Przejdź do treści Przejdź do menu
niedziela, 29 grudnia 2024 napisz DONOS@
Prof. Janusz Tazbir

Łomża, zachodnia Białoruś

17 września 1939 r., realizując pakt Ribbentrop – Mołotow, wojska sowieckie zajęły część terytorium Polski. Na tych terenach znalazł się późniejszy wybitny historyk i wiceprezes PAN, wówczas dwunastoletni chłopiec, Janusz Tazbir.

W rocznicę agresji tygodnik „Polityka” opublikował wspomnienia profesora: Wjeżdżamy do Łomży o godz. 12.00 dnia 5 października 1939 r. Skończyła się nasza podróż. Wszystkich domy stały z wyjątkiem państwa Rutkowskich – zanotowałem w diariuszu. Jedne domy ocalały, po innych zostały tylko gruzy. Wielkie wrażenie wywoływał dom koło katedry, w którym pocisk artyleryjski urwał róg pokoju. Zwisało z niego łóżko, cała reszta umeblowania pozostała nietknięta i doskonale widoczna. Robiło to wręcz upiorne wrażenie jakiegoś domu dla lalek, kilkupiętrowej kamienicy ukazującej jej przekrój bez przedniej ściany. W naszym trzypokojowym mieszkaniu przy ul. Polnej na szczęście nie brakowało niczego z umeblowania. Dość szybko znaleźliśmy szklarza, który wstawił szyby. Dopiero w styczniu 1940 r. dokwaterowano nam sowieckiego oficera wraz z młodą żoną i płaczącym po nocach niemowlęciem. Ojciec zgłosił się do pracy w Inspektoracie szkolnym, rychło przemianowanym na ORNO (Otdieł Rajonnyj Narodnego Obrazowania), ja poszedłem do szkoły. I znalazłem się z powrotem w klasie V, bo na tym m.in. polegała reforma szkolnictwa „za pierwszych Sowietów”. 5 października 1939 r. zaczęła się ukazywać „Wolna Łomża”, która niedawno doczekała się gruntownego opracowania pióra Danuty Karolkieiwcz z jakże słusznym podtytułem „monografia sowieckiej gadzinówki”. Wśród licznych podobieństw do jej niemieckojęzycznych odpowiedników jedno zwłaszcza wydaje mi się zasługujące na podkreślenie. „Wolna Łomża” nie pisała o kolejkach, masowych aresztowaniach, kiedy zaś zaczęły się deportacje i o nich także oczywiście nie było żadnych wzmianek. Podobnie zresztą jak „Nowy Kurier Warszawski” nie donosił o łapankach, a tym bardziej o ulicznych egzekucjach. Ojciec należał do jakże nielicznych w mieście nie tylko czytelników, co i zbieraczy tego pisma. Wychodził bowiem z założenia, iż po wojnie jego redakcję i współautorów trzeba będzie postawić przed sądem za kolaborację. Nie byłoby to zresztą takie łatwe: znaczna ich część uciekła w czerwcu 1941 roku wraz z pospiesznie cofającymi się wojskami sowieckimi. Wiele artykułów było podpisywanych pseudonimami czy nawet kryptonimami. Były i takie, pisane przez uczciwych z gruntu ludzi, którzy z racji zajmowanych stanowisk musieli udzielać informacji o tym, co dzieje się w szkołach czy fabrykach. Bez przyłbicy występował natomiast znany dobrze Jan Turlejski. Nigdy nie zapomnę wiecu, chyba z listopada 1939 r., na którym nie tylko cieszył się z rozpadu państwa polskiego, ale i „najpiękniejszym dniem swego życia” nazwał ten, w którym mógł zrzucić „znienawidzony szynel żołnierza polskiego”. Prymitywna agitacja trafiała tylko do nielicznych. W dzienniku zanotowałem, iż w drodze powrotnej do Łomży „jakiś żołnierz nam wykładał o wspaniałości państwa sowieckiego”. O „oswobodzicielach” nie będę szerzej