Olimpijskiego medalisty związki z Łomżą
Wojciech Nowicki zdobył złoty medal w rzucie młotem podczas igrzysk olimpijskich w Tokio, osiągając 82,52 m i poprawiając swój rekord życiowy. To jego największy sukces, chociaż wcześniej był już wielokrotnie medalistą mistrzostw Europy i świata, a na poprzedniej olimpiadzie wywalczył brąz. Jest zawodnikiem Podlasia Białystok, ale ma też związki z Łomżą, bowiem jego żona Anna jest łomżynianką. Bywają więc w grodzie nad Narwią często, a podczas ostatniej wizyty udzielili 4lomza.pl podwójnego wywiadu, opowiadając o wspólnej drodze do sukcesów, bo jak podkreśla młociarz: finalnie to ja rzucam, ale pracujemy na to razem.
Wojciech Chamryk: Pamiętam, że interesował się pan piłką, trenował w Jagiellonii Białystok – skąd ten zwrot ku lekkiej atletyce, zainteresowanie rzutem młotem? Przecież z takimi warunkami fizycznymi byłby pan świetnym środkowym obrońcą lub napastnikiem?
Wojciech Nowicki: Jako mały chłopiec marzyłem o zostaniu piłkarzem i efektem tego była krótka przygoda z piłką nożną. Kiedy jednak trenowałem widziałem, że to nie to, bo nie nadaję się do sportu drużynowego, nie odnajduję się w tym. Faktycznie grałem na obronie, ale nie widziałem się w tym – może po części dlatego, że jestem indywidualistą. I dopiero w liceum, kiedy miałem już 18 lat, wypatrzył mnie trener od biegów krótkich, świętej pamięci pan Stanisław Gano i zaproponował, żebym poszedł na trening rzutu młotem. Poszedłem, spodobało mi się to, złapałem do tego dryg, sukcesywnie zacząłem poprawiać swoje wyniki i tak już zostało.Teraz jest to już w pewnym sensie sposób na życie, bo zdobywam medale, zarabiam pieniądze, mogę dzięki temu utrzymać rodzinę.
W.C.: Ale na początku kariery nie było jeszcze mowy o tym zawodowym poziomie – kiedy poczuł pan, że to jest właśnie to: po pierwszym medalu mistrzostw świata, może mistrzostwie Europy czy po olimpijskim brązie?
W.N.: Tu decydujące były wyniki. Pod koniec studiów, kiedy byłem już bliski czołówki, postanowiliśmy z żoną, a tak naprawdę to ona zadecydowała, żebym trenował dalej i starał się o kwalifikację na igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro. Wtedy już całkowicie poświęciłem się przygotowaniom do olimpiady, zrobiłem tę kwalifikację i niespodziewanie udało mi się zdobyć brązowy medal.
W.C.: Dla nas to również była przyjemna niespodzianka. Pani Anno, czyli miała pani wpływ na karierę męża, zdopingowała go pani do wykonania tego kolejnego kroku?
Anna Nowicka: Wojtek powiedział, że to ja byłam tego głównym motorem, że to ja zdecydowałam. Ale wyglądało to tak, że rozmawialiśmy po ukończeniu przez niego studiów, rozważaliśmy, że jako młode małżeństwo za coś musimy się utrzymać, więc jaka decyzja, co robimy?
W.N.: Ale to ty podjęłaś tę decyzję, bo ja miałem ogromne wątpliwości, wahałem się co robić...
A.N.: Może miałeś wątpliwości, że jako mężczyzna, głowa rodziny powinieneś zapewnić nam utrzymanie, a na tym pierwszym etapie uprawiania sportu pieniądze będą bardzo małe? Mówiłam jednak, że damy finansowo radę, że warto zobaczyć co wyjdzie ze sportem, że trzeba spróbować.
W.C.: A kiedy pojawiły się pierwsze wyniki i medale było już z każdym rokiem łatwiej?
