Błąd krytyczny
Program wykonał nieprawidłową operacją i nastąpi jego zamknięcie. Jeżeli problem będzie się powtarzał, skontaktuj się ze sprzedawcą. Komunikat spisany z monitora komputer
Stał na końcu korytarza prowadzącego do pracowni komputerowej i sądząc po nerwowym pocieraniu spryszczonego policzka musiało mu to nieźle dawać do myślenia. Albo po prostu przeszkadzało. Krzysztof posiadał szósty zmysł w kwestii wykrywania wszelkich nieprawidłowości. Był współczesnym odpowiednikiem antycznej Kasandry, wieszczącym bez kozery każdą wiszącą nad ich klasą klątwę.
Może załapał wirusa? W radio i telewizji bębnią o tym od paru tygodni. Sam byłem
świadkiem zbiorowej histerii wykupywania w aptekach szczepionki przeciwko grypie. - Wciąż
stał zadumany. Rozkładał tę niecodzienną sytuację po swojemu, na drobne, dające się logicznie
wytłumaczyć, fragmenty. - Straszą powikłaniami i takimi tam innymi bzdetami. Nie!... -
stwierdził wreszcie. - Każdy, ale nie Enter! Mówię wam, coś tu nie gra!
No!... - przytaknął Jakub. - Enter pilnuje tego klucza bardziej niż stary Kraszewski
córeczki.
Wyraźnie pił do swojej skomplikowanej sytuacji emocjonalo-uczuciowej. Jola aż piszczała, by wprowadził ją na tę zakazaną ścieżkę śmiałych dotyków i cmoknięć, ale jej ojciec przypominał przysłowiowego psa ogrodnika — sam nie zje i drugiemu odbiera chęć na amory.
Kraszewski to pryszcz w porównaniu z tym, co się tutaj dzieje - prychnął poirytowany
krótkowzrocznością kolegi Krzysztof. - Nie czujecie tego?!... Wystarczy tylko zmusić do
szybszej pracy szare komórki!
Chyba wymagasz ode mnie zbyt wiele - w głosie Wiktora było tyle szczerości, że chcąc
nie chcąc cała ich czwórka zaniosła się krótkim, trochę nienaturalnym śmiechem.
Kaśka Budzyńska ostentacyjnie poruszając biodrami minęła ich z lekceważącym byle czym na swych niedokrwionych wiecznie ustach. Dla zachowania pozorów całkowitej władzy nad resztą klasy odrobinę wyżej uniosła wskazujący palec, na końcu którego kołysał się złoty klucz od drzwi wejściowych pracowni komputerowej. Nawet z odległości trzech metrów Krzysztof rozpoznawał wielką czerwoną siedemnastkę, wypaloną trochę niechlujnie na drewnianym breloczku.
-Z drogi śledzie, bo ja jedzie!...
Ładny gips!... - pomyślał.
Obejrzał się. Pierwsza „D" ustawiała się właśnie karnie pod ścianami, by w należytym porządku wkroczyć do sali językowej. Pomimo wysiłków nie udało mu się dostrzec w tłumku uczniów korpulentnej sylwetki germanistki. Kolejny cud. A raczej rysa w sztywnym schemacie gimnazjalnych koszar.
Łapanka na nauczycieli? A może jakieś nieoczekiwane posiedzenie? Czyżby coś umknęło twojej uwadze, stary?...
- Tylko bez przepychania! Wchodzimy i siadamy! Mam przypilnować, by w pracowni
panował idealny porządek! Jolka!!!... Ciebie skarbie też to dotyczy!
Coś ci na pewno umknęło/... - zadecydował Krzysztof.
Pomaszerował za innymi, czując jak jego przeczucia krępują go coraz bardziej. Siadł przed przypisanym mu w grafiku monitorem komputera. Wcisnął ostrożnie teczkę pod biurko i czekał.
W pracowni powoli zaczynało być cicho. Kolejni uczniowie kończyli organizacyjną krzątaninę. Zwykle potrzebowali na to trzy, cztery minuty. Teraz po zaledwie dwóch, pierwsza grupa drugiej „C" gotowa była do rozpoczęcia zajęć.
Tyle tylko, że brakowało kogoś kto te zajęcia rozpocznie i poprowadzi.
-1 co dalej? - zapytał ktoś z ostatniego rzędu.
Właśnie wtedy wszedł Enter. Luźno, bez normalnej sztywności, oziębłości i powagi. Za to z rozwianym włosem, w wytartych dżinsach i tym czymś na twarzy.
Wszedł. Bez słowa uruchomił terminal i nie patrząc nikomu w oczy powiedział:
- Robicie co chcecie - zatarł dłonie, jakby w tym pozornie nic nie znaczącym ruchu starał
się odnaleźć trochę ciepła. - Zaraz, co ja chciałem?... No tak!... Co chcecie. Ja wychodzę.
I wyszedł.
Równie szybko, z tym samym rozwianym włosem i w tych swoich śmiesznych, nie pasujących zupełnie do wizerunku surowego belfra, dżinsach.
I naturalnie wciąż z tym czymś na twarzy.
Szast - prast i już go nie było.
Minęła dobra minuta zanim ktoś skwitował to przytłumionym śmiechem. W sekundę później rechotali już wszyscy. Głośno, bez żadnych form ostrożności. Szczerze, szeroko i po młodzieńczemu - j ak naj dłużej.
Krzysztof postanowił, że również musi wyjść. Było to uczucie nieoczekiwane i tak przejmująco naglące, że mógł je jedynie porównać z potrzebą pełnego pęcherza.