opowiadał, ponieważ bardzo wiele już na ten temat napisano. Jeden z nich kupił mój zegarek, z którego byłem bardzo dumny. Za te pieniądze kupiliśmy sporo chleba, aby zrobić z niego zaraz suchary. Ludność wierzyła w polskie audycje radia paryskiego, dość powszechnie słuchanego; nie kazano oddawać aparatów radiowych. Wierząc w potęgę Francji oraz Anglii nie wątpiono, iż stamtąd wyjdzie na wiosnę następnego roku ofensywa, która złamie opór niemiecki, a przestraszeni tym Sowieci sami wycofają się z Polski. Ale nie wszyscy w to wierzyli. Mój ojciec uchodził dość powszechnie za pesymistę. Twierdził, że wojna może się przeciągnąć nawet do jesieni 1940 r. Tymczasem większość polskich mieszkańców Łomży skracała ten termin do czerwca. Wynikami wyborów tak entuzjastycznie opisywanych przez „Wolną Łomżę” niezbyt się przejmowano, choć jej mieszkańcy mieli w ponad 90 proc. opowiedzieć się za trwałym pozostaniem w Związku Radzieckim. Ludność była skłonna uwierzyć w najbardziej nieprawdopodobne, ale optymistycznie brzmiące plotki. Po wymianie złotówek na ruble powtarzano sobie z upodobaniem hasło nadane rzekomo przez radio paryskie: „Rzucajcie rubelki, trzymajcie orzełki, bo sikorki niedaleko”. Żydzi łomżyńscy mieli jakoby za złotówki płacić więcej niż za ruble, a to „przecież chytry i przewidujący naród”. Wiele nadziei i satysfakcji wiązano z wojną fińsko-sowiecką. Na murach Łomży nie pojawiły się wprawdzie napisy takie jak we Lwowie („Nie oddamy Lwowa Finom”), ale dość powszechnie spodziewano się, iż Zachód przyjdzie temu dzielnemu narodowi z pomocą, a wówczas front przesunie się w głąb Rosji. Odpowiedzią na zakłamane peany „Wolnej Łomży” miała być prasa konspiracyjna. Drukowano ją na dość prymitywnych powielaczach. Ktoś związany z takim wydawnictwem zjawił się w biurze u mego ojca z prośbą o większą ilość papieru. Kiedy ten wyraził przypuszczenie, iż potrzebny jest do druku jakiejś gazetki, petent zapytał speszony: kto to panu powiedział: Kowalski, Malinowski czy Krawczyk (nazwiska przykładowe), na co ojciec: „No i od razu ujawnił pan skład całej redakcji”. Takie bywały początki konspiracji, nietrudnej w końcu do wykrycia. Jestem zresztą ciekaw, czy u kogoś zachowały się jakieś egzemplarze owych pierwszych gazetek? Zwłaszcza inteligencja łomżyńska przeżywała dylematy wyrażające się w pytaniu, czy nie lepiej jest mimo wszystko pod niemiecką okupacją? Początkowo, mniej więcej do końca grudnia, nielegalne przejście granicy nie stanowiło żadnego problemu. Sam pamiętam rozważania rodziców na ten temat. Parę razy nocowali w naszym mieszkaniu pokotem na podłodze ludzie, którzy bladym świtem mieli przejść nielegalnie do Generalnej Guberni. O ile wiem, wszyscy dotarli szczęśliwie. O sytuacji pod okupacją niemiecką nie wiedziano zbyt wiele. Stratą czasu byłoby szukanie wiadomości w „Wolnej Łomży”, która – zgodnie z dyrektywami płynącymi z góry – starała się nie drażnić groźnego sąsiada i, co tu ukrywać, sojusznika. Do pierwszych Sowietów nastrajały nieufnie nie tylko wspomnienia z niedawnej wojny 1920 roku, ale i ich prymitywizm, fala ciągłych aresztów, wydłużające się kolejki przed sklepami z żywnością. Masowych deportacji nikt wszakże nie