Czerwona szkoła
Przeczytałem ostatnio, jak ktoś w internetowym komentarzu zachwycał się wyjątkowością naszego pięknego kraju. To faktycznie jest niezwykły kraj, ze wskazaniem na najciekawszych w świecie mieszkańców. Niemal wszystko, co robimy, robimy na złość. Nawet jeżeli wyjdzie nam coś pozytywnego, to w trakcje lustracji, drugiego czy trzeciego dnia okazuje się, że mamy coś za uszami, zrobiliśmy to na przekór innym, i właściwie to właśnie dodało nam skrzydeł.
Nie wiem, czy ktokolwiek na świecie tak widzi swoich, czy ktokolwiek robił badania, ale wydaje się, że nasza wyjątkowość istnieje w tym względzie ponad wszelką wątpliwość. Do tezy doprowadza światowa reakcja na jabłkowe embargo, a raczej reakcja na naszą reakcję na embargo. Po pierwsze, zrobiliśmy to w typowy sposób. Pies z kulawą nogą nie interesował się tymi jabłkami, czy są nasze, czy zagraniczne, czy robaczywe, pryskane, jak się je zbiera, który gatunek jest najlepszy, czy jabłkowy „Paprykarz” wychodzi na swoje, czy w tym roku on wypali – jak żyć? Nikogo to nie interesowało, dopóki naszymi jabłkami nie zainteresowali się Rosjanie. Zwykle w historii, jak się Ruscy czymś u nas interesowali, to później taki delikwent zegarki nawet na nogach nosił, a budzik miał przytroczony szpagatem do paska. Takie ichniejsze podejście do czerpania z dorobku innych. Tymczasem w osłupienie wprawiła nas wiadomość, że oni czegoś od nas nie chcą (!) i są to jabłka. Jak już sobie przypomnieliśmy, że jesteśmy czołowym producentem jabłek na świecie i zaczęło coś świtać, że przemysł rolno–spożywczy był zawsze podstawą naszej narodowej egzystencji, wzięliśmy się za odwet. Uruchomiono kolejną narodową cechę, wyjątkowy humor, ujawniany tyko w wyjątkowych i beznadziejnych sytuacjach, i poszło. Zaczęliśmy na złość Putinowi jeść własne jabłka. Akcję zauważono w świecie i od razu poczuliśmy się lepiej. Jesteśmy bowiem łasi na pozytywne spojrzenie Zachodu, choćby najdrobniejsze. Choćby o największą pierdołę chodziło, jak nas pochwalą, na sztandarach nosić będziemy. A jak to nieprawda, uwierzymy natychmiast! To jest efekt wcześniejszych relacji z przyjaciółmi Ruskimi. Pozbawili nas bowiem kiedyś czegoś gorszego niż jabłczanych rynków zbytu. Pozbawili nas narodowej powłoki ozonowej. Po wymordowaniu budowanych przez setek lat elit i pozostawieniu na ich miejscu własnych parobków, wtłoczyli w naród poczucie niższości. Trzeba będzie z mozołem gramolić się z tego długie lata. Nie ma więc co się dziwić, że tak wyszkoleni przez swoich panów jesteśmy narodem niedowiarków i zawistników. To przez lata pozwoliło nam przetrwać. Niestety, w oparciu o to również uczyliśmy się nowych rzeczy i tak wiele sytuacji jest u nas postawionych na głowie.
Nawet system wyborczy, o czym już wielokrotnie pisałem, jest tak skonstruowany, że prawdziwego wroga znajdziesz wcale nie w przeciwnym ugrupowaniu, a na własnej liście wyborczej.
Jest tylko jedna rzecz, którą robimy wyłącznie z pozytywną myślą o sobie i bliskich. Mianowicie, wydajemy pieniądze. A kiedy jeszcze są nie nasze?! Matko kochana, toż to jak znaleźć pustynny wytrysk źródlanej wody! Wydawanie publicznych, czyli niczyich pieniędzy na siebie, jest jak znalezienie skarbu bez granic. Niestety togo, że te we wspólnej kasie są niczyje i na kogo najlepiej je wydać, też się od nich nauczyliśmy. System kilku dekad wykładów zrobił swoje. Oni to przynajmniej mają ropę i gaz. Mieli z czego uzupełniać. Tymczasem nas uczyli, jak się nie przejmować wężem w kieszeni. I tak zostawili nam wiernych uczniów, którzy dziś decydują o budowie dwupasmowych ulic donikąd, marin, do których nie można dopłynąć, parków rozwoju rodzinnego przemysłu. Tymczasem samorządowy budżet wcale nie jest bez granic.
Mariusz Rytel