Maestro Maksymiuka powrót do Łomży
Wybitny dyrygent Jerzy Maksymiuk po wielu latach przerwy ponownie wystąpił w Łomży. Nie tylko poprowadził orkiestrę Filharmonii Kameralnej im. Witolda Lutosławskiego, ale przedstawił też łomżyńskiej publiczności napisany dla filharmoników utwór, Koncert fantazję na skrzypce i orkiestrę kameralną. Było to pierwsze wykonanie tej kompozycji, a jak podkreśla artysta w przeprowadzonym przed koncertem wywiadzie, napisanie jej dla łomżyńskiej orkiestry było dla niego czymś niezwykle ważnym.
Wojciech Chamryk: Ostatnio gościł pan w Łomży jeszcze za czasów Łomżyńskiej Orkiestry Kameralnej i Tadeusza Chachaja. Lubi pan wracać do miejsc, w których już pan dyrygował, szczególnie jeśli była to udana współpraca?
Jerzy Maksymiuk: Oczywiście, bardzo lubię. I chyba nawet do każdego miejsca, bo nie pamiętam takiego, może poza orkiestrami, gdzie nie za bardzo zadziałały wspólne intencje. Ale do Łomży tak i bardzo chciałem tu ponownie przyjechać, bo pamiętam swoją poprzednią wizytę oraz koncerty z filharmonią białostocką, kiedy jej dyrektorem był Tadeusz Chachaj, później prowadzący łomżyńską orkiestrę.
Okazja do pana ponownej wizyty w Łomży jest szczególna, ponieważ nie tylko poprowadzi pan orkiestrę, ale też odbędzie się światowe prawykonanie Koncertu fantazji na skrzypce i orkiestrę kameralną, który skomponował pan dla Filharmonii Kameralnej w ramach Zamówień kompozytorskich?
Jednocześnie pisałem dwa koncerty. Jest to taka tajemnica kompozytorska, ale bardzo męczyłem się z koncertem fortepianowym, mimo tego, że sam grałem na fortepianie i teoretycznie nie powinno być to dla mnie aż tak trudne. Okazało się jednak, że jest strasznie trudne i pomyślałem, że muszę pisać coś jeszcze, żeby coś dodało mi otuchy, będąc też taką odskocznią. I wtedy pojawiło się to zamówienie na koncert dla łomżyńskiej orkiestry, a ponieważ zbliżała się wtedy rocznica mojego bliskiego kolegi Krzysztofa Jakowicza, więc chętnie je przyjąłem.
Czyli od razu brał pan pod uwagę pana Krzysztofa jako solistę, pisał pan ten utwór z myślą o nim?
Tak, tak. Myśmy kiedyś razem mieszkali w akademiku i znamy się doskonale. Kilka razy mu pomagałem, robiłem jakieś instrumentacje, znamy się więc jak te dwa koty czy pieski. Mamy też chyba kilka wspólnych cech: niezwykły honor i niezwykłą pracowitość.
Na pewno też poczucie humoru?
A nie, on ma większe, ja na pewno mniejsze (śmiech). Ewa (żona i menedżerka artysty - red.) nawet mawia, że jestem taki mrukliwy, bo dostrzega to jako dziennikarka i osoba bardzo otwarta.
Wiedząc, że komponuje pan koncert na niewielką orkiestrę uznał to pan za swego rodzaju ograniczenie, czy skoncentrował się pan na tym, aby utwór na tak mały aparat wykonawczy był jak najpełniejszy, starając się dostosować go do tej obsady?
Takie było zamówienie, kolega-dyrygent Jan Miłosz Zarzycki prosił o taki utwór, bo dysponuje niewielką orkiestrą. Jest to zdumiewająco przykre i smutne, że tylko taką, bo przecież niewielki zespół nie może zagrać wszystkiego. Orkiestra kameralna jest wysublimowana, dociera tylko do niewielkiej grupy odbiorców i nie może wykonać pewnych utworów. Początkowo ten skład miał być większy, ale później na prośbę dyrektora ograniczyłem jej skład. Było też dla mnie ważne to, że piszę ten utwór dla orkiestry z Łomży, nie tylko dla solisty-kolegi, ale też dyrektora Zarzyckiego, z którym jesteśmy w kontakcie - śledzę to, co robi Filharmonia Kameralna, słucham jej nagrań, czasami lubię nawet napisać jakąś recenzję, bo jest to bardzo cenne i za to wszystko wielkie brawa dla dyrektora.
Skład to 16 osób, jeśli dobrze pamiętam, same smyczki...
Tak. Wiedziałem kto to będzie grać i musiałem tylko skoncentrować się na efekcie końcowym. No i zawsze jest pośpiech - kompozytorzy nigdy nie mają czasu, żaden nigdy nie pisał swobodnie. Było zamówienie i trzeba było napisać utwór, najlepiej jak najszybciej. Owszem, zdarzało mi się, na przykład przy koncercie fortepianowym, że sam wyznaczałem termin, ale potem zaczynało mi się spieszyć. Uświadomiłem sobie bowiem, że jednoczesne pisanie dwóch koncertów to niezwykłe zadanie, dlatego oba muszą być dobre!
Na szczęście dwa różne, bo przy dwóch fortepianowych byłoby to już spore wyzwanie?
