Zakaz przyzwyczajania
- Ja chcę być wiceprzewodniczącym, bo jestem przyzwyczajony – w taki oto sposób jeden z moich kolegów argumentował niegdyś chęć zajmowania określonego stanowiska w samorządzie studenckim. Pracowaliśmy właśnie nad składem gabinetu cieni. Zbliżały się wybory przewodniczącego i chociaż nie było w naszym gronie, żadnych Dochnali, Rywinów czy chociażby Kuny z Żaglem, koledzy wykazywali się dość daleko idącą znajomością ekwilibrystyki w lobbowaniu. Wiadomo, stanowiska to prestiż i uznanie, od czasu do czasu darmowa pizza, a co najważniejsze na uczelni: praca przy egzaminach wstępnych, dająca możliwość wyprzedzenia konkurencji w oględzinach kandydatek na pierwszy rok studiów.
Podchodząc do tematu chwilowo poważniej, nie można chyba pominąć faktu, że z zakazami spotykamy się już w wieku dziecięcym i ciągnie się to później za nami przez całe życie, przyjmując tylko inne formy i obwiązując w innych sytuacjach. Przyzwyczajamy się też do nakazów i podobnie jak grawitację traktujemy jak coś nieodzownego do prawidłowego funkcjonowania w danej rzeczywistości. W ogromnej liczbie przypadków – to dobrze. Daje to nam poczucie bezpieczeństwa. Odzwierciedlone w zwyczajach i normach prawnych nakazy i zakazy są bowiem często spuścizną po doświadczeniach minionych pokoleń. Czasami też sami dochodzimy do określonych wniosków, a te pozwalają nam godnie przeżyć, względnie wyjść z twarzą z niezwykłych sytuacji. Najbardziej znane i cenione (?) są jednak te najstarsze unormowania, chociażby Dekalog czy prawo rzymskie, którego zwyczaje i zapisy znajdziemy również we współczesnych kodeksach. Ogólnie nakazy i zakazy wychodzą więc nam na dobre. Problem w tym, że występująca od czasu do czasu impotencja twórców tkwi w szczegółach. Głośno ostatnio o nauczycielach, którzy do unormowań długoterminowych nie mają szczęścia. Ta grupa zawodowa musi być dynamiczna i w ciągłym ruchu. Jak wojownicze żółwie ninja muszą być czujni i gotowi na atak z każdej strony. O formę nauczycieli zadbało ostatnio ministerstwo edukacji. Kuratoria mają bowiem nakaz wręczenia nauczycielom i dyrektorom szkół uwag niezależnie czy jest się do czego przyczepić czy niekoniecznie. Uwagi owe, redaktor naczelny 4lomza.pl/Gazeta Bezcenna, wizjonersko nazwał żółtymi kartkami. Pomysł był już w mieście wykorzystywany w stosunku do handlujących alkoholem z nieletnimi. Może przynajmniej w tym wypadku mógłby spełnić pokładane w nim nadzieje. W myśl ministerialnych zasad, kartoniki byłyby przyznawane w przypadku, kiedy kontrolerzy znajdą uwagi co do sposobu nauczania dziatwy, prowadzenia placówki i samych nauczycieli ,a nawet wtedy, kiedy nie znajdą. Istniałby również zakaz sprzeciwiania się przyjęciu żółtego kartonika.
Do lamusa odeszłyby hospitacje dyrektora, który, siedząc na końcu sali, drzemał na lekcji biologii. Już wkrótce wyposażony w gwizdek sam mógłby energicznie odgwizdywać spalone i faule.
Dla wyjaśnienia zawiłości systemu przyznawania żółtych kartek, zamiast żmudnych szkoleń wystarczyłoby obejrzeć transmisje ze spotkań Ligii Mistrzów. Po tym wszystkim nauczycielom pozostałoby tylko czekać na nowe rozporządzenia.
Mariusz Rytel