W.N.: Po brązie w Rio de Janeiro zacząłem jeździć na zawody wyższej rangi, na różne mitingi – zacząłem zarabiać pieniądze i dzięki temu mogłem skupić się na sporcie, bo były stypendia, miałem już przygotowaną całą tę bazę. Można więc powiedzieć, że to ryzyko nam się opłaciło, miałem też trochę szczęścia, ale na spokojnie mogłem przygotowywać się do kolejnych igrzysk olimpijskich.
W.C.: W roku 2016 ten olimpijski wynik 77,73 m był jednym z pana najlepszych?
W.N.: Życiówkę miałem wtedy 78 czy 79 metrów, mogło więc być jeszcze lepiej. Był to jednak trudny konkurs, bo był to mój pierwszy tak duży konkurs i było troszeczkę stresu. Nie chcę też zwalać na sędziego, ale trochę mi „dopomógł”, bo miałem dwa rzuty spalone, kiedy tak naprawdę nie były i wideoweryfikacja to potwierdziła. Ale cała taktyka legła już w gruzach, wkradł się stres i ciężko było rzucać dalej, ale starałem się zrobić co mogłem – w ostatniej kolejce udało mi się pozmieniać pozycje i wskoczyć na podium.
W.C.: Wtedy był to ogromy sukces, a po nim przyszły kolejne, choćby mistrzostwo Europy w roku 2018, kolejne medale mistrzostw świata?
W.N.: Wtedy miałem już zapewnione wszystko do treningu, miałem spokój, zero stresu i to zaowocowało jeszcze lepszymi wynikami, bo sukcesywnie, z roku na rok zacząłem się poprawiać, za czym poszły medale.
W.C.: Na tych igrzyskach wyglądało to już nieco inaczej – czuł się pan już pewniej, należąc w końcu do światowej czołówki młociarzy, będąc jednym z faworytów?
W.N.: Tak, ale na takiej imprezie nie ma faworytów. To ogromny stres i duża adrenalina i każdy musi sobie z tym poradzić. Dlatego często widać, że najwięksi faworyci szybko odpadają, nie radzą sobie z tym stresem, presją oczekiwań.
W.C.: Trzeba więc skoncentrować się na zadaniu, nie myśleć o niczym innym?
W.N.: Dokładnie. Ja byłem spokojny, co pewnie wynikało tego, że miałem równy cały sezon, bardzo stabilny. Jadąc do Tokio wiedziałem, że jestem w formie, jestem bardzo dobrze przygotowany i technicznie, i motorycznie. Praca z psychologiem sportowym też mi pomogła, więc udało się nam te wszystkie elementy poukładać i w Tokio miałem szczyt formy. Na kwalifikacje i na finał wszedłem więc bardzo spokojny, pewny tego co robię, co przełożyło się na wyniki.
W.C.: No i na rekord życiowy, bo rzucił pan 82,52 m?
W.N.: Śmieję się, że na razie chciałbym to powtórzyć, chociaż wiem, że jeszcze mam jakieś rezerwy.
W.C.: Pani Anno, związanie się z zawodowym sportowcem stwarza jakieś problemy w kuchni. Myśli pani: co ja przygotuję na obiad, żeby mąż zachował dietę, bo wszystko musi być odpowiednio zbilansowane, etc.?
A.N.: Właśnie zupełnie nie. Problem życia ze sportowcem jest za to taki, że często nie ma go w domu, bo to ciągłe wyjazdy i nieobecności. Co do diety, to na szczęście nas to nie dotyczy, te wszystkie trzymania wagi.
W.N.: Wagi muszę oczywiście pilnować, co tydzień się ważymy, ale nie mam jakichś ograniczeń. Obecną optymalną wagę mam 133 kilogramy, muszę więc tylko pilnować, żeby za bardzo nie spadła i żeby się nie roztyć.
W.C.: Po zdobyciu w Tokio brązowego medalu Paweł Fajdek przepraszał swoją rodzinę, że przez kilka miesięcy był nie do wytrzymania, bo przygotowywał się do olimpiady i to było dla niego ogromne obciążenie. Kiedy wcześniej oglądałem różne wywiady i tak teraz rozmawiamy, mąż sprawia wrażenie bardzo spokojnego, opanowanego człowieka, tak więc pani chyba nie była w takiej sytuacji?
