufanych Partnerów

Wyrażam zgodę