- Wydawało mi się, że robię mnóstwo, fascynujących mnie rzeczy, a a spotykam się głównie z „a, tak, tak, ale wie pan, ten Duduś! To było fajne!”. I myślałem sobie: „Boże, tyle pracuję, żeby jakoś odejść od tego niesympatycznego gnoja w garniturku, pożegnać się z nim, otrząsnąć się z niego, a on ciągle wraca” - mówił Filip Łobodziński. Ceniony tłumacz, dziennikarz, autor tekstów i wokalista, a w dzieciństwie aktor, promował w Łomży swą nieoczywistą biografię „Filip Łobodziński?”, opowiadając o fascynacjach muzycznych i literackich oraz życiu prywatnym i zawodowym. Nie pominął też wątku swego pierwszego koncertu w Łomży ponad 40 lat temu.
Filip Łobodziński ogromną popularność zyskał już jako dziecko, kiedy po kilkuletniej pracy w dubbingu, w roku 1970, jako 11-latek, zagrał główną rolę Karola Matulaka w filmie „Abel twój brat” Janusza Nasfetera. Nie przeszedł on bez echa, zdobywając też nagrody w kraju i za granicą, ale był to dopiero początek. Jako kolejne przyszły bowiem role w młodzieżowych serialach „Podróż za jeden uśmiech” oraz „Stawiam na Tolka Banana” Stanisława Jędryki, w których Filip Łobodziński zagrał Dudusia Fąferskiego, tworząc niezapomniany duet z Poldkiem Wanatowiczem, czyli Henrykiem Gołębiewskim oraz Julka Seratowicza. Film przestał go jednak interesować, dlatego po zdaniu matury zaczął studiować iberystykę. Rychło zajął się przekładami, również tekstów piosenek, był też współzałożycielem w roku 1982 Zespołu Reprezentacyjnego, wykonującego, między innymi, tłumaczenia pieśni Georgesa Brassensa i Lluisa Llacha. Pracował też jako dziennikarz, choćby w „Non Stopie”, „Przekroju” i w „Newsweeku”, był prezenterem i wydawcą Wiadomości TVP1 oraz programów „Pegaz” TVP i „Xsięgarnia” TVN24. Współpracował też z wieloma innymi tytułami i stacjami, między innymi radiową Trójką. Jednocześnie jest bardzo aktywny jako tłumacz, od lat przekładając liczne książki – zarówno literaturę piękną, jak też biografie znanych muzyków. Jest też niekwestionowanym autorytetem w zakresie twórczości Boba Dylana i niezrównanym tłumaczem jego tekstów, które wykonuje z zespołem dylan.pl.
Nic więc dziwnego, że po namowach Pawła Szweda napisał w końcu autobiografię „Filip Łobodziński?” (KosmosKosmos), ale bardzo nietypową, co sugeruje już znak zapytania w jej tytule, pełną literackich i muzycznych odniesień - sam mówi o tej książce, że to „własna instrukcja obsługi pewnego wycinka rzeczywistości”. Promuje ją podczas spotkań autorskich na terenie całego kraju, tak więc przyjął również zaproszenie Muzeum Północno-Mazowieckiego i przyjechał do Łomży, co było możliwe również dzięki finansowemu wsparciu Bernarda Krasuskiego.
Nie być bohaterem swojego dzieciństwa
W Hali Kultury zjawiło się ponad 60. miłośników dokonań Filipa Łobodzińskiego, którzy przez półtorej godziny dowiedzieli się naprawdę sporo o tym nad wyraz skromnym człowieku tak wielu talentów. Nie zabrakło choćby wątków bardzo osobistych i trudnych, w tym związanych z rodzicami.
- Zawdzięczam im obydwojgu bardzo dużo dobrych rzeczy, ale też takich, do których mam zastrzeżenia, co najmniej - mówił Filip Łobodziński.- A z tych spraw, które budzą mój kategoryczny sprzeciw, to jest ich milczenie. Przemilczanie historii rodzinnych, które nawet byłyby piękne - choćby taka, że w mojej rodzinie były osoby, które mają swój kamień postawiony w Biłgoraju przed kirkutem, ponieważ ratowały Żydów. Ja dowiedziałem się o tym od kogoś innego, po latach. Albo dlaczego nie opowiedziano mi o tym, że w mojej rodzinie był lotnik, który latał w Dywizjonie 303 i zginął nad kanałem La Manche? Nie rozumiem tego, tak jak tego, że nigdy nie ujawniono przede mną, że miałem przyrodnią siostrę - zawsze byłem jedynakiem, a teraz nagle, od półtora roku, wiem, że nim nie jestem, albo tego, że moja mama miała kiedyś męża przed ślubem z moim ojcem, też dowiedziałem się dużo, dużo później. Są to więc historie, ujawnienie których przed mną nie wiązałoby się z niczym kłopotliwym, byłoby wręcz ciekawe, już nie mówiąc o tym, że potrzebne.
