Kolejny rozdział muzealnej historii
Dr Jerzy Jastrzębski z dniem 28 października przestał być dyrektorem Muzeum Północno-Mazowieckiego. Pełnił tę funkcję od września 1988 roku, przeprowadzając łomżyńskie muzeum przez rafy i mielizny licznych przeobrażeń oraz zmian, by finalnie przenieść je do obecnej siedziby przy ulicy Dwornej. Za jego kadencji w muzeum otwarto aż 668 wystaw czasowych, zbiory placówki wzbogaciły się o ponad 24 tysiące eksponatów, a łącznie z Galerią Sztuki Współczesnej odwiedziło je ponad 1,4 miliona zwiedzających. Przejście na emeryturę nie oznacza jednak końca muzealnej przygody Jerzego Jastrzębskiego, który teraz poświęci się swej największej pasji, pracy w dziale bursztynu.
Wojciech Chamryk: Jak doszło do tego, że w roku 1988 został pan dyrektorem Muzeum Okręgowego w Łomży?
Jerzy Jastrzębski: W roku 1982 przy Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu zostało otwarte Muzeum Weterynarii, za co otrzymałem nagrodę indywidualną w konkursie na „Najciekawsze Wydarzenie Muzealne Roku 1983”. Byłem jego kierownikiem i z dzisiejszej perspektywy uważam, że przeszedłem w tym muzeum doskonałą, muzealną szkołę pod kierunkiem dyrektora Kazimierza Uszyńskiego, bo przecież nie byłem z wykształcenia muzealnikiem. Przez tych 6-7 lat uzyskałem więc różnorodną wiedzę na temat kierowania instytucją muzealną, a były też takie sytuacje, że miałem okazję zastępować dyrektora w pewnych działaniach, kiedy był na przykład nieobecny. Pod koniec 1986 roku zaproponowano mi przejście do Muzeum Okręgowego w Łomży na stanowisko zastępcy dyrektora do spraw merytorycznych. Ta propozycja mnie zaskoczyła, bo nie czułem potrzeby awansowania, pracowało mi się w Ciechanowcu bardzo dobrze. Jak się jednak później dowiedziałem dyrektor Uszyński wiedząc, że w muzeum łomżyńskim niezbyt dobrze się dzieje, zaproponował mnie wojewodzie na to stanowisko. Rodzinnie również dobrze nam się to wtedy ułożyło, bo żona miała już wpłacone środki na mieszkanie w spółdzielni, co też było bardzo ważne, bo mieliśmy już wtedy dzieci. Zgodziłem się więc i w lutym 1987 roku zostałem zatrudniony jako zastępca dyrektora.
W.C.: I mniej więcej po roku okazało się, że pojawił się wakat na stanowisku dyrektora?
J.J.: Sytuacja była trochę inna, bo ówczesny dyrektor Bogumił Kunicki odszedł w czerwcu 1987, przechodząc do pracy w innym muzeum, a mnie zastała sytuacja związana m. in. z jubileuszem 60-lecia skansenu w Nowogrodzie. Jako pełniący obowiązki dyrektora zostałem rzucony na głęboką wodę, musiałem zająć się wszystkimi sprawami, nie tylko merytorycznymi, ale również administracyjnymi, w tym związanymi z tym jubileuszem.
W.C.: Dodajmy, że był pan wtedy wciąż bardzo młodym, zaledwie 30-letnim człowiekiem...
J.J. Tak, teraz pewnie już na coś takiego bym się nie porwał. Ale wszystko się w tym 1987 roku udało, w następnym roku byłem jeszcze na stażu dyrektorskim w Muzeum Okręgowym w Białymstoku i dopiero po jego odbyciu zostałem we wrześniu 1988 roku nominowany na dyrektora ówczesnego Muzeum Okręgowego w Łomży.
W.C.: Były to więc bardzo nieciekawe czasy, bo ostatni rok PRL-u z kompletnym chaosem i brakiem wszystkiego, później okres transformacji wczesnych lat 90., też bardzo nieprzychylny kulturze – można powiedzieć, że objął pan to stanowisko w najgorszym możliwym momencie?