A.N.: Zupełnie nie. Mieliśmy jednak świadomość, że to rok olimpijski, a porównując poprzednie lata trochę się to jednak różni, bo wszystko musi być podporządkowane temu startowi, trzeba też uważać na zdrowie, żeby nawet się nie przeziębić.
W.C.: Dziewczynki też wiedzą, że w domu musi być spokój, kiedy tata przygotowuje się do tak ważnych zawodów?
W.N.: Tak, ale to bez żadnych nerwów. Tu trening jest po prostu priorytetowy: nawet jeśli mamy jakieś spotkania czy wyjazdy rodzinne, to żona wie doskonale, że wszystko jest mu podporządkowane. Jeśli więc jedziemy w weekend do teściów do Łomży, to najpierw jest trening, później posiłek i dopiero jedziemy, od tego nie ma żadnych odstępstw. Wiem, że żona trochę się denerwuje choćby tym, że któraś córka jest przeziębiona, a ja mówię, żeby wzięła zwolnienie z pracy, bo jest trening, a dziecka tam nie zabiorę, bo muszę poświęcić całą uwagę pracy.
A.N.: To właśnie kolejny aspekt związku ze sportowcem. Kiedy dwoje małżonków pracuje, to przy chorobie dziecka raz mąż bierze wolne, raz żona, a tutaj nie ma o tym mowy – nawet kiedy mąż jest w domu, to i tak pod tym względem nie mogę na niego liczyć, bo z treningu dnia wolnego wziąć się nie da, jeśli chce się być w najwyższej formie.
W.N.: Niestety, szczególnie w roku olimpijskim, wszystko jest ustawiane pod trening. Jeżeli mam być przygotowany w 100% to muszą mi w tym pomóc również członkowie rodziny, bo sam tego nie ogarnę – dobrze, że mam takie wsparcie. Zrozumienie bliskich dużo daje, mam wtedy komfort i mogę skupić się na treningu.
A.N.: Wojtek to często podkreśla, że jak wie, że w domu jest spokojnie, że wszyscy są zdrowi, to trenuje mu się lepiej, nie jest na siłowni czy nie trenuje rzutów, mając z tyłu głowy jakiś problem.
W.N.: Jeżeli ma się spokój, to przekłada się to później na wyniki. Idę więc na te dwa codzienne treningi po 2,5 godziny, jestem na nich maksymalnie skupiony, wiem co mam zrobić, nad czym mam popracować i jest to coś ogromnie ważnego. Pamiętam, że kiedy żona rodziła, a byłem akurat na obozie, bo córka urodziła się wcześniej, a miałem być w domu na czas narodzin, to tego dnia nie mogłem się skupić na niczym, ciągle tylko sprawdzałem telefon między rzutami, czekałem na wiadomość.
W.C.: Są więc czasem nerwy, że męża nie ma w domu, że wszystko trzeba planować, ale z drugiej strony ma pani ogromną satysfakcję, oglądając choćby niedawno transmisję z Tokio, kiedy prowadził od początku konkursu?
A.N.: Tak, to są szczególne chwile, warte wszystkich wyrzeczeń.
W.N.: Zawsze powtarzam, że finalnie to ja rzucam, ale pracujemy na to razem, bo to, jaką mam sytuację w domu daje mi ogromny komfort, żona bardzo mi pomaga i jest wyrozumiała. W sumie fajnie, że sport nie jest na całe życie, bo gdybym miał tak funcjonować dłużej, to pewnie bym się nie zgodził. Minie jednak jeszcze kilka lat i będę już cały czas w domu, będziemy mieć takie normalne życie – na razie poświęcamy się, ale też warto pamiętać o tym, że medal olimpijski jest nie tylko ogromnym osiągnięciem, ale daje też dużo pod względem finansowym, człowiek jest wtedy spokojniejszy, że w wieku 40 lat ma tę emeryturę, dodatek olimpijski. Wielu moich kolegów mówi, że wszystkie swoje osiągnięcia i medale zamieniliby na ten jeden krążek – ja sam nigdy nie przypuszczałem, że zdobędę na olimpiadzie medal, tylko marzyłem o tym, żeby pojechać na igrzyska. A mam już dwa medale, w tym złoty, ale to do mnie jeszcze jakoś nie dociera – po Rio trwało to jakiś miesiąc, aż do mnie dotarło, że zdobyłem medal olimpijski.