Zamknął za sobą ostrożnie drzwi i wciąż zaskoczony tym, co zrobił oparł się o nie plecami. Śmiech, potupywania, wrzaski i piski wciąż trwały. Potęgowały się nawet, niczym wielka fala przypływu. Stał tak więc z bijącym sercem i wyschniętymi na wiór ustami. A potem sam zaczął się śmiać. Może nieco inaczej niż ci w środku, ale śmiał się aż załzawiły mu oczy, rozbolały policzki i dół brzucha.
A to dobre!!!... Niech mnie! A to dobre!...
Przestał się śmiać.
Bez wyraźnej przyczyny.
Przestał i tyle.
Oderwał się od drzwi, zrobił krok w kierunku środka wypastowanego korytarza i stanął. Wiedział, że musi ze sobą coś zrobić. Natychmiast. Nie bardzo jednak wiedział co.
Korytarz świecił pustkami. Resztki październikowego słońca przebijały się niechętnie przez krótkie zasłony w oknach. Pasta, której sprzątaczki użyły do polerowania parkietu powodowała, że czuł lekki zawrót głowy. Gdy korytarz w czasie przerw zapełniony był dziesiątkami przepoconych szkolnym wysiłkiem ciał smród nie był aż tak wyraźny. Teraz śmierdziało ze zdwojoną mocą.
Zrób coś ze sobą stary!
Zrób! - dobrze mówić. Tylko co?
Postanowił, że przeczeka tę chwilową słabość na półpiętrze. Aby dotrzeć na półpiętro zmuszony był przekraść się niepostrzeżenie obok pokoju nauczycielskiego. Gwar w przylegających do korytarza klasach był coraz większy. Goniony nim i smrodem pasty do podłogi ruszył przed siebie. Musiał się hamować, by nie biec.
Przy uchylonych drzwiach pokoju zwolnił i stał się jeszcze bardziej czujny. Szczytem głupoty byłoby dać się przyłapać na czymś takim, jak łazęgostwo w czasie zajęć. Szczytem głupoty byłoby...
3D!
Trafiony. Pływa.
W takim razie... W takim razie... 3E! I co?!
Trafiony. Zatopiony.
Ha!!!
Musiał stanąć.
Dziecinada! - pomyślał. - Czyżby coś z twoim słuchem było nie tak, jak trzeba?...
Musiał też ostatecznie rozprawić się z własnymi przeczuciami i podejrzeniami.
Enter siedział przy narożnym stole. Tuż przed nim, dokładnie na wyciągnięcie ręki, stała duraleksowa szklanka z ostygłą już zieloną herbatą. Szczęśliwy z trafienia szykował się już do kolejnego, równie precyzyjnego strzału. Geograf Starski z niepokojem oczekiwał na posunięcie rywala. Wiszące między nimi napięcie musiało udzielać się otoczeniu, bo dwójka nauczycieli wychowania fizycznego przyglądała się grającym z trudną do ukrycia uwagą. Być może poczynili jakieś zakłady typujące ewentualnego zwycięzcę i przegranego. Krzysztof był tego prawie pewien.
Kobiety w większości zajęte były przeglądaniem kolorowych pism. Cały pokój nauczycielski zdawał się opływać w nienaturalnie niegimnazjałnym błogostanie.
7F - powiedział z nadziej ą Enter.
Pudłoooo! - zarechotał Starski.
Zataił dłonie, uderzył się zamaszyście po swych wątłych udach i roześmiał z odchyloną niebezpiecznie do tyłu głową. Odchylił ją tak daleko, że Krzysztof mimo woli dostrzegł rząd nierównych, pożółkłych od nikotyny zębów i spory fragment różowego podniebienia, aż po drgający słupek języczka.
Pudłoooo!... I tu cię mam! Nici z twojego systemu!
Spróbuj sam trafić - odciął się Enter. - No dalej! Czekam!
Krzysztof chciał się taktownie wycofać, ale właśnie wtedy Jadwiga Gęślik, odbywająca w ich szkole praktykę z chemii, dostrzegła go w wąskiej szparze uchylonych drzwi. Oczy praktykantki zrobiły się wielkie jak dwie srebrne carskie rublówki, które dziadek Krzysztofa zwykł pokazywać wnukom przy okazji rodzinnych uroczystości. Monety były naprawdę wielkie, oczy Jadwigi Gęslik też.
- Przechodziłem właśnie i... - zaczął nieudolnie Krzysztof, chcąc uprzedzić nieuniknione.
- Przechodziłem i...
Utknął.
No właśnie! I co „ i"?...
Enter zareagował nerwowym cmoknięciem. Z szybkością, o którą trudno go było posądzić, ściągnął kartkę z rozrysowanym schematem pod blat stołu. Starski wyprostował się jak struna. Też cmoknął, tylko inaczej. Ciszej. Swoją kartkę z rozrysowanym schematem statków przykrył dłonią i udawał, że szuka czegoś wzrokiem.
Reakcja nauczycieli była tak zaskakująca, że Krzysztof nie byłby sobą, gdyby się nie uśmiechnął.
Przyłapałem was, goście! Pokażcie no, co też tam takiego ukrywacie!... Najpierw pan, panie Enter!... Śmiało, śmiało! Najwyżej czeka pana nieprzyjemna rozmowa z...
I co, może zaprowadzisz go jeszcze do dyrektora? Oj, Krzychu, Krzychu! Zmykaj stąd zanim będzie za późno!
Poczuł, że się czerwieni. Nie wiadomo kiedy. Sam z siebie.
- Ups!... Przepraszam - Krzysztof dyplomatycznie zrobił krok w tył i wycofał się czym
prędzej dalej na korytarz.
A to ci heca!!!...
Wrócił.
Musiał wrócić.
Ciekawość i niecodzienność sytuacji, której był świadkiem były silniejsze od jego zażenowania i chyba skrępowania. Bo był zażenowany i skrępowany. Każdy w jego sytuacji czułby dokładnie to samo.
