Florian Skulski na scenach Polski i świata jest od pół wieku
Spełniłem się przez te pięćdziesiąt lat na scenie, ale nigdy nie byłem śpiewakiem z powołania, tylko z przypadku. Jak ja dzisiaj mówię, że nie lubię opery, to nie jest kokieteria. Mnie to mierzi i często słyszę „Ale pan tak pięknie śpiewa”. Ja wiem, że świetnie śpiewam i owszem, lubię muzykę symfoniczną, ale samą operę na scenie to... (tu Profesor przesuwa palcem ręki w poprzek szyi). Z Florianem Skulski, wybitnym śpiewakiem operowym, który świętuje jubileusz 50-lecia pracy artystycznej i dziś wieczorem (godz. 19.00) w kościele pw. Krzyża Świętego w Łomży zaśpiewa główną rolę w operze Rigoletto, rozmawiał Mirosław Robert Derewońko.
Mirosław R. Derewońko: - Czemu pan Profesor ziewa?! Zmęczenie czy znużenie festiwalem...?
Florian Skulski: - Ani jedno, ani drugie. Krótko sypiam. Jak się położę o godzinie dwudziestej trzeciej, to o trzeciej się budzę. Walczę z tym i staram się położyć o pierwszej, to do piątej, szóstej pośpię. Jak Napoleon...
MRD: - Ale nie zyskał Pan miana cesarza, tylko króla barytonów polskich.
Florian Skulski: - Ja nigdy nie marzyłem, a nawet nie myślałem, że będę śpiewakiem operowym. To, że przeżyłem na scenie 50 lat, wydaje mi się niesamowitą historią. Muzykę lubiłem od dawien dawna, nie od dzieciństwa, bo przypadło na wybuch wojny... Ciężkie, straszne czasy, nikt nie myślał ani o muzyce, ani o rzeczach intelektualnych, tylko żeby przeżyć. Ja się urodziłem na Kresach, a okupację we Lwowie spędziliśmy. Potworność, głód straszliwy. Myśmy uciekli spod noża Ukraińcom, zostawiając wszystko, w jednej koszuli i na bosaka w lutym, przy straszliwym mrozie 1943 roku. Przykro wspominać! Moje zainteresowania muzyczne zaczęły się po wojnie we Włocławku, gdzie kończyłem wspaniałe Technikum Przemysłowo-Mechaniczne. To był 1955 rok. Uczyli tam wspaniali przedwojenni profesorowie. Mimo że uczyli przedmiotów zawodowych, to byli humanistami. Na matematyce nauczyciel recytował nam Szekspira po angielsku. Oni zaszczepili nam zamiłowania kuturalne. A szczególnie dentysta dr Majewski, który był zapaleńcem muzycznym, i wszystkich zdolnych w kierunku muzyki namawiał, żeby tym się zajęli. I wielu to zrobiło. Ja należałem do kwartetu wokalnego, który prowadził nauczyciel śpiewu. Do Zespołu Mazowsze dużo ludzi poszło i Jan Nowicki był moim kolegą w roku szkolnym. Nic nie wskazywało, że on będzie wybitnym aktorem, a ja śpiewakiem operowym. Po maturze przeniosłem się w 1955 roku do Gdańska, bo tam miałem rodzinę, a w Gdyni uczyłem materiałoznawstwa przez rok w szkole zawodowej. Jestem superzłotą rączką i stolarzem genialnym. Umiem zrobić stół artystyczny i jeżdżący stolik. Lubię to, relaks... Zacząłem chodzić do Opery, a któryś z poznanych tam kolegów namówił mnie, żebym zdawał do średniej szkoły muzycznej na ul. Partyzantów, do której sam chodził...
MRD: - A skąd wiedział, że Pan ma dobry głos?
Florian Skulski: - No, jak pośpiewaliśmy sobie przy piwku czy gdzieś tam, to wszyscy wiedzieli. Mówili „Lepiej śpiewasz niż my”, chociaż się uczyli, a ja miałem z natury. Na egzamin poszedłem z „Przeglądem Sportowym” pod pachą. Profesorom powiedziałem, że nie znam nut, a kiedy spytali „Co pan może zaśpiewać”, odpowiedziałem „No, nie wiem, jakąś piosenkę”. Zaśpiewałem „Jeszcze Polska nie zginęła” i poszedłem, a po miesiącu dowiedziałem się, że mnie przyjęli. A że nie miałem z czego żyć, to mnie koledzy namówili, żebym poszedł do chóru Opery Bałtyckiej. Tam dopiero nauczyłem się śpiewać, samorzutnie, bo w szkole muzycznej to nie bardzo. Nie trzeba mnie było uczyć śpiewu od podstaw, tylko udoskonalać. Po kilku miesiącach 1958 roku w chórze wróciłem „do siebie” i zadebiuowałem w pięknych partiach Walentego w „Fauście” Charles'a Gounoda. Trzęsły mi się nogi, ale jakoś wybrnąłem i tak minęło 50 lat...
MRD: - Dlaczego Pan tak opierał się przed wywiadem z okazji złotego jubileuszu...?
Florian Skulski: - Nie jestem entuzjastą 50-lecia, bo nie lubię wokół siebie hałasu. Pamiętam moje ciotki, moich wujów, to wszyscy byli powściągliwi i skromni. Gdy obchodziłem 25-lecie, to jest jakiś przesąd niedobry i zaczęło się niedobrze w mojej karierze dziać, potem 40-lecie i jeszcze gorzej. Ciągle jestem w dobrej, normalnej formie wokalnej, ale zaczęto mnie od parunastu lat spychać, ze wszystkiego wycinać...