W.C.: Ten złoty medal w Tokio zadedykował pan tragicznie i przedwcześnie zmarłej Kamili Skolimowskiej, również złotej medalistce w rzucie młotem – miał pan okazję ją poznać, stąd ten wzruszający gest?
W.N.: To była bardzo fajna osoba, nie tylko jako sportowiec, ale również człowiek. To ogromny żal, że nie ma jej już z nami... Jadąc na konkurs finałowy pomyślałem, że jak wygram, bo wiedziałem, że mogę walczyć o medal, to zadedykuję go Kamili. Miałem okazję ją poznać, wtedy trenowała jeszcze z Szymonem Ziółkowskim, a ja, trenując od roku 2007, mogłem po roku poznać takich mistrzów, była więc to dla mnie nobilitacja. Urzekło mnie wtedy to, że byłem tak naprawdę nikim, takim chłopakiem z ulicy, a ona nie zwróciła na to uwagi, potraktowała mnie jak kogoś równego sobie, absolutnie nie dała mi odczuć, że jest tak utytułowaną zawodniczką. Dlatego medale medalami, ale też staram się być normalny. Wiadomo, że medale zdobywa się przede wszystkim dla siebie, ale również dla kibiców, dla Polski. Bardzo to doceniam, że są z nami, że nas dopingują, że tak pięknie powitali nas na Okęciu, że gratulują mi na ulicy. Cieszę się też, że Polacy dostrzegają również inne sporty poza piłką nożną, że też zdobywamy medale. Są też czasem takie sytuacje, jak pojechałem z mamą na zakupy i jeden pan zdziwił się, że robię coś takiego, był bardzo zaskoczony. Odpowiedziałem, że jestem normalnym obywatelem – wróciłem z Tokio i muszę zrobić zakupy, bo żona mnie wysłała (śmiech). Może ludzie myślą, że mamy takie zarobki i zachowujemy się jak gwiazdy futbolu, ale tak nie jest – można normalnie spotkać mnie w sklepie czy na ulicy.
W.C.: Dwa starty w igrzyskach olimpijskich i dwa medale – do trzech razy sztuka?
W.N.: Nigdy nie wybiegam tak daleko w przyszłość, cele stawiam sobie z roku na rok. Sport zawodowy jest bowiem taki, że nigdy nie wiem, kiedy, nie daj Boże, przyjdzie kontuzja. Staram się temu zapobiegać, teraz mam sztab ludzi, którzy pilnują mego zdrowia, ale tego nigdy się nie wie, bo są duże przeciążenia. Jeżeli więc za trzy lata będę zdrowy i będzie dane mi się przygotować na 100%, to myślę, że powalczę i będę się starał, ale niczego nie obiecuję – choćby Marcin Lewandowski był przygotowany, zerwała się w biegu łydka i koniec, po marzeniach i planach. Też startowałem w tym roku na Węgrzech, rzuciłem jeden rzut, naciągnąłem bok pleców i z tym naciągniętym bokiem startowałem aż do igrzysk i w finale też mi dokuczał. Już jeden lekarz mi mówił, że muszę przywieźć z olimpiady srebro, to będę miał komplet (śmiech). Ale na tę chwilę koncentruję się na końcówce sezonu, bo mam jeszcze dwa starty, a potem chcę odpocząć z rodziną. W dalszej kolejności będę myślał o startach w przyszłorocznych mistrzostwach świata i mistrzostwach Europy, to będzie na razie mój priorytet, bo wyznaję zasadę: małymi krokami do celu.
Wojciech Chamryk
Fot. Elżbieta Piasecka-Chamryk