To już lekka przesada, stary! Kusisz los!
Pamiętaj! Ostrzegałem!...
Tym razem tylko słuchał. Na powtórne zajrzenie przez szparę zabrakło mu odwagi.
Widział!... Bez dwóch słów! Tylko nie próbujcie mi wmawiać, że jest inaczej! Chryste,
tego nam tylko brakowało!... — rozpoznał płaczliwy nieco głos Starskiego.
Ten Jastrzębski wcale nie jest taki głupi na jakiego zgrywa - Enter podszedł do tematu
nieco spokojniej. - Przejrzałem go już dawno.
No! - włączyła się do rozmowy rusycystka Jasińska. - Mam wrażenie, że Jastrzębski
nie pokazał nam jeszcze na co go tak naprawdę stać. Powinniście bardziej uważać.
Przesunęła palcami po fałdach spódnicy i raz jeszcze ukradkiem spojrzała w kierunku drzwi prowadzących na korytarz.
A kto podjął się zadania, że na wszystko będzie miał oko?!... - wytknął z pretensją
Starski. - Sama mówiłaś, że nie ma nic gorszego od próżnej bezczynności. Ta gra to sumie też
twój pomysł. No co, nie mam racji?... Kto zaproponował, żeby zabić nudę czymś konkretnym?!...
Andrzej? Irka? Nie mam racji?...
Wyluzuj! - zgasił Starskiego Enter. - Gdyby była z tego afera to już powinniśmy mieć
ich na głowie. Zanim gość załapie w czym rzecz będziemy mogli bez skrupułów rozejść się do
domów. Bardziej od Jastrzębskiego obawiam się Chylińskiej. Kto wie co wymyśli ta
wypindrzona lalunia.
Grunt to wiedzieć jak postrzegają cię inni — słysząc głos tuż za plecami Krzysztof
podskoczył jak przypieczony końcem rozgrzanego do czerwoności pręta. Najwyższym wysiłkiem
woli powstrzymał odruch ucieczki spod drzwi pokoju nauczycielskiego.
No, co ty?!... - zarechotała Iza Chylińska. - Daj spokój! Nie chciałam cię przestraszyć.
Ale z ciebie cykor, stary!...
Dobry Boże!!!
- Chyba nie myślisz, że... — powiedział szybko dziwnie łamiącym się głosem.
Ciśnienie krwi powodowało, że czuł drżenie w dole brzucha, a nawet niżej, w łydkach.
Coś innego, niedobrego, działo się też z jego włosami. Chyba uniosły się jak kocia sierść na widok rozwścieczonego pekińczyka.
- Cichooo!... Pssst! - Chylińska posunęła się nawet do tego, by zaniknąć mu usta dłonią.
Jej palce pachniały mdławo pączkami.- Zwariowałeś?! Niech dalej myślą, że niczego nie czaimy.
Chodź!...
Bez ceregieli pociągnęła go za sobą, aż za róg korytarza i dopiero tam wyswobodziła jego usta z krępującego uścisku.
Myślałam, że bardziej potrafisz nad sobą panować! - to już była pretensja. Pretensja
wymieszana z kpiną. Nikt nie lubi kiedy z niego kpią. A w szczególności, gdy tym kimś jest ktoś
taki jak trzecioklasistka Iza Chylińska.
Zaskoczyłaś mnie - powiedział żeby tylko coś powiedzieć.
Drżenie podbrzusza i łydek powoli ustępowało. Trochę gorzej było z włosami. Na wszelki wypadek przy dusił je lewą dłonią. Reakcja jak reakcja. Starał się żeby wyglądało to jak najbardziej naturalnie.
- Zaskoczyłeś mnie!... - przedrzeźniła go, z godną najwyższego podium, wprawą.
Musiał przyznać, że była w tym dobra. Nawet bardzo dobra. Prawdziwe mistrzostwo
świata. Taki Adam Małysz w spódnicy przed oddaniem najdłuższego skoku w konkursie, gdy reszta stawki skoczków nie dotarła nawet w połowie do punktu krytycznego skoczni.
I co ty na to?... Ładny gips, no nie? Zaraz będziesz świadkiem czegoś jeszcze lepszego!
Poczekaj niech przyj dzie Joaśka z Kingą!...
Co ty kombinujesz, Chylińska? - specjalnie użył formy nazwiska.
Nie wiadomo dlaczego sądził, że w ten sposób będzie w stanie ocalić cokolwiek. Co chcesz ocalić, Krzysztof?...
- Nic nie kombinuję - Iza Chylińska prowokacyjnie ujęła się pod swe nalane warstwą
zbędnej tkanki tłuszczowej boki. - To się samo kombinuje, stary. Jeszcze tego nie czujesz?...
I roześmiała się. Jej śmiech przypominał płacz dziecka przed porannym wyjściem na spacer z psem (Pamiętaj, że to wielki obowiązek! Jest twój i do ciebie należy wyprowadzić go, nakarmić i w razie potrzeby posprzątać po nim... On żyje, córeczko. To nie jest kolejna zabawka. Naprawdę nie jest...), gdy jest niedziela, na dworze leje rzęsisty deszcz, a telewizyjny spiker zapowiada powtórkę ulubionego serialu z wtorku lub środy.
- Przestań gadać szyfrem, skarbie! - zaatakował Krzysztof.
Nie wiadomo dlaczego wyczuł w sobie agresję, która wymagała natychmiastowego wyładowania. Samo słowo skarbie powinno dać Izie do myślenia. Tyle tylko, że dziewczyny w typie Izy Chylińskiej potrzebują trochę czasu na połapanie się w takich rzeczach, jak złość dorastającego trzynastolatka. Dziewczyny takie jak Iza Chylińska rozumieją świat dopiero wtedy, gdy stoją ze ściągą przed globusem. Przynajmniej tak im się wydaje.
