Rodzinna wyprawa dookoła świata
Rodzina Łopacińskich z Torunia odbyła podróż dookoła świata. W XXI wieku nie jest to już nic nadzwyczajnego, ale Eliza i Wojciech Łopacińscy byli w drodze przez ponad rok wraz z 10-letnią córką i 13-letnim synem. Jak sami podkreślają są jedyną rodziną, która dokonała czegoś takiego. Przez 393 dni przebyli 114 tysięcy kilometrów, odwiedzając 38 państw i przekraczając 60 granic. Przez ten czas ani razu nie nocowali w hotelu, tylko w domach poznawanych podczas podróży ludzi, w parafiach, w namiocie, a nawet w nocnych autobusach podczas długich przejazdów. O swych przygodach na kilku kontynentach Eliza i Wojciech Łopacińscy opowiedzieli miłośnikom podróży podczas kolejnego spotkania z cyklu „Fotograficzne wędrówki” w Galerii Pod Arkadami. Łopacińscy rozpoczęli swą podróż życia w czerwcu 2014, a zakończyli ją w lipcu roku następnego, ale przygotowania do niej zaczęli już kilka lat wcześniej.
– Tak ekstremalne przedsięwzięcie jak wyprawa dookoła świata z dwójką małych dzieci, bo Łucja miała wtedy 10 lat, a Wojtek 13, nie może się odbyć ot tak, bez żadnego przygotowania, począwszy od dojrzewania psychicznego do takiej podróży, zaakceptowania stresu, ryzyka czy strachu towarzyszącego takiej wyprawie – mówi Wojciech Łopaciński. – Dojrzewaliśmy do tego przez wiele lat w trakcie mniejszych wypraw z dziećmi, bo nie jesteśmy rodzicami spędzającymi czas przed telewizorem, nie mamy go już od jakichś 20 lat i w trakcie spacerów, wyjazdów czy aktywnych weekendów ten pomysł się krystalizował, a na same przygotowania poświęciliśmy rok.
– Kiedy dzieciaki zdobyły Babią Górę Łucja miała chyba sześć lat, Wojtek dziewięć – dodaje Eliza Łopacińska. – Doszła do tego moja pierwsza podróż do Indii, wypady do Tajlandii – wszystko z plecakiem, bez biur podróży. Chcieliśmy dzieciom pokazać jaki świat jest naprawdę, bo do Indii, Tajlandii czy Malezji wcześniej ich nie braliśmy; żeby poczuły jak się żyje, a rok będzie to odpowiedni moment, bo pół roku to jest za krótko.
– W pewnym momencie zaczęliśmy się z żoną zastanawiać czy żyjemy dla pracy, czy powinniśmy być rodzicami żyjącymi dla naszych dzieci, czy jesteśmy w ich wychowaniu odpowiedzialni za to, żeby miały kanapkę z szynką, czy raczej za stworzenie prawdziwej jednostki ludzkiej: człowieka, który potrafi pochylić się nad nieszczęściem, potrafi pomóc komuś innemu, który nie patrzy na świat tylko przez pryzmat mediów – podkreśla Wojciech Łopaciński. – Chcieliśmy też pokazać dzieciakom, że opinie o świecie powinny wyrobić sobie same. Dlatego postanowiliśmy, że stop: przerywam pracę w hotelarstwie, Eliza jako urzędnik bierze bezpłatny roczny urlop i wyjechaliśmy. Dzięki temu dało nam się niesamowicie pogłębić nie tylko relacje z dziećmi, ale też małżeńskie.
Po dopięciu wszystkiego na ostatni guzik, pozyskaniu partnerów wspierających projekt, choćby odzieżą i sprzętem oraz załatwieniu dla dzieci nauczania domowego, zaczęli wyprawę od Ameryki Południowej. Odkrywali ją niespiesznie – tylko w Peru spędzili miesiąc – podziwiając nie tylko cuda i dzieła natury, ale też zwiedzając zabytki, poznając cuda techniki jak Kanał Panamski, ale przede wszystkim tamtejszych ludzi: ich zwyczaje i zwykłe, codzienne życie.
