Natchniony bluesem Big Gilson w Polsce
Jego znajomi Amerykanie nie wierzyli, że biały Brazylijczyk może profesjonalnie skomponować i zagrać bluesa. Żeby im to udowodnić, napisał „Tropical feeling blues” i pod koniec koncertu w Łomży wykonał właśnie ten utwór, wkładając weń taką moc emocji, że na sali zrobiło się aż gorąco.
Big Gilson to pseudonim artystyczny, pod którym występuje 50-letni muzyk z Rio de Janeiro Gilson Szrajbman. W Brazylii jego imię wymawia się „Żilson”, zaś nazwisko to spadek po dziadkach z Polski, którzy przed wojną światową szukali za Oceanem odmiany losu. Poprawy poziomu życia.
- Chociaż jestem w Polsce po raz pierwszy, to nie czuję się tutaj jak cudzoziemiec, bo mam polskie korzenie – mówi gitarzysta Big Gilson. - Babcia ze strony ojca pochodziła z Ożarowa, a dziadek z Opatowa. Oboje byli Żydami, podobnie jak rodzice mojej mamy, którzy pochodzili z Ukrainy. Miałem wielką frajdę na koncercie w rodzinnych stronach, ale w Łomży także czułem się świetnie.
Sala Klubu PopArt w Miejskim Domu Kultury DŚT całkowicie zmieniła z okazji koncertu Big Gilson'a swój wygląd. Na parkiecie w jednym rogu stanęła perkusja, a naprzeciwko na układających się w stopnie podestach krzesełka dla publiczności. Łomżyńska publika nie zawiodła, zajmując siedzenia, gdzie się dało, i życzliwie reagując na popisy muzyka, któremu towarzyszyli Łukasz Gorczyca (gitara basowa) i Nazim Alijew (bębny).
Na ponad półtoragodzinny recital złożyły się, m.in., kompozycje takich osobowości bluesa jak Walter Jacob, którego dynamiczny „Judgement Day” rozpoczął bluesową ucztę z Big Gilson'em. Przebogatą przestrzeń dźwięków Brazylijczyk utkał z nut, jakie pozostawił Johnny Lee Hooker. Gitara to łkała, to wyła; raz spadała delikatnie jak krople rosy na trawę, innym razem jak potężny grzmot wodospadu na skały. Drżała jak ziemia podczas trzęsienia, by niespodziewanie zamienić się w wibrującego mechanicznego kolibra. Wciąż zachwycały solówki, jak w „Take me to the river” Al Green'a. Jednocześnie Big Gilson zadziwiał niemalże aktorską mimiką i ciągłymi ruchami warg, jakby ekspresyjnie dopowiadając historie wyczarowane spod palców na strunach. Jednak największe wzbudził zaskoczenie, kiedy opuścił miejsce zaaranżowane światłami jako scenę i wyruszył na długą przechadzkę wzdłuż i między rzędami. Nie przerywając rytmicznej, na poły hipnotycznej melodii, przeciskał się z kamienną twarzą wśród zafascynowanych nim słuchaczy.
- Najważniejsze w bluesie jest zagrać umiejętnie, ale nie tyle głową, co sercem – powiedział po recitalu. - Nauczyłem się grać na gitarze sam, słuchając muzyki na longplayach i na chodnikach w Rio. Zajmuję się bluesem już od 35 lat. Miałem różnych gitar ponad 20, ale nie zacząłbym, gdyby nie Johanny Winter. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, myślałem, że oszaleję. To cudowne uczucie, ten zachwyt i radość z muzyki. Bluesy mógłbym śpiewać i grać tygodniami bez przerwy!
Relacja: Mirosław R. Derewońko
Zdjęcia: Robert Bałdyga