- Cierpliwości, stary! O, już idą!... - zaszczebiotała z radością.
Była nieprzyzwoicie podniecona. Nieprzyzwoicie, czyli w odczuciu Krzysztofa niebezpiecznie podniecona.
-1 co?... Przygotowałyście wszystko jak należy?
Za dwie minuty chłopaki spędzą wszystkich do sali gimnastycznej. Obsługa, kucharki,
szkolna higienistka i kierowca gimbusa już tam są. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem.
A Gorewski?
Nasz dyrektorunio pokuśtykał na dół posłusznie jak trusia. Ale jaja!... Nigdy nie
sądziłam, że dożyję takiej chwili!... - Jolka Widz z trzeciej „A" zatupała ostentacyjnie nogami
i zdobyła się nawet na euforystyczny pisk, który mógł oznaczać dosłownie wszystko.
Została jeszcze nasza słodka Pani Wiesia. Z tego, co pamiętam, chciałaś zostawić ją
sobie? - wtrąciła się Kinga Umiej ewska z tej samej klasy co Jolka Widz.
Wszystkie trzy dziewczyny, stojące naprzeciwko coraz bardziej zdumionego Krzysztofa, należały do Samorządu Uczniowskiego i jak do tej pory (Wszystko się kiedyś psuje. Ha, ha! Wszyściutko!...) były przysłowiowymi szkolnymi wzorami do naśladowania: szóstkowe uczennice, sprawowanie - oczywiście wzorowy, żadnych problemów wychowawczych, słodki lukier gimnazjum. Najlepsze z najlepszych. Elita Gimnazjum nr 3 (Ha, ha, ha!... Na każdego przyjdzie pora! Wystarczy tylko...).
- Dzięki za pamięć. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak marzyłam o tej chwili!... Chodź,
Krzysiek! Najwyższa pora byś dołączył do reszty - chwyciła go bez ceregieli za rękę, nawet nie
zadając sobie trudu, by spytać czy rzeczywiście tego chce.
Istny dom wariatów!!!... W co ty się pakujesz, stary?!
Pani Wiesia (Wiesława Dorosz. Lat pięćdziesiąt trzy. Za dwa miesiące jubileuszówka trzydziestolecia pracy zawodowej. Stan cywilny...) była szkolną sekretarką lub -jak chcą inni -panią od papierowego wszystkiego. Doroszowa nigdy nie pretendowała do roli super-straszaka, choć niektórym jej wrodzone zamiłowanie do porządku mogło zdrowo zaleźć za skórę. Widocznie Iza Chylińska należała do tych ostatnich. Jakiś miesiąc wcześniej, tak - gdzieś na początku października, Krzysztofowi obiło się o uszy, że Chylińska nie mogła wziąć udziału w tenisowym turnieju z powodu rzekomego braku ważnej legitymacji szkolnej. Z innych źródeł słyszał jeszcze (Ale heca, stary! Co, nic nie wiesz?... Ktoś zrobił Chylińska w bambuko!... Gdybyś widział jej miną!), że rzecz nie dotyczyła braku aktualnej pieczątki potwierdzającej, że Chylińska jest uczennicą III klasy w roku szkolnym tym a tym, Iza w ogóle nie miała ważnej legitymacji. (Zapomniała, że do legitymacji potrzebne jest zdjęcie!... Dasz wiarę? Może po prostu wyszła jak Obcy Ósmy Pasażer! Głowę bym dał, że...). Nie miała i koniec pieśni. Banalne, ale prawdziwe. Taki właśnie jest ten świat. Gdy bliżej się mu przyjrzeć - brakuje mu więcej niż piątej klepki. Fakt faktem, że Izie Chylińskiej z powodu braku śmiesznego zdjęcia do jeszcze śmieszniejszej szkolnej legitymacji, przeszedł koło nosa spory kawał dobrej zabawy i - co chyba istotniejsze -odebrano jej możliwość do wykazania się na kolejnym polu super-uczennicy.
A takich rzeczy nie zapomina się nigdy.
Pełen mieszanych uczuć (Jeżeli w to wdepniesz możesz tego żałować do końca życia!) dał się jednak poprowadzić, niczym posłuszne dziecko. (Coś się dzieje, stary. Co ci szkodzi popatrzeć? Tylko popatrzysz, a jeżeli coś zacznie być nie tak..) - sam chyba do końca w to nie wierzył.
Sekretarka siedziała za mahoniowym biurkiem. Wystarczyło lekkie skrzypnięcie parkietu i ręczna robótka (Sweterek dla Jacusia. Ma dopiero osiem miesięcy. Takie słodkie cudeńko!...) niczym znikający punkt powędrowała do wytartej reklamówki z nadrukiem Stokrotki.
- No, no!... I co my tu mamy, Dorosz?! - Chylińska okrążyła biurko i ostentacyjnie
sięgnęła po reklamówkę.
Chwyciła ją w dwa palce i równie ostentacyjnie wyrzuciła jej zawartość na blat mahoniowego biurka, tuż przed twarzą wyraźnie przestraszonej sekretarki.
Tak jak myślałam. Zero wyobraźni. Pracują tylko dłonie.
Ja tylko... - zaczęła nieporadnie Pani Wiesia.
Próbowała coś powiedzieć.
Sądząc po ilości powietrza, które nabrała w płuca było to coś znacznie więcej, niż tylko te dwa puste i nic nie znaczące wyrazy, które zdążyła wykrztusić.