J.J.: Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie oczywiście z tego sprawy, teraz mogę patrzeć na to z pewnej perspektywy. Faktycznie, było ciężko ze wszystkim: z materiałami na remonty w skansenie, gdzie wszystkie obiekty zostały wyremontowane, a niektóre nawet „przesypane”, to jest rozebrane i postawione na nowo, z wymianą kwalifikujących się do tego elementów, co trwało przez kilka lat, obejmując też szereg różnych innych prac. Takie to były czasy, że nawet jak były pieniądze, to były trudności ze zdobyciem materiałów, więc trzeba było sobie z tym wszystkim radzić.
W.C.: Z kolei po roku 1989 materiały budowlane i nie tylko już były, pojawił się za to problem z pieniędzmi?
J.J.: Były problemy finansowe. A warto pamiętać, że wtedy w strukturze muzeum było też Muzeum Przyrody w Drozdowie, które wtedy jeszcze nie było otwarte i nie działało. Był to więc to worek bez dna, bo musieliśmy zakończyć zrealizować ekspozycje stałe, a dodatkowym problemem był jeszcze park przy dworze, który trzeba było zrewaloryzować, bo był bardzo zaniedbany i zapuszczony, i dopiero po dokonaniu tego udało się stworzyć tę instytucję, był to drugi oddział muzealny po skansenie. Udało się to zrealizować, muzeum zostało nawet docenione w konkursie na muzealne wydarzenie roku, uzyskując II nagrodę, gdzie moja satysfakcja była tym większa, że jednak odbyło się to z moim udziałem. Była wtedy taka sytuacja, że najmniej czasu poświęcałem muzeum w Łomży, bo trzeba było zająć się oddziałami. A muzeum mieściło się wtedy w Domku Pastora, gdzie zostało przeniesione z ul. Sadowej na początku lat 80. Możliwości ekspozycyjne i magazynowe mieliśmy jednak w tym budynku bardzo ograniczone, bo była to powierzchnia raptem 500 m², z niewielką, co prawda znaną w całym kraju, wystawą bursztynu, do tego mała sala wystaw czasowych – warunki były tam bardzo skromne.
W.C.: Jednak mimo tego w tamtej lokalizacji wiele się działo, mimo trudnych czasów kolejne wystawy odbywały się regularnie?
J.J.: Oczywiście, ale jednak nie wyglądało to tak, jak powinno i jak byśmy chcieli żeby wyglądało. Był też problem związany z magazynami muzealnymi, których nie mieliśmy i trzeba było je znaleźć, wynajęliśmy pomieszczenia na ulicy Nowogrodzkiej, gdzie mieściła się wtedy Pracownia Konserwacji Zabytków, a dziś jest restauracja Retro. Wszystko jednak sobie powoli normowaliśmy, ale w latach 90. pojawił się nowy temat, mianowicie Biuro Wystaw Artystycznych, te placówki były wtedy w Polsce likwidowane. Oczywiście instytucję zawsze można zlikwidować, zwłaszcza że w przypadku łomżyńskiego BWA było to niewielkie pomieszczenie i trochę też urągające randze tej placówki. Miała jednak ona swoje własne zbiory i pojawiło się pytanie co się z nimi stanie. Wystąpiłem więc do wojewody z prośbą o włączenie BWA w strukturę muzeum, co nastąpiło w roku 1992 i zaowocowało powstaniem Galerii Sztuki Współczesnej. W połowie lat 90. muzeum w Drozdowie usamodzielniło się, zostaliśmy więc z dwoma oddziałami, skansenem i galerią, która w 1997, po zakończeniu remontu siedziby biblioteki, przeniosła się na ulicę Długą 13.
W.C.: Na ulicy Krzywe Koło narastał jednak problem, coś trzeba było z nim zrobić?
