Zacier polityczny
Kiedy doda się drożdży, pozwoli poleżeć w cieple, to fermentuje. Druga kadencja w polskiej rzeczywistości politycznej to wystarczająco długo, żeby zacier dojrzał. Do efektywnego fermentu potrzeba, oczywiście, cukru. O tym wiedzą nawet dzieci w białowieskich manufakturach bimbrowniczych, a co dopiero dorośli ludzie na warszawskich salonach władzy. Jednak ci drudzy mają stały dostęp do słodkiego, dziwi mnie więc, że oni się dziwią, że buzuje. Długo leżało pod kocem, otulone ciepełkiem władzy. Czegóż trzeba więcej?
Dobrego bimbru z tego jednak nie będzie. Nawet najniewinniejsza dziewica z biebrzańskich bagien wie, że najlepszy trunek to taki, od którego nie czuć połączonego aromatu drożdży i zardzewiałej beczki po przepalonym oleju. Takową wiedzę, przynajmniej teoretycznie, powinni posiadać koneserzy armaniaku rocznik 1957, którego na prezent dla premiera bezskutecznie poszukiwał szef MSZ. Z tego politycznego fermentu, jeżeli już ktoś będzie chciał cokolwiek pędzić, wyjdzie co najwyżej woniejąca bryndza.
Ciekawe - dlaczego? Z całej tej afery wynika więcej znaków zapytania, niż możliwości odpowiedzi. K..., ch..., pi..., i inne wykropkowane grubsze i chudsze. Śmiem wątpić, że nawet najbardziej rozmodlona tercjarka nie rozszyfrowała w mig tych skrótów. Czegóż można spodziewać się po władzy, która z ludu pochodzi?! Dobijali politycznego targu przy homarze. A na czym mają się skupiać politycy?! Mimo ogromnej wrzawy, nie powinniśmy się wstydzić nawet cienia poczucia zadowolenia. Do tej pory wszelkie znaki na niebie i ziemi udowadniały, że oni w ogóle nie zajmują się sprawami Polski. Miła niespodzianka. Nie mówię o kryminalnych sprawach wpływania na czyjeś decyzje administracyjne. Za to powinni beknąć. W większości jednak tych kilku panów, rozmawiających w różnych konfiguracjach, nie zastanawiało się nad tym, „czy można zgwałcić prostytutkę”, nie ostrzegali się przed kontrolą CBA w ministerstwie i nie byli pijani na cmentarzu. Większe afery uchodziły klasie płazem. Tymczasem dziś kryminalne tematy, krótko i nieefektywnie żyją w świadomości medialnej. Nie ma już słowa o potężnym Nowaku, który został pomocą dentystyczną swojej żony, a to jeszcze nie koniec upadku.
Wcale rządu nie bronię. Piszę o tym, co wydaje mi się absurdalne. Są jednak szczegóły, które powinny wywoływać wrzask o pomstę. Podnoszony rzadko wątek dodrukowania pieniędzy jest tego przykładem. Prof. Witold Orłowski, który ostatnio udowadnia, że przecież wszyscy tak robią, mnie nie przekonuje. Gdybym na poziomie ogniska domowego uruchomił swoją jeszcze całkiem sprawną atramentówkę, może dostałbym warunkowe 24 godziny na ślub syna lub pogrzeb matki. Na poziomie państwowym i międzynarodowym mogą robić to bezkarnie, nie zważając, że przed nowym rokiem szkolnym podręczniki dla dzieci będą droższe nie o kilka, a kilkadziesiąt procent. To jest między innymi najtragiczniejszy wymiar tych nieszczęsnych spotkań, o którym jakoś głośno nie jest.
Po co więc to wszystko? Trudno powiedzieć. Być może, jak mawia Stanisław Michalkiewicz, znaleziono alternatywę dla rządu, a rząd nie chce dać się posunąć? A może to tylko aferalna szczepionka społeczna przed czymś, co wybuchnie po wakacjach? To pieśń przyszłości i wielka niewiadoma. Do tego, co wiadomo, można by chyba zastosować kłamstwomierz Macieja Rybińskiego: im o czymś ciszej, tym musi być bardziej prawdziwe.
Mariusz Rytel