Chylińska uderzyła ją drutami po wierzchu dłoni. Chyba mocno, bo od tego uderzenia na skórze Pani Wiesi pojawiły się dwie czerwone smugi. Rozwinięta włóczka, razem z częścią ledwo rozpoczętego rękawka, rozsypały się wokół.
- Bzdury, Wieśka! Kompletne bzdury! A spróbuj mi się tylko rozbeczeć!.... -
sugestywnie pogroziła jej palcem przed nosem, widząc jak oczy Doroszowej nabierają
niebezpiecznie wilgoci. - Tylko spróbuj!...
- Sweterek dla Jacusia. Ma dopiero osiem miesięcy. Takie słodkie cudeńko!...
- Cudeńko to ja ci zrobię z tego twojego suchego dupska jeżeli za pięć sekund nie
znajdziesz się w sali gimnastycznej - warknęła Iza Chylińska.
A potem, gdy Pani Wiesia, naprawdę pięćdziesięciotrzyletnia Wiesława Dorosz, szkolna sekretarka i od ośmiu miesięcy szczęśliwa babcia, znikła za oszklonymi drzwiami sekretariatu, dodała z pasją:
- Hierarchia!... Zupełnie jak marionetki. Wystarczy pociągnąć za odpowiedni sznurek.
Czaisz bazę?
* * *
Sala gimnastyczna pękała w szwach. Nie wiadomo dlaczego Krzysztof odczuwał z tego powodu niepokój. W powietrzu zapełnionej dziesiątkami uczniów i nauczycieli sali wisiało napięcie. Nieprzyjemne napięcie - wyczuł to zaraz po tym, jak tylko przekroczył jej próg.
Pełen złych przeczuć (Nie urodzi się z tego nic dobrego, stary!... Przekonasz się! Przyjdzie jeszcze pora, gdy wspomnisz moje słowa!...) poszukał wzrokiem kogoś ze swojej klasy. Nie robił tego z rozmysłem. Kierował nim raczej impuls, chęć rozmowy z kimś, kto czuje i myśli podobnie jak on sam.
Nie urodzi się z tego nic dobrego!...
- Wyrównać!... Hej, Starski, słuch ci odjęło?! Zobacz jak to robi Enter. Skup się
człowieku! Włóż w to trochę serca! Mam nadzieję, że wiesz, co to takiego?!...
Paranoja! - pomyślał Krzysztof. - Czy znajdzie się tu ktoś, kto uszczypnie mnie w policzek?!...
Wreszcie ich dostrzegł. Jakub stał z Wiktorem przy metalowej konstrukcji ruchomego kosza.
Ręce opadają! - powitał go Wiktor. - Patrz, co się dzieje! Ta banda...
Gdzie byłeś? - przerwał mu Jakub. - Szukaliśmy cię. Chcieli żebyś zliczał punkty.
„Chcieli", czyli kto chciał? I o jakie zliczanie chodzi?
Nieważne. Tokarski wziął to na siebie. Zapomnij o tym. Fakt faktem - masz luz. Może
nie jest to powód do dumy, ale zawsze coś - dało się wyczuć, że Jakub tak naprawdę myślami
jest już gdzieś znacznie dalej.
Gdzie jesteś czarny baranie? O co tu do licha chodzi?!...
- Idę zapalić. Zanim zrobią z tym porządek upłynie jeszcze pewnie z pół godziny.
Idziesz?
- Żartujesz? - żachnął się Krzysztof.
Zdziwienie zdziwieniem, ale monolog Jakuba zrobił na nim wrażenie. I nie chodziło tu wcale o papierosy - tajemnicą poliszynela był fakt, że Jakub popala sobie ostro. Rzecz dotyczyła raczej ilości słów wypowiedzianych przez jego przyjaciela. Ilość i sens. Jakub mówił składnie i logicznie. Kolejny powód do przemyśleń.
To taki test na inteligencję, mam rację?... Zaplanowaliście to wspólnie, żeby...
Co żeby? I kto według ciebie to zaplanował? Czy ktoś taki jak Enter może...
Jakub wzruszył ramionami i poszedł.
Każdy, ale nie Enter. To się dzieje naprawdę, stary!...
O co tu do licha chodzi? — zadał kolejne pytanie w pustkę.
Pytanie, na które w rzeczywistości wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Żałosne! Pytasz wyłącznie po to, by pytać.
- Wychodzę! - zadecydował Krzysztof, mimowolnie ' powtarzając sekwencję
wypowiedzianą kilkadziesiąt minut wcześniej przez Entera w pracowni komputerowej, w czasie,
gdy Enter mógł być jeszcze traktowany jako prawdziwy nauczyciel.
Jakiś rozczochrany drugoklasista (Jarecki Bartek. II D. Ocena z zachowania -nieodpowiedni. Przeszedł do następnej klasy dzięki protekcji wysoko postawionego tatusia. Ciekawostka - uwaga! - był pierwszym, który został wyznaczony do mierzenia zapałką głównego korytarza. Rozbeczał się wtedy jak baba i...) zapisywał czerwonym flamastrem na czole germanistki drukowane „KOT". W kącie praktykantka Jadwiga Gęślik przygotowywała się do przełknięcia swojej kostki kredy. Szkolna higienistka szlochała bezgłośnie w otwarte dłonie. Zaczynał się ruch. Coraz większy i nie dający się ująć w żadne ramy zdrowego rozsądku.
- Wychodzę! - powtórzył Krzysztof. - I niech nikt nie próbuje mnie powstrzymać.
Wychodzę!
* * *
Zatrzymał się dopiero przy skrzyżowaniu z główną ulicą miasteczka.
Wbrew obawom synoptyków listopad był nieprzyzwoicie ciepły. Termometry, nie zważając na kalendarz, wskazywały w południe 17°C. Kolejna anomalia.
