Droga przez mękę ze złamaną ręką
Twarz ma jak żużlowiec po wypadku, trzy tygodnie zwolnienia lekarskiego i przeżycia potwornego bólu. Sobotni poranek i jego konsekwencje pozostaną doświadczeniem na całe życie. - Wchodziłam z naczyniami na taras, potknęłam się na ostatnim schodku i upadłam – opowiada Agata Durzyńska, nauczycielka muzyki i chórmistrz z Łomży. - Poczułam w barku straszliwy ból. Ponieważ nie mijał, zadzwoniliśmy z mężem pod numer 112. Poinformowano nas, żeby jechać na SOR do Zambrowa... W tym momencie zaczyna się bieg wydarzeń jak z filmu akcji, okraszonej scenami Monty Pythona.
Latający cyrk Monty Pythona bawił świat absurdalnymi gagami komediowymi Anglików, ale wtedy Pani Agacie nie było do śmiechu. - Z naszej działki do Zambrowa jest około 60 km - opowiada. Na miejscu jest po godz. 13. Przyjmują dane, mierzą temperaturę, robią wywiad. - Skierowano mnie do pomieszczenia, gdzie stały puste łóżka, wózki inwalidzkie i parawan. Z bólu chodziłam po cztery kroki w każdą stronę, dopóki nie zobaczyłam, że za parawanem leży ciało nieboszczyka w białym, foliowym worku. Za pół godziny przyjechali panowie w garniturach, przewieźli go obok mnie pod okienko, dokonali formalności i opuścili szpital. Pozwolono mi przejść na korytarz SOR. Ponowne wypełnianie formularzy. Siedzę na krześle, bujam się z bólu, zasypiam. Budzę się i patrzę na ludzi: pan, któremu pobrano krew, dwie panie ze zmiażdżonymi palcami. Przyjeżdża mężczyzna, zasłabł w pracy – dostaje kroplówkę. Ok. 15.40 idę do okienka rejestracji i proszę o środek przeciwbólowy.
Zastrzyk i rentgen na własne życzenie
Dostaje zastrzyk. Gdy przechodzi lekarz, łomżynianka prosi o RTG, przypuszczając, że to złamanie kości lewego ramienia. - Ponad dwie godziny lekarz w gabinecie nie przyjmuje żadnego pacjenta – wspomina sobotni koszmar. Około 18. ma badanie RTG. Radiolog potwierdza, że to złamanie kości ramienia. Godzinę później pielęgniarka z ratownikiem medycznym zabandażują tak obolałe miejsce opatrunkiem Desaulta. O wpół do 9. wieczorem wywołują ją do okienka po wypis i skierowanie do poradni ortopedycznej. - Pytam, co dalej, informacja z okienka brzmi: „W poniedziałek do poradni w Wysokiem Mazowieckiem i orteza”. Wracamy samochodem. Poznałam boleśnie wszystkie garby i dziury w drodze... W niedzielę boli coraz gorzej, rozluźnia się opatrunek... Nie mogę zasnąć drugą noc. Czekam poniedziałku jak zbawienia.
„Wpadłam w szał. Gdzie jest dyrektor?!”
Dzwoni w poniedziałek o 8. rano do Wysokiego Mazowieckiego. Informują, że mogą przyjąć za 2 tygodnie, a może w przyszłym tygodniu, trzeba się dowiadywać. - Dzwonię do lekarza rodzinnego, czy przy bólu po każdym poruszeniu i miękkim opatrunku mam tyle czekać – opowiada gehennę po wypadku. - Zaleca mi szukać pomocy w innym szpitalu. Dzwonię do Ostrołęki. Po miłej rozmowie i wystawieniu przez lekarza rodzinnego kolejnego skierowania z napisem PILNE, jadę do szpitala w Ostrołęce 35 km. W rejestracji odmowa przyjęcia. Mówię, że obiecano przyjąć, więc miła pani idzie zapytać lekarza. Lekarz wyraża zgodę – uff! Proszą o zdjęcie rtg z Zambrowa, ale nikt mi go nie dał przy wypisie. Mam dwa wyjścia: jechać do Zambrowa i odebrać lub zrobić nowe, ale trzeba skierowanie od rodzinnego z Łomży. Jedziemy 70 km do Zambrowa. Pani w okienku informuje, że mi nie da – bo nie wydają z badań wewnętrznych. Tłumaczę, że będę się leczyć w innym szpitalu i muszę mieć. Nic z tego. Wpadłam w szał, wykrzyczałam wszystkie instytucje, które powiadomię o niekompetencji, braku informacji, braku empatii i zaniedbaniach. Rzuciłam się w korytarz, w stronę administracji, krzycząc: - Gdzie jest dyrektor?! Pani z okienka powiedziała, że „może mi wypalić płytkę, jak tak bardzo chcę”. Mam czekać 5 minut. Po 40 minutach upomniałam się o płytę, a pani dała mi ją mówiąc „zapomniałam” Godzina 14. Przypuszczam, że nie zdążymy do Ostrołęki. Widzę tablicę informacyjną: przychodnia urazowo-ortopedyczna. Proszę o zarejestrowanie – niemożliwe, bo już nie ma lekarza. Mieliśmy 60 minut na dojazd do Ostrołęki... Trafiliśmy w korek. Do szpitala dotarłam o godz. 15. 01. Światła zgaszone, pusty korytarz... Opadła mi zdrowa ręka. Jeszcze jedna nadzieja – SOR! Weszłam, opowiedziałam w okienku rejestracji, o co mi chodzi, i się rozpłakałam.
Lekarz słuchał scenariusza rodem z filmu Barei
Pielęgniarka poszła do lekarza z litości. Zgodził się przyjąć. Siedzę pod drzwiami, w kolejce sześć osób. Po doświadczeniach z Zambrowa, myślę, że potrwa to kilka godzin. 20 minut później prosi do gabinetu. Cierpliwie słucha scenariusza rodem z filmu Barei. Ogląda wypis, zdjęcie rentgenowskie, mój opatrunek – wszystko ok. ale lepiej założyć ortezę. Prosi, żebym poczekała parę minut – wraca. Otrzymuję informację: złamanie jest nieskomplikowane. Dostaję receptę na środki przeciwbólowe, zwolnienie do pracy, zapotrzebowanie na ortezę (dzięki temu, zapłacę 10 % ceny) i skierowanie na wizytę kontrolną w poradni ortopedycznej. Dziękuję za pomoc doktorowi nauk med., specjaliście chirurgii ogólnej i medycyny ratunkowej Krzysztofowi Tyburczy, swemu mężowi i nikomu więcej.
Agata Durzyńska przypomina że z usług medycznych w Szpitalu Wojewódzkim w Łomży, zanim 13. marca 2020 r. został zamieniony na szpital zakaźny dla chorych i z podejrzeniami koronawirusa, korzystało ponad 120 tysięcy mieszkańców Łomży, powiatu łomżyńskiego i sąsiednich powiatów. - A teraz korzysta ze szpitala ilu pacjentów? - zadaje pytanie wojewodzie podlaskiemu Bohdanowi Paszkowskiemu, który dwa miesiące temu wydał decyzję o zamknięciu jedynego szpitala w Łomży. - Przypomniałam sobie wszystkie przekleństwa, jakie w życiu słyszałam. A moim bólem i nerwami chętnie podzieliłabym się z wojewodą Paszkowskim. Czy to pan wojewoda Paszkowski zwróci mi koszty, które poniosłam przez jego decyzję ? Co by pomyślał, gdyby to przytrafiło się jego żonie...?
Mirosław R. Derewońko