Wychowanie kiboli
- Coś Pan taki uprzejmy?! „Przepraszam” i „przepraszam”! - Z tego samego powodu, dla którego Pan nie jest. Tak zostałem wychowany. To fragment z „12. gniewnych ludzi.” Mimo kolejnej już lektury tego filmu, pewnie bym o tym szybko zapomniał gdyby nie Leszek Miller. Szef SLD, poproszony w radiowej Trójce o komentarz dotyczący „kiboli”, był łaskaw zauważyć, że zachowują się tak, bo to ludzie „wychowani przez IPN”.
Pamiętam, w mojej wiosce nie było stadionu. Nie było nawet porządnego boiska, o ile ktoś na łące przed szkołą nie skosił trawy. Często dopomagał nam rozpoczynający się sezon wypasu bydła. Pierwszy wariant dla zawodników z wczesnej podstawówki był, rzecz jasna, bardziej korzystny. Niestety, o wiele rzadszy. Zwykle raz do roku, na początku sezonu. Drugi też miał swoje plusy. Takiego treningu nawet Smuda by nie wymyślił. W trakcie wyprowadzania kontry najlepiej było futbolówką pacnąć w krowi placek, później nie brudząc nawet buta (1. zasada „shit site of the ball”) doprowadzić do dogodnej pozycji strzeleckiej. Akcja zwykle kończyła się sukcesem, a mecz draką. Każdy ówczesny Valdes nawet jak raz obronił, to i tak śmierdział i wrzeszczał ze złości. Później przychodziły starsze dzieciaki i było po meczu. Zresztą, oni się też długo nie nagrali. Bez sztucznego oświetlenia i podgrzewanej murawy sezon trwał raptem 2 – 3 miesiące. Do koszenia boiska nie było chętnych. Nie dawali wtedy jeszcze dopłat i nie było kwotowania, więc krów nie było za wiele.
Kiedy kończył się sezon, starsi przenosili się pod remizę. Co sobota odbywały się tam WMMA, czyli Wioskowe MMA. Sport ten był o tyle bardziej atrakcyjny od dzisiejszego pojedynku w ramach mieszanych sztuk walki, o ile udało się komu wyrwać sztachetę z gwoździem z pobliskiego płotu. Testosteron napędzający odwieczną potrzebę rywalizacji musiał gdzieś znaleźć ujście. Kiedy kończył się sezon albo próg frustracji na szturchańce i „haki” był już wyjątkowo nisko, przerzucałem się na ping ponga – prawdziwy sport wiejskich intelektualistów. Nie było większego wyboru, bo z całej palety narzędzi sportowych, oprócz piłki, w szkole był tylko stół do tenisa, dwie „dechy” i „czeszka”. Piłeczka pingpongowa o wadze średniej wielkości buraka ćwikłowego i właściwościach sprężynowych łożyska od snopowiązałki. Się grało. Zainteresowanie piłką nożną wróciło i rozwija się wprost proporcjonalnie do wieku chłopaków. Synowie zobowiązują bardziej niż własne przekonania. Fanatykiem nie jestem. Życie dziś przynosi wystarczająco dużo adrenaliny takim zgredom jak ja. Nawet nie wiem, co z Legią, bo właśnie piszę. Nie ma potrzeby się za darmo denerwować.
Już niebawem mecz ŁKS-u z rezerwami Jagiellonii. Na tych, którzy przyjadą do Łomży wszczynać burdy, i tych, którzy w tym samym celu będą na nich czekać, nie ma określenia. Nie ma takiego wyrazu, który w zestawieniu z takimi typami w całej Polsce i na świecie nie obrażałby chorych psychicznie i lekarzy pracujących nad ich stanem zdrowia. Nie ma takiego przekleństwa, które w zestawieniu z nimi nie obrażałoby zwykle odpornych na obelgi kobiet o wątpliwej reputacji. To margines który trzeba kontrolować, piętnować i skutecznie karać. Oczywiście wtedy, kiedy prawo zostanie złamane lub istnieje ryzyko, że ucierpią na tym inni ludzie.
Pytanie, co z całą resztą? Piłka prawdziwą, wymierną korzyść przynosi tym, którzy wiedzą, ile włożyć, żeby wyjąć. Satysfakcję tym, którzy identyfikują się ze swoim klubem, ale nie zapominają o zdrowym rozsądku. Dumę tym, którzy mają okazję wytłumaczyć swoim dzieciom w miarę proste boiskowe zasady w tym skomplikowanym świecie. Dziś ci, którzy nazywają rzeczy po imieniu, patrioci z lekką konserwą wartości – to faszyści. Ci, dla których ważna jest wspólnota, a Ojczyzna to nie jest tylko napis na dropsach – to nacjonaliści. Na szczęście, część z nich lubi piłkę nożną, są więc wszyscy kibolami „wychowanymi przez IPN”.
Szukając w myślach odpowiedzi, nie mogę znaleźć argumentów na poparcie tej śmiałej tezy.
Będąc dzieckiem, nie słyszałem, żeby do wychowania kibiców i graczy na podwórkowych boiskach wtrącał się instytucjonalnie jakiś historyk. Nie słyszałem też, żeby Instytut Pamięci Narodowej organizował jakieś specjalne szkolenia. Za to czytałem, że były premier studia skończył w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR, gdzie wpajano zasady marksizmu i uczono sprawdzonych wzorów radzieckich. Bez wątpienia, wychowanie wychowaniu nierówne.
Mariusz Rytel