– To była wyprawa do drugiego człowieka – zauważa Wojciech Łopaciński. – Proszę sobie wyobrazić, że jechaliśmy bez telefonu komórkowego; z multimediów mieliśmy tylko laptopa, bo przygotowywałem się do książki – teraz są wydane już dwie, pracujemy nad trzecią, opowiadającą o naszych przygodach w Azji i w Afryce. Korzystaliśmy więc z internetów, ale telefonu nie mieliśmy – ludzie tak się dziwili, kiedy przyjmowali nas do swoich domów, że niektóre rodziny dawały nam swój telefon, a my tłumaczyliśmy, że chcemy spędzić ten rok bez telefonu komórkowego. Przypomnieliśmy też sobie, a naszym dzieciom pokazaliśmy, że można podejść do nieznajomego człowieka i zapytać go o drogę albo poprosić o pomoc, tak jak było to rozpowszechnione za naszego dzieciństwa, kiedy były relacje bezpośrednie, a nie multimedialne. Dlatego nie spaliśmy w hotelach, ale u ludzi w domach, u polskich księży i sióstr zakonnych.
Była to wyprawa budżetowa, bazująca na couchsurfingu, a kiedy nie udawało się znaleźć noclegu rozbijali namiot bądź wyszukiwali nocne autobusy. Samolotami przemieszczali się tylko z kontynentu na kontynent, z wyjątkiem płaskowyżu Nazca, gdzie nie odmówili sobie przyjemności obejrzenia z powietrza słynnych rysunków, pozostawionych ponoć przez przybyszów z kosmosu.
W Afryce i Azji było podobnie: zwiedzali kolejne cuda świata, mierzyli się z własnymi słabościami, jak podczas zdobycia Kilimandżaro, podziwiali dzikie zwierzęta, w tym lamparty w ich naturalnym środowisku. Co ciekawe w tak długim czasie nie zostali napadnięci czy okradzeni, a jedyne straty jakie zanotowali to śpiwór czy karimata zapomniane w autobusie.
– W trakcie tej całej wyprawy nie spotkała nas żadna niebezpieczna przygoda – podkreśla Eliza Łopacińska. – Nie to, że się nie narażaliśmy, bo przecież odwiedzając te miejsca po raz pierwszy nie znaliśmy zagrożeń, ale tylu ludzi otaczało nas dobrym sercem, udzielało nam noclegów, a poznaliśmy miejsca gdzie nie ma prądu, gdzie właściwie dopiero uczyliśmy się jak żyć i poruszać w tamtym środowisku. I nic złego nam się nie przytrafiło, oprócz jednej rzeczy, kiedy w Afryce syn obudził się rano z gorączką. I mówimy: „Yes! Będzie malaria, w końcu coś napiszemy na tym Facebooku!” (śmiech), że coś się zadzieje. Ale okazało się, że po prostu był przemęczony po tym Kilimandżaro i organizm musiał jakoś odreagować tę wyprawę, ale odpoczął i wszystko było OK.
Była też tęsknota Łucji za koleżankami, za rodziną, za babcią, nawet za kotem Bolkiem, bo to przecież też jest członek rodziny – miała takie kryzysy, ale szybko przechodziły; najczęściej wtedy, kiedy u rodziny, u której nocowaliśmy była koleżanka w jej wieku.
Obecnie Łopacińscy zajmują się szeroko rozumianą działalnością promującą działania podróżnicze, pozwalające odkrywać siebie na nowo lub stać się sobą, na czym można tylko skorzystać.
– Od roku 2016 organizujemy nasz festiwal i w tym roku odbędzie się jego siódma edycja – podsumowuje Wojciech Łopaciński. – Na „Extreme Travel Festiwal” zapraszamy różnych podróżników i kiedy do nich dzwonimy mówią zwykle, że nie dokonali niczego ekstremalnego, kiedy im wydaje się to zwykłą rzeczą, a nam jakimś podróżniczym ekstremum. To ekstremum, ta granica komfortu, jest dla różnych ludzi ustawiona w różnych miejscach – dla niektórych, którzy zagubili się w życiu, będzie to już wyjście na spacer z synem czy z córką na dłużej niż trzy godziny, bo chętniej obejrzeliby z nimi w tym czasie film, bo tak robią od wielu, wielu lat i tak jest łatwiej – najlepiej jeszcze w kinie, żeby było cicho. My namawiamy, żeby ludzie się przebudzili, bo jeśli chcą zbudować relacje z synem i z córką, z własnymi dziećmi, to muszą im poświęcić czas i nie powinien być on organizowany tylko wokół telewizji, tylko raczej na świeżym powietrzu, w związku z jakimś zmęczeniem, przekraczaniem jakiejś bariery, na przykład podczas wspólnego biegu na kilometr, morsowania czy przespania się w styczniu pod namiotem – to naprawdę można zrobić i wtedy życia ma smaczek, robi się prawdziwe.
Wojciech Chamryk