Ta jednoczesna praca bardzo mnie dopingowała. Trudność polegała jednak na tym, że pisząc nie chciałem cofać się do przeszłości, ale jednocześnie zależało mi na tym, aby całość była zgrabna, przyjemna i zawierała również tematy przystępne dla szerszej publiczności.
Miała to więc być muzyka współczesna, ale nie odstraszająca tak zwanych zwykłych słuchaczy, w odróżnieniu od wytrawnych melomanów rzadziej bywających w filharmonii?
To bardzo skomplikowana kwestia, ponieważ szczególnie w muzyce myśmy sobie naznaczyli, że to, co było używane wcześniej, jest stare, a teraz pisze się w sposób nowy. Pisarze przy powieściach nie podchodzą do tego w taki sposób, może troszkę, a u nas jest zupełnie inaczej: takiej melodii nie wolno, bo już była, takiej harmonii nie można, albo takiego rytmu.
Przynajmniej w muzyce klasycznej, bo w rozrywkowej, szczególnie w jazzowej i rockowej, takie powroty do przeszłości są czymś bardzo częstym i nikomu to nie przeszkadza...
Tak, chociaż jazz też poszedł teraz w bardziej awangardowym kierunku, są to często dźwięki, które mogłyby wybrzmiewać w filharmonii. W każdym razie połączyłem rzeczy może nie stare, bo to nie jest stara harmonia, ona jest dla mnie nowa. Zakładam też protest, bo jak widzę partyturę czarną, to nie biorę takiej partytury.
Za gęsto, za dużo dźwięków, a za mało muzyki?
Jest tam tego tyle, że czasami aż trudno to zrozumieć. Mam zresztą takie swoje zwyczaje, które można uznać za chorobliwe, ale mam i to się już nie zmieni. (śmiech)
A jak odbiła się na ostatecznym kształcie utworu zmiana solisty, bo Krzysztofa Jakowicza zastąpiła Maria Machowska, koncertmistrzyni Orkiestry Filharmonii Narodowej w Warszawie? Wiedział pan o tym wcześniej, czy postawiono pana przed faktem dokonanym?
Coś takiego zdarza się bardzo często. Było już mało czasu, ale jeszcze wystarczająco, bo bywały w moim życiu momenty, że dostawałem partyturę trzy dni przed koncertem i musiałem nauczyć się tych utworów. Był też czas, kiedy grałem utwory fortepianowe, napisane przez moich kolegów, miałem na przygotowanie tydzień i wszystkie te drobne utwory grałem z głowy. Ale to było kiedyś, więc i pamięć była lepsza. Kiedy więc ktoś nie może zagrać, szuka się innego wykonawcy. A wiedziałem, że Maria Machowska gra doskonale, świetnie czyta nuty i będzie mogła szybko się przygotować - to jest po prostu ktoś, firma, zresztą już kiedyś współpracowaliśmy, graliśmy razem koncert Szymanowskiego. I ku mojemu uspokojeniu okazało się, że miała czas, szybko zaczęła się uczyć - mieszkamy obok siebie, więc odwiedziła nas, dopytała o pewne szczegóły, więc to była miła praca.
Kolejne prawykonanie to duże emocje, nawet dla kogoś z takim dorobkiem artystycznym jak pan?
Bardzo się z tego cieszę, chociaż przy pierwszym wykonaniu każdy jest nie tylko wzruszony, ale też troszkę przestraszony, bo nikt nie wie, co z tego wyjdzie. Niczego nie można być pewnym - chyba, że jest się geniuszem, ale ostatnim geniuszem w kompozycji był Szostakowicz; mija 120 lat i świat nikogo nie mianował następnym geniuszem.
Geniusze nie rodzą się na kamieniu, jak to kiedyś mówiono...
O tak, a w muzyce jest o to szczególnie trudno. Zresztą dźwięk ma tysiąckrotnie większą wagę od liter, bo już nawet jedna nuta to jest cała opowieść, o czym w przypadku pojedynczej litery nie ma już mowy, mimo pewnej zbieżności, jedna nuta - jedna litera. Jest to więc ogromna przewaga na korzyść dźwięku: choćby polski hymn to jest tylko siedem dźwięków, a razem jest ich dwanaście. Przy dwunastu literach chyba nie moglibyśmy rozmawiać, a taka kompozycja jest pełna i robi ogromne wrażenie.
Kiedy był pan w Łomży poprzednio nasza orkiestra grała koncerty w różnych miejscach, ten pod pana kierunkiem akurat w auli II LO, naprzeciwko hotelu w którym rozmawiamy. Jakie było pana pierwsze wrażenie, kiedy wszedł pan do nowej sali koncertowej Filharmonii Kameralnej?
Bardzo dobrze mi się w niej pracowało, a jestem strasznie ciężkim człowiekiem do pracy. Wiem, że część muzyków przyjeżdża tu z Białegostoku, część z Warszawy, niewielu jest tych z Łomży i cieszę się, że mają teraz dobre warunki do pracy, bo wcześniej tułali się po różnych salach. Bardzo to doceniam, że dopięliście państwo swego, że jest ta sala, gdzie 400 miejsc, jak na Łomżę, to sporo, a budynek został wyremontowany. Ta nowa sala sprostała więc moim wymaganiom, spodobała mi się, ale ja gram wszędzie; ważne jest przede wszystkim to, żeby wiedzieć jak grać.
Wojciech Chamryk