J.J.: Po tych wszystkich zmianach trzeba było coś zrobić z Domkiem Pastora, który zaczął popadać w ruinę. Działo się tak, między innymi z tego powodu, że zaczęły pękać mury – wtedy nie wiedzieliśmy dlaczego, dopiero później okazało się, że ten budynek składał się z dwóch połączonych budynków, a wszystkie drgania, wynikające z położenia na skarpie przy ruchliwej ulicy, też dawały efekty w postaci coraz gorszego stanu technicznego. Trzeba więc było czynić starania o pozyskanie nowego obiektu.
W.C.: Tym bardziej, że pod koniec lat 90. przestało już istnieć województwo łomżyńskie...
J.J.: Tak, muzeum przeszło wtedy pod egidę miasta i samorządu, podobnie jak inne instytucje kulturalne, a środków finansowych w samorządzie brakowało. Musiałem jednak czynić starania w celu poprawy warunków muzeum, ważnych nie tylko dla zwiedzających jak sale wystawowe, ale też ważne dla nas-muzealników, jak magazyny, pracownia konserwatorska czy możliwość podjęcia działań edukacyjnych. W roku 2005 udało nam się uzyskać w użyczeniu budynek przy ulicy Dwornej 22C, gdzie najpierw była szkoła podstawowa, później gimnazjum. Trzeba było jednak dostosować go do potrzeb, które miał spełniać, czyli muzealnych.
W.C.: Olbrzymie koszty...
J.J.: Dokładnie, a do tego zdarzyło się tak, że planowaliśmy pozostać w budynku przy ulicy Krzywe Koło aż do momentu zakończenia tych prac. Niestety pomieszczenia Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej zaczęły się dosłownie sypać i w tej sytuacji przymusowej został on przeniesiony do Domku Pastora, a my musieliśmy się wynieść do naszej „nowej” siedziby. Rozpoczęliśmy więc działalność w budynku, który nie był jeszcze dostosowany do potrzeb muzeum, czyniąc jednocześnie starania o pozyskanie środków na remont. Pochodziły one z różnych programów, miasto również, jako właściciel tego budynku, pozyskało środki na prace remontowe w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podlaskiego i w czerwcu 2009 roku rozpoczął się remont tego obiektu. Było to trudne warunki dla wszystkich, począwszy od budowlańców, a na pracownikach skończywszy, ale mogę się pochwalić, że dzięki ciężkiej pracy w ciągu półtora roku wyremontowaliśmy ten budynek, potem jeszcze tylko przez miesiąc czekaliśmy na wszystkie dopuszczenia go do użytkowania.
W.C.: I już w lutym 2011 roku otwarta została pierwsza wystawa czasowa w nowej lokalizacji, „Papierowe cudeńka, czyli niezwykły świat luksusowych papierów” ze zbiorów Marka Sosenki – mogliście państwo zaprosić dużą wystawę, mając takie możliwości?
J.J.: Tą wystawą zaczęliśmy działalność w nowym miejscu. Sale wystawowe były już przystosowane do nowych warunków ekspozycyjnych, wyposażone w odpowiednie oświetlenie, wentylację, klimatyzację, zabezpieczenia techniczne. Następnym etapem była już realizacja wystaw stałych, począwszy od wystawy archeologicznej, pierwszej części ekspozycji poświęconej historii miasta, poprzez kolejne. Były one realizowane do 2015 roku, kiedy otworzyliśmy wystawę „Bursztyn w dorzeczu Narwi”, która, co jest dla mnie szczególnie wartościowe, uzyskała uznanie i nagrodę Stowarzyszenia Muzealników Polskich.
W.C.: To oczywiście podstawa działalności muzeum, ale warto też dostrzec, że dzięki odpowiednim warunkom muzeum mogło zacząć prezentować na wystawach czasowych obiekty dotąd dla niego niedostępne, na przykład arcydzieła polskiego malarstwa?
