Polska na wydaniu
Niż demograficzny. Odmieniamy go przez tysiące przypadków. Całe szczęście, że jest Euro, Brexit i szczytowanie NATO. Trochę innych warzyw w koszyku narzekań, że jest nas mało i nie będzie więcej. Na domiar złego, ci co są to wyjechali, więc i tak ich nie ma. Mało nas do pieczenia chleba. Kilkanaście osób tam, kilka siam. Zakończył się nabór do szkół ponadgimnazjalnych. Więcej podaży niż popytu.
Przypominacie sobie, drodzy rodzice naszych pociech, czas kiedy my biegaliśmy przez płotki edukacyjnego systemu. Do średniej szkoły w średniej mieścinie było wtedy po kilkanaście osób na jedno miejsce. Nie wiem. Może to wyrastanie w kulturze singielstwa, otwartych granic, hollywoodzkich superprodukcji? Być może, staliśmy się ofiarą własnych marzeń o świecie tylko łatwym i wyłącznie przyjemnym? Tymczasem jest jeszcze jeden problem. Chyba nawet poważniejszy. Wraz ze spadkiem w liczbie wcale nie rośniemy w jakości. Statystyki pokazują, że młody człowiek trzyma się maminej spódnicy coraz dłużej. Nawet przed trzydziestką trudno mu opuścić gniazdo. Kiedy już się wydarzy, szanse na powrót rosną wraz z liczbą życiowych doświadczeń. Coraz częściej nie potrafimy samodzielnie żyć. Zupełnie tak samo, jak nasza młoda demokracja.
Jacek Bartosiak, młody prawnik z zainteresowaniem geopolitycznym, powiedział niedawno w jednym z wywiadów radiowych, że zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli oddać się do adopcji. To jedno słowo, które mówi wszystko. Jak dobre zdjęcie, który czasem opowiada więcej niż tysiąc stron tekstu. W środku Europy żyje sobie dwudziestosześcioletnia panna na wydaniu. Ludowa, jej starsza siostra już odeszła. Nie wytrzymała próby czasu. Wykończyło ją życie pod dyktando matuszki Rosji. Ta stara moskwianka to był szkaradny babsztyl. Nie była lubiana w towarzystwie. Za to każdy się jej bał. Nie należała może do wymarzonego rodzicielstwa, ale była. Spuszczała manto, na nic nie pozwalała. Polska czasem udaje, że jej nie pamięta. To znane w psychologii wyparcie traumatycznych doświadczeń. Stara miała jedną zaletę. Zdejmowała z głowy konieczność podejmowania decyzji. To wygodne, nawet za cenę niewoli. Całą resztę szło jakoś przeżyć, tym bardziej, że był jeszcze wujek Sam z New Jorku. Pożałował. Czasem paczkę przysłał. Był bogaty, miał kolegów. Nie lubili się z matką. Kiedy przyjeżdżał, mieszkał u Erefena. Palił dobre cygara. Na wodewil chadzał z Francją, wyperfumowaną pindą z kanału 5. Poza wspólnym hobby, nic ich jednak nie łączyło. Była zbyt łatwa i przewidywalna. Nie lubił takich kobiet. Ponoć przyjaźnił się nawet z Polańskim, ale pokłócili się o jakąś małolatę. Polska z daleka obserwowała cały ten wielki świat. Z nosem przyklejonym do szyby marzyła, że kiedyś pozwolą jej… tak jak oni. Czasem pozwalali, ale na drugi dzień nic nie mogła sobie przypomnieć. Wreszcie poznała Brukselę. Wydawało się, że to przyjaźń na całe życie. Dwie psiapsiółki nierozłączki. Wieczorami wychodziły tylko razem. Kluby, koncerty, wystawne kolacje. Bruksela za wszystko płaciła. Miała gest, ale i wymagania. Polska przekonała się o tym, kiedy sama chciała coś zrobić. Apodyktyczna koleżanka decydowała o wszystkim. Nawet o tym: co i w jakiej kolejności sprzątać w jej własnym domu? Przy najmniejszej próbie oporu dostawała spazmów. Wrzeszczała, wymachiwała rękami. Kiedy inna koleżanka poprosiła ją o zwrot dawno pożyczonej brytfanny, Bruksela wpadła w szał. Polska przecierała oczy ze zdumienia Romantyczka znad Wisły zawiodła się trochę na wyidealizowanej koleżance. W ich relacjach powiało chłodem. Polska więc znów wyrusza na poszukiwania. Uzbrojona jedynie w nadzieję, że nie trafi na kogoś, kto po raz kolejny zaprowadzi ją do pokoju na godziny.
Mariusz Rytel