MRD: - Może dlatego, że przeszedł Pan granicę pokoleniową..?
Florian Skulski: - Nie, nie! To zawiść, bo niektórzy nie mogli znieść, że kiedy oni zaczynali, ja już świetnie śpiewałem, a kiedy oni już nie mogli, ja śpiewam nadal. Ale oni nadal mają różne wpływy.
Bo ja cały czas szedłem do przodu, miałem naturalny rozwój. Kiedy zacząłem śpiewać wielkie role, najpierw liryczne, to w roku 1967 czy 1968 byłem najmłodszym solistą w Operze Bytomskiej. Wtedy po raz pierwszy wystąpiłem w głównej roli jako Rigoletto. Znani śpiewacy byli zazdrośni, że dyrektor dał mi tak dużą rolę i mówili „zaśpiewa cztery razy i się wykończy”. Że taki smarkacz jak ja zarżnie się taką potężną rolą, że będzie dla niego za trudna. A ten smarkacz śpiewa do dzisiaj tę rolę od czterdziestu lat!
MRD: - Jakie były momenty przełomowe w Pańskiej karierze?
Florian Skulski: - Gdybym nie poszedł do chóru, to pewno nigdy nie zostałbym śpiewakiem. Miałem potem wiele razy wątpliwości, bo mnie ciągnęło do zawodu technicznego, nawet zdałem na architekturę na Politechnice Gdańskiej, ale studiów nie podjąłem... Do dzisiaj jeszcze żałuję, że nie podjąłem, bo przypuszczam, że przy desce kreślarskiej czułbym się lepiej niż na scenie. Ja po prostu nie mam mentalności śpiewaczej, zawsze się fatalnie prowadziłem, źle się prowadziłem jako śpiewak.
MRD: - To znaczy...?
Florian Skulski: - Nie miałem i nie mam zwyczajów większości śpiewaków: że trzeba się bardzo pilnować, żeby się nie zaziębić, wcześnie chodzić spać, nie mówić głośno, tylko chuchać na gardło, nic zimnego do ust, nie napić się choćby wódeczki, nie palić... A ja paliłem prawie trzydzieści lat i to jeszcze przed przedstawieniem w garderobie! Paliłem już, zanim zacząłem śpiewać, taka była moda. Jednak dzisiaj jak ktoś pali, to mnie skręca! Jestem śmiertelnym wrogiem palenia.
MRD: - Spełnił się Pan artystycznie w roli śpiewaka operowego?
Florian Skulski: - Spełniłem się, tylko że ja nigdy nie byłem śpiewakiem z powołania, a z przypadku. Jak ja dzisiaj mówię, że nie lubię opery, to nie jest kokieteria. Mnie to mierzi i często słyszę „Ale pan tak pięknie śpiewa”. Ja wiem, że świetnie śpiewam i owszem, lubię muzykę symfoniczną, ale samą operę na scenie to... (tu Profesor przesuwa palcem ręki w poprzek szyi). Tylko przez kilka lat na początku mnie to fascynowało, ale kiedy zajmowałem się śpiewem zawodowo, kiedy byłem na topie przez ponad dwadzieścia lat, ani razu nie obejrzałem żadnej opery od początku do końca. Jeden akt, dwa i wychodziłem. Po prostu nie trawię! Nudzi mnie opera, bo ja wszystko wiem, co i dlaczego się dzieje... Ale jedną całą raz w życiu obejrzałem jako widz, chyba w 1962 r. To był „Otello” w Warszawie, Aleksander Bardini wspaniale wyreżyserował! Bardini to był geniusz reżyser, partytura była na scenie! A ostatnio od kilkunastu lat musiałem bardzo walczyć ze sobą, żeby wejśc na scenę i zaczą normalnie spiewać...
MRD: - Trema po tylu latach?!
Florian Skulski: - Nieee, wręcz przeciwnie! Dostawałem jakiegoś wstrętu. Ale jak już zaczynałem, wchodziłem w akcję, to było wiadomo, że trzeba. Mnie wcale nie boli to, że ja schodzę teraz ze sceny w ogóle, bo inni chcieliby na niej umrzeć, a mnie przechodzi to tak lekko, że tego zupełnie nie czuję. Mnie nic nie kosztuje kończenie kariery.
MRD: - Jakie były jej najpiękniejsze momenty?
Florian Skulski: - Na scenie Teatru Bolszoj w Moskwie. Wielka, wielka frajda, siedziałem nawet w garderobie, gdzie rezydował sam Szalapin! Wystawialiśmy gościnnie „Krola Rogera” Karola Szymanowskiego i „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki. A wspaniały dyrektor Teatru Wielkiego w Warszawie Jerzy Satanowski sprawił, że „Król Roger” był grany również w Atenach na Akropolu w starożytnym teatrze, który miał z sześć tysięcy lat. Niezapomniane wykonanie, graliśmy bez dekoracji... Cudowne przeżycie! Tylko fantastycznie oświetlony niebiesko-biały Akropol w nocy...
MRD: - Po latach sławy w Polsce i w Europie zdobywa Pan zasłużenie uznanie łomżyniaków.
Florian Skulski: - Jacek Szymański, który był moim fanem, a teraz jest przyjacielem, zaprosił mnie na Muzyczne Dni kilkanaście lat temu. Zawsze było bardzo sympatycznie, koncerty i spotkania miały świetny kameralny klimat. Teraz to się bardzo rozbudowało, ale festiwal nadal spełnia pozytywną rolę w tym regionie, gdzie poznałem dużo dobrych, prostodusznych ludzi. Naprawdę dobrze się w Łomży czuję, lepiej niż w Warszawie!