J.J.: Warunkiem udostępnienia prac największych polskich artystów i nie tylko były oczywiście odpowiednie warunki. Dlatego tak upierałem się, że muszą być spełnione te wszystkie warunki, dotyczące temperatury, wilgotności, wysłonięcia czy oświetlenia, mogliśmy więc te wystawy z Suwałk, Bydgoszczy, Torunia czy Katowic sprowadzić, a mieszkańcy Łomży mogli zobaczyć to wszystko na miejscu. Były też oczywiście inne wystawy, związane nie tylko z Łomżą i regionem w którym funkcjonujemy, ale na przykład takie namiastki Centrum Nauki Kopernik, interdyscyplinarne wystawy interaktywne, szczególnie interesujące dla najmłodszych zwiedzających, dające nam też możliwość realizowania na ich podstawie działań edukacyjnych. Mamy też przy muzeum trochę terenu, mieliśmy więc możliwość realizowania przez kilka lat otwartych imprez „Powroty do przeszłości”, festynów archeologicznych o różnorodnej tematyce. Żałuję, że w pewnym momencie musieliśmy to przerwać z powodów finansowych, bo wbrew pozorom są to działania kosztowne.
W.C.: Doszły do tego różnego rodzaju spotkania, w tym autorskie, zaczęliście państwo organizować nawet koncerty, powstał klub muzealny, w muzeum zaistnieli też łomżyńscy kolekcjonerzy, na przykład numizmatycy – pojawiły się możliwości, więc grzechem było z nich nie korzystać?
J.J.: Tego typu działania objęły nie tylko muzeum, ale też galerię i skansen, gdzie mieliśmy przecież kilkadziesiąt spotkań w „Salonie pod Gontem”. Było to wszystko ciekawe o tyle, że nie tylko dawało możliwość poszerzenia wiadomości czy poznania czegoś ciekawego, ale też pozwalało spotkać się, wymienić myśli czy poglądy. Z naszego punktu widzenia ta działalność typu eventowego to promocja muzeum i zarazem edukowanie osób, którzy do niego przychodzą. Staraliśmy się też zaangażować w nasze działania środowisko miejscowe, na przykład kolekcjonerów, nierzadko mających bardzo ciekawe zbiory, które wypożyczaliśmy na wystawy czasowe.
W.C.: Tu nasuwa się kwestia, że jednak sytuacja finansowa muzeum nie pozwalała na regularne powiększanie zbiorów, bo na zakupy nie było za bardzo pieniędzy?
J.J.: W przypadku działu bursztynu zrobiłem to świadomie, bo nie chciałem takiej sytuacji, że skoro dyrektor prowadzi taki dział, to kupuje tylko to, czym się interesuje (śmiech). Niestety, otrzymywane środki były przeznaczane głównie na fundusz płac i utrzymanie obiektu, a ponieważ po przenosinach na ulicę Dworną nie uzyskaliśmy większej dotacji, to ilość środków na naszą działalność statutową została ograniczona. W miarę rozwoju ekspozycji środki z dochodów przeznaczaliśmy po części na działalność statutową, typu zakupy eksponatów czy realizację wystaw. Ich znaczenie widać szczególnie teraz, kiedy przyszła pandemia i liczba zwiedzających bardzo nam się skurczyła – w skali dużych muzeów są to pewnie niewielkie pieniądze, ale dla nas miały bardzo duże znaczenie. Ale obecnie, ponieważ nie mamy środków na pozyskiwanie muzealiów, otrzymujemy dużo eksponatów w darze, gromadzimy też, między innymi, przedmioty związane z gospodarstwem domowym, bo upływ czasu i postęp technologiczny sprawiają, że przedmioty powszechne w latach jeszcze 80. czy 90., na przykład żelazka elektryczne, są już obecnie coraz trudniej dostępne, a nasze muzeum ma też przecież obrazować upływ czasu, działalność i życie danej społeczności. Kupiliśmy jednak dużą kolekcję lamp naftowych, do działu rzemiosła czy obiekty do działu historii: pocztówki, dokumenty czy inne przedmioty, dające obraz życia w mieście w danym okresie.
W.C.: Jeśli mówimy o promowaniu działań muzealnych to bardzo cenną inicjatywą wydaje mi się łomżyńska odsłona Nocy Muzeów?
