Moby Dick, ośmiornica transwestyty i inwazja faworków
- Zmienił się mój stosunek do transplantologii, odkąd pomyślałem o swoim zmartwychwstaniu – wyznał Włodzimierz Witalis Tyc, który kiedy tylko pojawi się w Łomży – jak bohater z ballady Adama Mickiewicza - „śmieszy, tumani, przestrasza”. - Latami szafowałem swoimi organami, ale jak w niebie ktoś mógłby mówić mi coś na ucho, które mu ode mnie przeszczepiono, albo piję i nie mogę, bo komuś moją wątrobę przeszczepiono, albo chcę się zakochać, a nie mogę, bo mu moje serce przeszczepiono, to zastanawiam się, czy powinienem dalej malować...?
Takie i inne, całkiem liczne rozterki malarza z Bielska Podlaskiego poznali goście wernisażu w Galerii Sztuki Współczesnej w Łomży. Obdarzony ciut prześmiewczą, ciut obrazoburczą wyobraźnią Włodzimierz Witalis Tyc (rocznik 1959; absolwent Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu) po zdjęciu wernisażowej koszuli i krawata, przywdział koszule artystowską w fantazyjne esy-floresy i przechadzał się wśród oglądających jego ekspresyjne malowidła. Zagadywał do lekko zdezorientowanych widzów: „O, to boskie, prawda? Och, prawdziwy Tyc na ścianach! Boskie, naprawdę boskie!”
Tyc znany jest ze swobodnych, pełnych dwuznacznego humoru i chłopięcej przekory wystąpień, których nie poskąpił i tym razem. Niewątpliwie wrażenie, jakie artysta-oryginał wywołał na przyzwyczajonych do wernisażowej „poprawnośći” gości było nie mniejsze, niż wielkie, dwu-, trzymetrowe obrazy na ścianach galerii. Wydaje się, że malarza mniej zajmują na nich niuanse formy, sposób kładzenia farby czy dokładność w oddaniu detali, a bardziej - potęga mocnych, dużych i soczystych plam, które układają się w zaskakujące poprzez sąsiedztwo motywy. Motywy, które z założenia odsyłają do warstwy literackiej obrazu, wyrażonej zazwyczaj intrygującym lub zaskakującym tytułem dzieła. Jakie?
Oto przykład: obraz z pięciu części pt. „Moby Dick” - każda część nosi oddzielny tytuł - jest niemal tak wielki jak Moby Dick z powieści. Zajmuje całą ścianę. Ma głowę („Ponad strachem”), pełną zasugerowanych chaotycznych myśli, wypełnioną jakby sprzętami domowymi. Między głową a cielskiem maluje się „Śierść”, mająca oczy kota, bez których czarne futro wyglądałoby jak niechlujny liszaj farby. Potem przez „Dobry sen” i „Dino Falli” dopływamy do ogona, czyli „Breloczka”, na którym chyba alfabetem Morse'a artysta wypisał przesłanie lub komentarz do swego monumentalnego dzieła.
Takie komentarze, pisane już po polsku, znajdziemy i na obrazach, i pod nimi, a także w katalogu wystawy „Żywioły i nostalgie”. „Maluję tak jak kiedyś pisałem” - głosi w jednym z nich. Podajmy choć jeden przykład poetyckiego talentu Tyca, który przybliża do jego malarskiego zamysłu i techniki łączenia w surrealistyczne zbitki i całości odległych znaczeniowo i estetycznie elementów.
„jesienne groby jak piwnice
zimne, głębokie
tam filuternie mrużąc oko
stoją jesienne nierządnice
szlachetnych odmian chryzantemy
stoją
czekając bez wytchnienia
w pąsach zaduszkowej tremy
na nekrofilny akt zbliżenia”
Dostrzec w grobie podobieństwo do piwnicy to nic oryginalnego; ale już „chryzantemy – nierządnice” - jak na czas wspominania zmarłych zbyt strojne koronkami i kolorami – wydają się ciekawe, zaś „nekrofilny akt zbliżenia”, balansujący na granicy dobrego smaku z racji erotycznego podtekstu – znakomity poprzez oczywistość sytuacji, gdy jeszcze żywi zbliżają się w czas zaduszny do równie żywych, choć w innym wymiarze.
Takie i podobne trajektorie myślenia aluzjami i gry skojarzeń funduje nam artysta w obrazach „Inwazja faworków” czy „Ośmiornica transwestyty”. Pierwszy przedstawia dosłownie nalot faworków, tak jak je znamy z pobliskiej cukierni, na pomarańczowo-czerwono-różowe stworzenie o kształtach ni to żaby, ni to kraba, obok którego zamiast planety pyszni się olbrzymi krawat. Drugie malowidło to olbrzymia czaszka, w której oczodołach lśnią... No właśnie: opalizujące kamienie, kosmiczne zaświaty czy może zgnilizna grobowa...? Z braku dolnej, z górnej szczęki na sznurkach jak piszczele ośmiu zębów zwisają ni to pomarszczone chemiczne probówki, ni to zużyte prezerwatywy.
U Tyca taki rubaszny sztafaż w poważnej dekoracji skłania zapewne nie tylko jego samego do refleksji, którą podzielił się z widzami podczas wernisażu w sumie prostym pytaniem: gdzie obraz, a gdzie poezja?
Mirosław R. Derewońko
PS. O tkliwej skłonności Tyca do malarskich prowokacji, zanurzonych w żywiole życia jak pędzel w farbie, opowiedziała mi po wernisażu łomżyńska malarka Iwona Sielska. Poznała artystę na plenerze, chyba w Rutce, cztery czy pięć lat temu. Wybornym towarzyszem Tyca było bezdomne, nieopierzone wówczas pisklę, być może – gołębia, które malarz przekornie nazywał „Kurką”. Kurka – oprócz tego, że przechadzał się, przycupnąwszy na ramieniu Tyca wśród sztalug – zwykł siadać na lasce malarskiej, czyli przedłużeniu pędzla nestora łomżyńskiej sztuki Henryka Osickiego.
Tę zdolność Tyca do „ucieleśniania” sztuki trafnie nazwała Karolina Skłodowska, kierowniczka Galerii Sztuki Współczesnej w Łomży: Tyc z prostych, codziennych rzeczy i zdarzeń tworzy metafory życia i ludzkiego losu.
Fot. Marek Maliszewski/4lomza.pl