Czy nic już nie będzie tak, jak dawniej?!...
Przy skrzyżowaniu z główną ulicą Krzysztof ściągnął czapkę, rozpiął zamek kurtki na polarze i dopiero wtedy zrozumiał, że czegoś mu brakuje.
Teczka!... Zostawiłeś w szkole teczką z kajetami i książkami!
Gdy zastanowił się nad tym głębiej, zrozumiał, że w wielkim gmachu gimnazjum zostawił tak naprawdę coś więcej. Razem z teczką pozostały tam setki pytań, które wymagały natychmiastowej odpowiedzi, jeżeli - a uważał, że właśnie tak ma być i jest - świat wokół niego nie sfiksował do reszty. Lub jeszcze nie sfiksował. Żałosne, zupełnie jakby pozytywna ocena otaczającej go rzeczywistości wymagała akceptacji kogoś takiego, jak przestraszony czternastolatek.
Uśmiechnął się do własnych myśli. Potrząsnął głową i dla dodania sobie otuchy zaczął gwizdać jakąś przypadkową melodię.
Przeszedł już odległość ponad trzystu metrów, gdy zastanowił go kolejny fakt. Główna ulica miasta świeciła kompletnymi pustkami.
- Ewakuacja na wypadek katastrofy nuklearnej - kadr z dawno oglądanego filmu
katastroficznego nadszedł nie wiadomo skąd i po co. - Uwaga! Uwaga! Wszyscy mieszkańcy
zobowiązani są do natychmiastowego...
Źle mu było z tym strachem. Upłynęła dobra minuta zanim oddech Krzysztofa wrócił do równowagi.
— Spokój, stary!... Tylko spokój!
Zatrzymał się przy placu zabaw i kawałku skwerku z kilkunastoma - zasuszonymi spalinami - drzewkami jarzębiny. Na krzywo wyasfaltowanej alejce stał ciągnik z przyczepą. Napisy na burtach przyczepy informowały, że należy ona do Miejskiej Służby Oczyszczania. Nieco dalej stała metalowa taczka, na krawędzi której ktoś oparł niechlujnie grabie i wielką zmiotkę. Ładna pogoda sprzyjała porządkom przed zbliżającą się zimą. Pięć czy sześć wielkich kup zgrabionych liści sterczało prowokacyjnie po obu stronach alejki.
Trzej mężczyźni w jaskrawożółtych kamizelkach bawili się w najlepsze w piaskownicy. Budowali coś, co z tego miejsca, gdzie stał Krzysztof przypominało gigantyczny zamek z szarego piasku. Zanim na dobre pojął sens ich pracy, z bocznej uliczki wytoczył się z piskiem opon poobijany trabant i z rozmachem walnął w filar ustawionej tam latarni. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanej konstrukcji, pisk dartego metalu i huk zbliżony do wystrzału artyleryjskiego. Faceci w żółtych kamizelkach podnieśli głowy znad swojego piaskowego zamku i przez chwilę próbowali rozeznać się w sytuacji.
Z wraku rozbitego samochodu wyskoczyło trzech podekscytowanych gówniarzy. Każdy z nich mógł mieć najwyżej dziewięć lub dziesięć lat.
Mówiłem ci, że trzeba zwolnić!... Przed zakrętem zawsze redukuje się prędkość.
O jejku! - zapiał ten, który robił za kierowcę. - Ale była jazda! Jeszcze to czuję. A wy,
chłopaki?
No — przytaknął najniższy z nich. - Było klawo.
Powiedział to jednak jakoś tak bez entuzjazmu. Być może strach, który wciąż jeszcze miał pod powiekami nie dawał się zbyć byle czym. Potrzebował czasu, by ochłonąć. Tyle tylko, że tego czasu nie miał zbyt wiele.
Po atrakcji przejażdżki rozklekotanym trabantem jego kumple szykowali już kolejne. Życie toczy się zbyt szybko, by tracić je na analizowaniu tego, co było.
- Zgłodniałem. Idziemy na pizzę i colę?
-Nie mam kasy -jęknął rudas. Ze sposobu w jaki przełknął ślinę widać było, że czuje już w powietrzu jej eteryczny zapach.
Żaden problem. Dzisiaj nie potrzebujemy kasy, stary. Zapomniałeś?!... - zarechotał
„kierowca". Zaraz spoważniał. - Tak, pizza i cola - ustalił sam ze sobą raz jeszcze. - A później
może nawet wezmę sobie Playstation 2 z tego marketu przy magistracie. Zawsze marzyłem
o posiadaniu takiej konsoli, więc czemu nie skorzystać z okazji?... Mam rację, chłopaki? Na taki
dzień, jak ten można czekać całymi latami...
Hej!... Wy tam! I czego się gapicie?! Wracać mi natychmiast do klepania piasku! -
wrzasnął rudas.
Na taki dzień, jak ten można czekać całymi latami...
Trzej faceci w żółtych kamizelkach posłusznie zajęli się swoją budowlą.
Na taki dzień...
Krzysztof zrozumiał, że jest pewne miejsce, które obroni go przed wszystkimi idiotyzmami tego świata. Tym miejscem był dom. Nie oglądając się za siebie ruszył tam prawie biegiem.
* * *
Są dni, kiedy idiotyzmy zakradają się nawet w najbardziej sekretne i wydawałoby się niedostępne dla idiotyzmów miejsca.
Krzysztof wiedział, że są w jego domu, zanim rozsznurował buty i powiesił kurtkę na drewnianym wieszaku w przedsionku. Nie rozpoznał je po zapachu - idiotyzmy ponoć nie pachną, nie śmierdzą, sąbezwonne, podobnie jak obozowy Cyklon B.
