Zawód po francusku
To była cudowna podróż. Z mazowieckiej równiny pod samiutkie Pireneje... i tylko jeden na pozór drobny szczegół położył sie cieniem. Otóż wyobraźnia nasycona widokiem pocztówkowych palm na Lazurowym Wybrzeżu narosła oczekiwaniem, że skromnie po polsku oczekując, może nie na całym gorącym południu, nie w każdym mieście ale trochę tych egzotycznych palm ustrzelę obiektywem. Calutką podróż w gotowości, z lustrzanką gotową na wszystko - natrzaskałem setki sympatycznych ujęć i reporterskich sytuacji.. tu piękna damska kreacja po francusku.. tam finezja lub banał jak wszędzie i gdzie te palmy? Może nie przegląd gatunków, ale chociaż jedna. Bóg się nade mną ulitował i wreszcie pod koniec podróży, po drugiej stronie ulicy w jakimś przelotnym mieście, teleobiektywem zdążyłem ustrzelić, jakby wstydliwie schowaną za jakąś szarą ścianą, na prywatnym podwórku: palmę królewską. Jedną jedyną, przez taki kawał Europy. No piękna, ale jakiż zawód przeżyłem. Nie jestem tym pojedynczym (jaki mi los dał) strzałem zmieszany, ale lekko wstrząśnięty owszem. Już mnie na fotograficzne safari, na Południe nie ciągnie.