Figaro z gitarą
Opera "Cyrulik Sewilski" wystawiona w czwartkowy wieczór w kościele Krzyża Świętego przyciągnęła tłumy widzów. Zapowiadało się interesująco: przygotowana scenografia, kostiumy, zagraniczni artyści. Gdy, śpiewając słynną arię „Largo al factotum”, na scenę wyskoczył Figaro w skórzanej kurtce i z elektryczną gitarą na ramieniu, stało się jasne, że przedstawienie będzie niezwykłe.
Rena Fujii była z pewnością gwiazdą wieczoru, nie tylko dzięki recytatywom: śpiewając w jednej z głównych ról, jako Rosina, oczarowała publiczność pięknym głosem i poruszającymi ariami. Razem z nią, równie dobrze się prezentując, wystąpili: Grzegorz Piotr Kołodziej (Figaro), Jacek Szymański (Almaviva; odpowiedzialny też za inscenizację i scenografię), Andrzej Kijewski (Bartolo), Bartłomiej Tomaka (Basilio), Monika Fedyk-Klimaszewska (Berta) i Grzegorz Ufnal (Oficer). Partię orkiestry na fortepianie wykonała Anna Mikolon. Dyrygował Leszek Gołąb, a słowo wiążące odczytał Dariusz Wójcik.
Niemniej ciekawym rozwiązaniem, niż wprowadzony język polski, były kostiumy. Poza przebiegłym Figarem z elektryczną gitarą, w skórzanej kurtce, spodniach moro i zawadiackiej koszulce fana metalowego zespołu, po scenie biegał też dr. Bartolo ze stetoskopem na szyi i w fartuchu chirurga. Od czasu do czasu pojawiał się również niezdarny Basilio w sutannie, a przez kilka scen Almaviva paradował w mundurze polskiego żołnierza. Ten ostatni, jak na romantycznego adoratora przystało, spektakularnie wywijał szablą, a później groził plastikowym rewolwerem wyciągniętym zza pasa.
Artyści występowali w surowych warunkach. Klasyczną salę koncertową zastąpił niewykończony kościół z szarymi betonowymi ścianami, w którym było pełno kurzu, walających się wiader i rusztowań, a pod sklepieniem latały niczego nieświadome gołębie (prawdopodobnie pełnoprawni lokatorzy). Jakby na przekór tym niewygodom, na scenie znać było pieczołowite przygotowania, staranne rozplanowanie oświetlenia i ustawienia sprzętów. Proste drewniane meble komponowały się z gustownymi akcentami czerwieni na żywych kwiatach, krzesłach i podobnych im rekwizytach.
W przedstawieniu pełno było dynamicznych scen, komicznych nieporozumień i żartów sytuacyjnych, nawiązujących do miasta, publiczności, czy osobliwego miejsca występu. Wszystko działo się z przymrużeniem oka. Można było odonieść wrażenie, że przedstawienie wyszło ze sztywnych ram libretta, a artyści nawiązali pewną więź z publicznością, zacierając granicę między sceną a widownią. Tym zapewne zdobyli sobie sympatię widzów. Otrzymali gorące kilkuminutowe brawa, które bez wątpienia się należały – za swobodną, ale ciekawą interpretację, odwagę i determinację w obliczu niecodziennych warunków i publiczności oraz za brawurowe wykonanie i wysiłek w nie włożony.
SA