J.J.: Myśleliśmy o tym już w roku 2011, ale wtedy dysponowaliśmy tylko jedną wystawą czasową. Postanowiliśmy jednak, że w kolejnym roku już na pewno weźmiemy udział w tym święcie, bo ta impreza ma przybliżać widzowi muzea, które ma w zasięgu ręki, że może przyjść i oglądać za darmo, bez jakichś sztywnych godzin. Jest to również sytuacja, która wiąże się z pewnym przyzwyczajeniem do chodzenia do muzeum, tym łatwiejsza, że ludzie czują się pewniej w grupie.
Dało to później efekt ośmielenia, bo pojawiły się osoby, które dzięki Nocy Muzeów zaczęły przychodzić do nas, czy do innych placówek, regularnie – ludzie wiedzieli czego mogą się po muzeum spodziewać, jak się w nim zachować, że to już nie te czasy, kiedy przychodziło się do muzeum, zakładało kapcie i w ciszy z daleka patrzyło się na eksponaty, bo są też obecnie multimedia, możliwość udziału w różnych warsztatach czy zrobienia czegoś fajnego.
W.C.: Czas płynie jednak nieubłaganie i po blisko 35 latach pracy nadszedł moment, kiedy przestał pan być dyrektorem Muzeum Północno-Mazowieckiego?
J.J.: Taka jest kolej rzeczy i nie ma takiej sytuacji, że można w nieskończoność sprawować pewne obowiązki. Udało mi się być długo dyrektorem, przechodziłem w tym czasie przez różne etapy, chociaż uważam, że tych lepszych chwil było dużo więcej. Odczuwam więc satysfakcję z wielu względów, ale teraz nadszedł moment przekazania pałeczki memu następcy, który będzie to kontynuować, albo robić coś nowego, ale niezależnie od tego będzie mieć pewną bazę, ten budynek przy ulicy Dwornej. W momencie remontu była też stworzona koncepcja jego rozbudowy, mam więc nadzieję, że uda się może do tego tematu wrócić, gdyż z muzealnego punktu widzenia są to bardzo ważne brakujące nam pomieszczenia magazynowe i pracownia konserwatorska. Liczę, że moi następcy i władze miasta zechcą wziąć to pod uwagę w najbliższej przyszłości. A ja z muzeum się jeszcze nie rozstaję, bo wracam bezpośrednio do pracy jako starszy kustosz w dziale bursztynu, który prowadzę od 1993 roku, w miarę możliwości czasowych, bo zawsze było coś innego do zrobienia na stanowisku dyrektora. Teraz mam nadzieję, że będę mógł się poświęcić tej pracy w pełni, doprowadzić pewne rzeczy do końca, ale też rozwinąć działalność związaną z upowszechnianiem bursztynu, tutejszych tradycji związanych z tym tworem natury – tym bardziej, że niebawem bursztyn z dorzecza Narwi zostanie wpisany do Księgi Dziedzictwa Narodowego, a nasze muzeum dysponuje największym zbiorem regionalnym. Mam też nadzieję, że będę mógł więcej czasu poświęcić na własne publikacje, obecnie jest to ponad 150 pozycji, nie licząc tych w mediach elektronicznych, a szczególnie tym, które związane są z dziejami ludzi i różnych miejsc w Łomży.
W.C.: Pracownicy muzeum doceniają lata spędzone pod pana kierunkiem, otrzymał pan bowiem od nich piękny prezent, specjalnie przygotowaną książkę?
J.J.: „Były takie dni...”. Jej tytuł nawiązuje do tytułu jednej z moich książek „Był taki dzień... Kalendarium z życia miasta” i jest to album ze zdjęciami i tekstami okolicznościowymi. Jest ich kilkaset, począwszy jeszcze od roku 1982, kiedy byłem w Ciechanowcu, aż do ostatniej wystawy z 1 września tego roku, dotyczącej historii 33 Pułku Piechoty. To jeden, jedyny egzemplarz, bardzo miła pamiątka – jestem im za to bardzo wdzięczny i cieszę się, że będę mógł dopisać do tej muzealnej historii kolejny rozdział, chociaż już nie jako dyrektor.
Wojciech Chamryk