przewidywał i pamiętam, jak na spotkaniach u rodziców goście wyrażali obawy, iż pod pozorem bliskości granicy Sowieci mogą zechcieć skłaniać mieszkańców miasta do wyjazdu gdzieś dalej. Niebawem się okazało, iż żadne preteksty nie są nowej władzy potrzebne. Przyszły pierwsze wielkie wywózki (1940 r.), które zbiegły się z ostrymi mrozami. Przewożone w bydlęcych wagonach dzieci, zwłaszcza niemowlęta, zamarzały na śmierć. O tym wszystkim, jak również o okropnych warunkach panujących w Kazachstanie, gdzie znalazła się większość deportowanych, dowiedziano się rychło z listów. O dziwo, na poczcie nie poddawano ich żadnej cenzurze, najwidoczniej w przekonaniu, iż cały Związek Radziecki w jego ówczesnych granicach to jedno wielkie więzienie, które nigdy nie zostanie otwarte. Dziś listy te znajdują się w archiwach, dając świadectwo okrutnym czasom. Deportacje objęły, jak wiadomo, określone grupy zawodowe: rodziny wojskowych i policjantów, służby leśnej. Pewna jej część, dotyczyło to zwłaszcza leśniczych, mająca zatargi z miejscową ludnością, wolała już wcześniej zrezygnować z posad. Na ich miejsce przyjęto nowych ludzi, ale i ci zostali objęci wywózką. Olbrzymie „przedsiębiorstwo”, nazwane przez Niemców szyderczo Beria-Reisebuero, nie bawiło się w takie drobiazgi jak branie pod uwagę daty zatrudnienia. Podobnie też wywożono wdowy po dawno już zmarłych oficerach. Maria Turlejska, pisząc ongiś o losach ziem wschodnich w latach 1939–1941, podnosiła z uznaniem, iż na terenie Łomży władza radziecka zlikwidowała wówczas bezrobocie. Istotnie tak było, choć w dużym stopniu przyczyniły się do tego właśnie deportacje. Inną formą walki z bezrobociem było mnożenie miejsc pracy, licho zresztą płatnych. Już na jesieni 1939 r. Ojciec przynosił do domu informacje o znacznej rozbudowie administracji szkolnej. Do szkół podstawowych wprowadzono przedtem nieznane etaty bibliotekarzy. Na nich spoczywała odpowiedzialność za oczyszczanie księgozbiorów z dzieł mogących szkodzić nowej władzy. Janina Broniewska pisała wówczas w „Nowych Widnokręgach” (nr 1, Lwów 1941) z tryumfem: „Wycofane z obiegu Rydze-Śmigłe, Ossendowscy i Morcinki pochowały się po strychach i piwnicach szkolnych”. Na ich miejsce weszły nowe czytanki, z których „dzieciaki z wsi łomżyńskich, augustowskich i grajewskich” dowiedziały się, że ich radzieccy rówieśnicy mają wszelkie „powody do radosnego uśmiechu”. Wśród nowych lektur obowiązkowych prym wiodły książki wydane po polsku w Związku Radzieckim. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, iż sporą część ich autorów stanowili pisarze rozstrzelani bądź też osadzeni w łagrach za trockizm lub szpiegostwo, o czym z kolei nie wiedziały łomżyńskie władze szkolne. Po wprowadzeniu sowieckich programów sytuacja nauczycieli stawała się coraz trudniejsza. Musieli bowiem wykładać fałsz, starając się nie patrzeć uczniom w oczy. Kiedy komentowaliśmy balladę „Pani Twardowska”, w której Mickiewicz miał piętnować hulaszczy tryb życia szlachty, „pani od polskiego” parokrotnie nas przestrzegała: nie wolno pisać, iż warstwa ta nie dbała o losy ojczyzny. Słowo to należy zastępować zawsze pojęciem kraj (jakżeby się ucieszył stary Prus, który na żądanie