Bohater spotkania nie miał więc materiału wyjściowego do stworzenia typowej autobiografii - jak podkreślał, miał tylko swoją, mniej lub bardziej ułomną, pamięć, zasiloną przez fakty reglamentowane przez rodziców. Stały się więc one punktem wyjścia do podzielenia się z czytelnikami również przemyśleniami na najróżniejsze tematy oraz różnymi fascynacjami.
Od tych literackich, bowiem Filip Łobodziński nie ukrywa, że jest uzależniony od książek i czytania, co przy niedawnej przeprowadzce dało skutek w postaci przenoszenia setek kartonów.
Jego płytoteka jest równie obszerna, ale przeglądając ją nie znajdziemy albumów Queen, The Cure, Depeche Mode, Stinga oraz płyt Pink Floyd wydanych po roku 1970, bo jak podkreśla, wie, że nie może mieć wszystkiego, zostawia więc sobie to, do czego wie, że chętnie wróci i wydaje mu się, że ma dla niego znaczenie, niezależnie od tego, czy jest to free jazz, czy popowa Abba, bo nie jest sformatowany, więc słucha tego, co lubi.
Rodzinne tajemnice dały znać o sobie również na etapie kariery filmowej - dopiero podczas zdjęć do filmu „Abel twój brat” dowiedział się, że do obsadzenia go w głównej roli zachęciła Janusza Nasfetera reżyserka dubbingu Zofia Dybowska-Aleksandrowicz, prywatnie jego ciotka, o istnieniu której nie wiedział. Na dalszym etapie kariery żadna protekcja nie była mu już potrzebna, ale aktorstwo jako takie, po kilku dalszych, już mniejszych rolach, przestało go pociągać, chociaż ta dziecięca przygoda była dla niego czymś ciekawym. Naznaczonym też jednak długimi egzaminami, kiedy musiał w szkole udowadniać, że mimo tygodni i miesięcy spędzanych na planie zdjęciowym nie ma zaległości oraz stworzeniem postaci, za którą nie przepadał, i która nie miała z nim nic wspólnego.
- Przez długie lata wypierałem to może nie tyle ze świadomości, co z publicznego wizerunku, bo tyle rzeczy się potem wydarzyło: iberystyka, tłumaczenia książek, praca w dziennikarstwie pisanym, radiowym, i później telewizyjnym, znowu pisanym – mówił Filip Łobodziński. - Wydawało mi się, że robię mnóstwo, fascynujących mnie rzeczy, a a spotykam się głównie z „a, tak, tak, ale wie pan, ten Duduś! To było fajne!”. I myślałem sobie: „Boże, tyle pracuję, żeby jakoś odejść od tego niesympatycznego gnoja w garniturku, pożegnać się z nim, otrząsnąć się z niego, a on ciągle wraca”. (...) W związku z tym to mi bardzo przeszkadzało, nawet wiele lat później, kiedy pracowałem w „Newsweeku”, napisałem artykuł „Cała prawda o Dudusiu”, o pracy na planie i że to jest ostatni raz, kiedy wypowiadam się na ten temat. Ale ostatni raz ostatnim razem, bo w tej książce też o tym napisałem - mam nadzieję, że szczerze. Jednak wiele osób mi powiedziało, że dla nich było to ważne, że te filmy było to dla nich coś bardzo istotnego. Dlatego mówię sobie, że nie mogę wybrzydzać na coś, co wielu ludziom dało radość, bądź przyjemność.
On jej jednak miał. Więcej, nigdy tych seriali nie obejrzał, bo wiedział doskonale co się wydarzy, a poza tym zdjęcia były kręcone w zupełnie innej kolejności niż w historii przedstawionej na ekranie.
Nie były to więc dla niego te opowieści, które przeżyła i nadal przeżywa, z racji powtórek, cała Polska. Obecnie podchodzi do tego tak, że z tamtym chłopakiem nic go nie łączy, ale to filmowe doświadczenie pozwoliło mu chociażby okiełznać tremę.