Krzysztof je posłyszał. Dźwięk był głośny i wyraźny. Dwudziestodziewięciocalowy Sony miał wmontowaną opcję stereo, więc to, co słyszał było oczywiste i niezmiennie realne. Nie mógł się mylić. Nikt, stojąc w tym samym miejscu, co i Krzysztof nie miałby żadnych wątpliwości -„ Laboratorium Dextera ", oczywiście Cartoon, 40-sty kanał Cyfry.
Idiotyzmy TEGO dnia dotarły i tutaj.
Witaj, stary!... Jakzdrówko?
Nie pamiętał kiedy ostatni raz oglądał dziecinne kanały. Może wtedy, kiedy rozbił sobie to kolano na rowerze sąsiadów z naprzeciwka?... Chyba tak. Z pięcioma grubymi szwami siedział tamtego wieczoru na kanapie przed telewizorem i poprzez cisnące mu się do oczu łzy obiecał całemu światu: koniec z mazgajeniem się, koniec z płaczem, koniec z jazdą na pożyczanych rowerach i koniec z bajkami. Definitywny koniec. Obiecał to na serio. I słowa dotrzymał. Przynajmniej jeżeli chodzi o ten ostatni punkt. Kanał dziecinny zamienił na kanał sportowy. Nie raz tego potem żałował, ale nigdy nie odważył się naruszyć ustalonych tamtego wieczoru reguł. Taki już był. Uparty do utraty tchu.
Jedno jeszcze było pewne -jego rodzice wyrośli z kreskówek grubo, grubo przed nim.
Więc...
Witaj, stary!... Fajnie, że jesteś!
Poczekajcie tylko!... Zaraz was dostanę! - wrzeszczał karzełko waty Dexter.
Dostanie ich!... Patrz, zaraz ich dopadnie! - wtórował Dexter'owi Andrzej Jastrzębski
(Lat trzydzieści dziewięć. Zawód wyuczony elektronik. Zawód wykonywany - informatyk),
klepiąc bez żenady po plecach równie roześmianą Alicję Jastrzębską (Kobiety przemilczają
taktownie wiek. Zawód wykonywany - pracownik biurowy. Seeekretarka! - kochanie, przecież
tylko żartowałem!...).
Patrząc na swoją matkę i ojca siedzących w kucki przed dwudziestodziewięciocalowym telewizorem Sony, wśród sterty rozrzuconych po podłodze klocków Lego i poobijanych z farby samochodzików z Matchbox 'a, o godzinie dziesiątej pięćdziesiąt sześć rano, Krzysztof poczuł jak drżą mu kolana, a pustka jego myśli staje się coraz głębszą.
Już się nie bał. Był przerażony. Właśnie tak - PRZERAŻONY!
* * *
Po Dexterze przyszła kolej na „Mrocznych i złych". Potem szalały szalone „Bliźniaki Cramp", a jeszcze później nastał czas „Strażników czasu", tchórzliwego psa Chojraka, Johnny'ego Bravo i Jamy'ego Łasicy. Dwudziestodziewięciocalowy Sony zamilkł dopiero, gdy na scenę wkroczyły Atomówki. Alicja Jastrzębską uznała, że pora udać się na powietrze. Zabrała ze sobą gumę do żucia i skakankę. Andrzej Jastrzębski został, by rozwalić przynajmniej jedną z plansz Commandosa 3. Zamknięty w swoim pokoju Krzysztof słyszał jego podniesiony głos, gdy pojedynek w wirtualnym świecie docierał w fazy kulminacyjne.
Usnął, kiedy jeszcze było widno. Obudził się w ciemnym pokoju, z uczuciem czyjejś obecności i nieprzyjemnym ssaniem w żołądku. Pierwsze z tych dwóch uczuć znikło w momencie, gdy zapalił światło. Drugie nie dało się zbyć byle czym, ani oszukać kilkoma pokruszonymi herbatnikami.
Tuż przed dwudziestą pierwszą trzydzieści osiem zdecydował się zejść do kuchni.
Niech się dzieje, co chce.
Pora na kolację.
Zszedł cztery minuty później. Serce waliło mu jak kościelny dzwon, wzywający wiernych na wieczorną mszę.
Ba-buch!... Ba-buch!... Ba...
* * *
Zaciął się w palec, gdy kroił trzecią kromkę.
Jezu!... Nigdy nie myślałem, że to takie trudne!
Rana nie była głęboka, ale krwawiła obficie. Początkowo wcale nie było widać krwi. Jedno szybkie ciach, dziwne pieczenie na skórze i nieprzyjemny szum w uszach.
Załatwiłeś sobie palucha, koleś!...
A potem krew się pojawiła. Niewielki, czerwony bąbel stawał się coraz większy, aż w końcu stracił formę pęczniejącej kuli i rozlał się po całym palcu. Pojawiło się też pieczenie. Piekło i szczypało coraz mocniej.
Powinieneś trochę uważać. Każde gapiostwo kosztuje...
Aż się żachnął.
A ty byś uważał, gdy...
- Krzysiu, już wstałeś? Nie słyszałam jak schodziłeś z góry. Co robisz, skarbie?
A ty byś uważał, gdy usłyszałbyś coś takiego tuż za piecami?!... Człowieku, o mało co nie zemdlałem! To śmieszne rozcięcie to pryszcz w porównaniu z tym, co przeżyłem! Pryszczyk, bracie! O mało co...
Rozcięty paluch piekł i piekł. Krzysztof wsadził go czym prędzej do ust i spróbował wyssać to pieczenie wraz z krwią.
W czasie, gdy zajęty był roztkliwianiem się nad sobą matka wyszła zza jego pleców i uważnie przyjrzała się rozłożonym na blacie stołu produktom.