również rosyjskiej, ale jeszcze carskiej cenzury, nigdzie w „Lalce” nie użył terminu ojczyzna, często się natomiast tam pisze o naszym nieszczęśliwym kraju). Nauczyciel rosyjskiego, przybyły gdzieś spod Moskwy, stale zaś nam powtarzał, iż musimy dobrze poznać ten język, ponieważ kiedy komunizm opanuje cały świat, wszędzie się będzie mówić po rosyjsku. Do języka zaczęła wkraczać rusyfikacja. Zamiast żydowski przez jakiś czas nakazywano pisać jewrejski (słowo Żyd brzmi po rosyjski obraźliwie), słowo żołnierz zastępować wyrazem bojec (żołnierz mógł być tylko w armii kapitalistycznej), a do nauczycielek polecono zwracać się zgodnie z rosyjską tradycją per Zofia Stanisławowna, a nie proszę pani. Za uczęszczanie do kościoła groziło nauczycielom natychmiastowe usunięcie z pracy. Co jakiś czas znikał ten i ów z pedagogów, jedni w łomżyńskim więzieniu, drudzy bo przeszli za zielona granicę. Czystka nie mogła pominąć i administracji szkolnej. Na szczęście nie wiedziano, że mój ojciec (rocznik 1902) brał udział jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 r. Podejrzewano go natomiast, iż ukrywa swój oficerski stopień: inteligent nie mógł być przecież prostym żołnierzem. Kiedy go wreszcie aresztowano, głównym punktem oskarżenia stała się jednak sprawa kalendarzyków szkolnych na 1940 r. Przyszły one do inspektoratu jeszcze przed wybuchem wojny i zawierały oczywiście portrety zarówno prezydenta Mościckiego, jak i marszałka Rydza – Śmigłego. Ponieważ nauczyciele narzekali z początkiem 1940 r. na brak aktualnych kalendarzy, ojciec w dobrej wierze porozdawał im właśnie te. Za „kontrrewolucyjną propagandę” otrzymał osiem lat łagru, z którego uwolnił go pakt Sikorski – Stalin. Do kraju odważył się jednak powrócić na stałe dopiero w 1971 r., aby dwa lata później już umrzeć. Nie mógł do końca zrozumieć stosunków panujących w PRL. Zawsze zadawał to samo pytanie, na które nie bardzo wówczas umiałem odpowiedzieć: „A skąd ty wiesz, czy znowu nie dojdzie do masowych deportacji, podobnych do tych, które oglądałem w Łomży?” Dodam, iż matkę i mnie tylko pospieszny wyjazd do Białegostoku uchronił przed następną masową wywózką, która w kwietniu 1940 r. objęła rodziny deportowanych.

Prof. Janusz Tazbir


 
 

W celu świadczenia przez nas usług oraz ulepszania i analizy ich, posiłkujemy się usługami i narzędziami innych podmiotów. Realizują one określone przez nas cele, przy czym, w pewnych przypadkach, mogą także przy pomocy danych uzyskanych w naszych Serwisach realizować swoje własne cele i cele ich podmiotów współpracujących.

W szczególności współpracujemy z partnerami w zakresie:
  1. Analityki ruchu na naszych serwisach
  2. Analityki w celach reklamowych i dopasowania treści
  3. Personalizowania reklam
  4. Korzystania z wtyczek społecznościowych

Zgoda oznacza, że n/w podmioty mogą używać Twoich danych osobowych, w postaci udostępnionej przez Ciebie historii przeglądania stron i aplikacji internetowych w celach marketingowych dla dostosowania reklam oraz umieszczenia znaczników internetowych (cookies).

W ustawieniach swojej przeglądarki możesz ograniczyć lub wyłączyć obsługę plików Cookies.

Lista Zaufanych Partnerów

Wyrażam zgodę