Od językoznawcy do człowieka renesansu
Iberystyka, jak wyjaśniał, nie była wymarzona, ale wykoncypowana, bo chciał być poważnym językoznawcą, studiować językoznawstwo badające dlaczego zdania mają sens, dlaczego pewne grupy słów układają się w sensowne zdania, a inne nie, a do tego jakiś język obcy. Anglistyka w Poznaniu odpadła jednak z powodu odległości, a skoro językoznawstwo było też na iberystyce na Uniwersytecie Warszawskim, wybrał właśnie ten kierunek. Tam pochłonęła go działalność w Kole Naukowym Iberystów, a dzięki znajomości z Carlosem Marrodánem wybitnym tłumaczem, od trzeciego roku życia mieszkającym w Polsce, zaczął parać się przekładem literackim, czym, jak podkreśla, z dziką rozkoszą zajmuje się do dziś i czasem nawet udaje mu się na tym zarobić.
Filip Łobodziński jest od lat jednym z najlepszych i najwszechstronniejszych polskich tłumaczy - być może dlatego, że przekład zawsze traktował jako hobby, ale obecnie jest to coś, co definiuje go najpełniej i myśli o sobie przede wszystkim jako o tłumaczu literatury. Do tego sam wybiera książki do tłumaczenia - te, które do niego nie przemawiają, odrzuca, tak jak choćby poezję Michela Houellebecqa; pozostają tylko te, które go zaciekawią, które uważa za wartościowe.
Jest też jednym z największych fanów i znawców twórczości Boba Dylana i niezrównanym tłumaczem nie tylko tekstów jego utworów, ale też prozy.
- Dylanem jestem zafascynowany od połowy lat 70. - mówił Filip Łobodziński. - I kiedy w roku 1979, już jako student przymierzałem się do pierwszych przekładów, to chciałem również spróbować przekładu piosenki. Pierwszą jaką przełożyłem była piosenka Dylana i zobaczyłem, że to jest dobre - w tym sensie, że ten proces jest fajny, że można stworzyć tekst po polsku, który da się zaśpiewać na tę samą melodię, ma ten sam układ rymów. Dopiero z czasem zrozumiałem, że nie na tym koniec, że trzeba jeszcze odnaleźć właściwą poetykę, wypełnić to takimi słowami, które będą pasowały do ducha oryginału, a nie tylko do samej treści.
Zaczynał już wtedy grać na gitarze, pojawiła się więc myśl, żeby te piosenki wykonywać. Poznał wtedy Jarosława Gugałę i kilku innych kolegów, dzięki czemu w grudniu roku 1982 powstał Zespół Reprezentacyjny, występujący pod tą nazwą od marca roku następnego. - Jeden z naszych pierwszych koncertów był w Łomży - wspominał Filip Łobodziński. - Jeszcze się wtedy nie nazywaliśmy Zespół, ale mieliśmy wtedy taki wieczór poezji: graliśmy trzy piosenki, potem czytaliśmy dwa wiersze, i znowu trzy piosenki, i tak dalej.
Kiedy zorientował się, że ma gruby segregator tekstów Dylana, obecnego w jego życiu już od lat licealnych, pomyślał o ich wykonywaniu. Dołączyli do niego koledzy, i tak 10 lat temu powstał zespół dylan.pl, koncentrujący się na wykonywaniu polskich przekładów Boba Dylana.
Teraz, po przejściu na emeryturę, Filip Łobodziński zamierza skoncentrować się na obu zespołach oraz pracy tłumacza. W październiku ukazała się więc książka, o przełożeniu której marzył od lat, wydana przez ArtRage „W cieniu orła” Arturo Perez-Reverte. W styczniu wyjdzie kolejna, po zbiorze wywiadów, poświęcona postaci legendarnego Johna Coltrane'a i traktująca o jego muzyce, której konsultantem był Adam Pierończyk, wybitny saksofonista jazzowy. Do tego, jak przybliżał swe dalsze plany, już zaczął tłumaczyć książkę o muzyce elektronicznej „Futuromania”, swoistej odpowiedzi na „Retromanię” (KosmosKosmos). Następnie ukaże się francuska powieść dla ArtRage, opowiadająca o fikcyjnym kontrakcie, jaki Michał Anioł dostał od sułtana tureckiego, zaś w dalszej kolejności, również nakładem oficyny KosmosKosmos, pozycja o krautrocku, czyli niemieckiej muzyce rockowej lat 60. i 70. ubiegłego wieku.
Wojciech Chamryk