W piekarniku mam kolację. Pokaż... Mocno go rozciąłeś?
Drobnostka! - odpowiedział szybko. - Nic takiego. Tylko trochę piecze.
- Spałeś tak smacznie. Uznaliśmy, że bez sensu jest cię budzić. Poczekaj... - zakręciła się
nerwowo po kuchni. - Zaraz przygotuję ci wszystko. Och, ty mój mały, samodzielny mężczyzno!
- wciąż wracała myślą do jego próby samodzielnego zrobienia sobie kanapek. W jej spojrzeniu
skrywało się rozbawienie i chyba troszeczkę matczynej dumy.
A może Krzysztofowi tylko tak się zdawało. Ten dzień zupełnie nie nadawał się do wyciągania jakichkolwiek wniosków, a tym bardziej przekonań, że coś jest tak, jak chcesz żeby było.
Nawet ciepły dotyk matczynych palców, które przez parę sekund burzyły mu fryzurę, nie był w stanie odgonić od Krzysztofa podejrzeń, że za moment znów ciszę domu przepełnią wrzaski postaci z tych kretyńskich kreskówek, a matka i ojciec wrócą do układania puzli lub zabawy w dom.
Mielony i sałatka z pekińskiej. Wszystko, co lubisz - powiedziała to tak, jak Krzysztof
chciał, żeby powiedziała. Normalnie.
Ala!... Chodźcie szybko! Właśnie się zaczyna! - odezwał się z pokoju bas ojca.
- Chodź! Będą pokazywali tę szkołę z Torunia. Od samego rana mówią o tym na
wszystkich kanałach - widząc, że Krzysztof się waha, posłała mu szeroki uśmiech.
Szeroki i prawdziwy. Wyczuł to od razu. Właśnie tak uśmiechała się jego prawdziwa mama. Właśnie tak uśmiechała się trzydziestosześcioletnia kobieta, dla której najważniejszą rzeczą pod słońcem była rodzina. Ktoś, kto się tak uśmiechał nie tracił czasu na żucie gumy i oglądanie Johnny'ego Bravo.
- Tym razem zmienimy nasze reguły - jego wahanie odczytała zupełnie nie tak, jak
trzeba. - Możesz uznać jedzenie przed telewizorem, jako formę nagrody za skaleczony palec.
Korzystaj, dopóki możesz.
- Wspaniale - powiedział Krzysztof.
Nie widziałeś jej zaróżowionych policzków i nie słyszałeś śmiechu, gdy Atomówki ścigały kolejnego złego. Nie widziałeś jak skacze na skakance na podjeździe i dwoma brudnymi paluchami wyciąga długą nić gumy z ust.
Nie widziałaś, i basta!...
Z talerzem parujących przyjemnie ziemniaków, dwoma mielonymi kotletami i stertą sałatki z kapusty pekińskiej zasiadł na fotelu.
- Za naszych czasów... - zaczął ojciec i zaraz skończył.
Widząc pełen nagany wzrok Alicji Jastrzębskiej, Andrzej Jastrzębski skupił się na ekranie dwudziestodziewięciocalowego monitora firmy Sony. Pozwalał sobie jedynie na znaczące spojrzenia, gdy spiker teatralnie melodramatycznym głosem wprowadzał widza w temat reportażu.
Patrz i słuchaj synu!.... Widzisz do czego to już dochodzi! Smarkacze tresują swojego nauczyciela! Nie do wiary!... Ten świat kompletnie schodzi na psy!
- Materiał, który państwu przedstawiamy został nakręcony amatorską kamerą jednego
z uczniów toruńskiego technikum. Twarze uczniów zostały celowo ukryte. Informujemy
jednocześnie...
Patrz i słuchaj synu!... - zdawał się powtarzać wzrok Andrzeja Jastrzębskiego. Już to widziałem, tato - pomyślał Krzysztof, koncentrując się na mielonym kotlecie. Mielony kotlet wyglądał wybornie. I właśnie tak smakował. Była to pierwsza rzecz, co do której nie miał żadnych złych przeczuć. Prawdziwy mielony kotlet. Niebo w ustach.
* * *
Mam nadzieję, że w twojej szkole takie rzeczy nie mają racji bytu - Andrzej Jastrzębski
nabrał w płuca trochę powietrza i wypuścił go z głośnym - puuufff.
Dwudziestodziewięciocalowy Sony pyknął delikatnie i wielki ekran pokryła czerń. Czarna czerń.
- Wstrząsające!... Sami kierujemy się w uliczkę bez wyjścia. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić
kim będą ci młodzi ludzie za kilka lat, jeżeli już teraz noszą w sobie tyle agresji
i najzwyklejszego w świecie chamstwa. Ślepa uliczka! Bez dwóch słów!
Jak twój palec? — spytała syna Alicja Jastrzębska.
Za parę dni nie będzie nawet znaku - Krzysztof Jastrzębski wzruszył ramionami. -
Drobnostka, mamo. Idę spać. Dobranoc.
Teczka!... Myślisz, że leży tam, gdzie powinna teraz leżeć?!
Właśnie z tym pytaniem czternastoletni Krzysztof Jastrzębski wyszedł z pachnącej przyjemnie przypiekanym mięsem kuchni i skierował się na schody wiodące na piętro.
Zanim pokona dwadzieścia cztery drewniane stopnie dzielące go od siwego biurka, pod którym zwykł był rzucać niechlujnie granatowego Nice'a wyładowanego aż po same brzegi szkolnymi kajetami i książkami, powtórzy to pytanie jeszcze wielokrotnie.
Przed zapaleniem światła w pokoju zawaha się po raz ostatni.
A potem...
Wrzesień - październik 2003 r.