Przejdź do treści Przejdź do menu
wtorek, 24 grudnia 2024 napisz DONOS@

"Wdzięczna jestem za Siódemkę, która stoi i zaprasza"

"Zwykłe zdjęcie. Patrzę na nie i w środku nagle budzi się tamten czas końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych" - wspomina łomżynianka Dorota Sokołowska, zdobywczyni I nagrody ex aequo w konkursie Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej „W mieście, co było mi rajem…”. "Dla nas, uczniów SP 7 to był raczej czas wylewanego lodowiska zimą, cmentarza przy lasku na pierwsze wagary, czas osiedla kończącego się za ulicą Bema. I nagłej, tragicznej śmierci pewnej kobiety..."

Absolwentka SP nr 7 w Łomży Dorota Sokołowska do 8. edycji konkursu zgłosiła tekst "Moja miłość stoi w rozkroku…". Pierwszą nagrodę ex aequo zdobyła z Anną Maryjewską z Solingen (Niemcy) za pracę pt. „Terrae incognitae małej łomżynianki”. W barwnych wspomnieniach Pani Sokołowska odkrywa czas schyłku epoki Gierka i początku Jaruzelskiego, gdy rozmachu nabiera budowa Kościoła Miłosierdzia, ludzie chodzą do sklepów z kartkami na mięso, ale w dziewczęcych i chłopięcych sercach kiełkują odwieczne uczucia... Autorka wspomina, że dopiero po latach poznali "skalę właściwych wydarzeń. Kiedy wróciliśmy do szkoły w 2018 roku, mieliśmy pięćdziesiąt lat. Siódemka pachniała inaczej, nie było naszych nauczycieli, a korytarz dało się przejść w kilku długich susach. Niektórzy nie zmieścili się w ławkach...".
Zachęcamy do lektury opowieści z niby nie tak dawnych, a zamierzchłych epok, kiedy może tylko Stanisław Lem przewidywał, czym będą telefony komórkowe i powszechny Internet. Zaczynem dla spotkania absolwentów "Siódemki" okazały się zdjęcia z dzieciństwa i młodości, jakie zamieścili w grupie na portalu społecznościowym. Odświeżyli pamięć. TPZŁ zachęca do udziału w 9. edycji konkursu, do której link podajemy pod tekstem.   

Mirosław R. Derewońko

tel. red. 696 145 146

„Moja miłość stoi w rozkroku...” 

Dorota Sokołowska z Białegostoku 

                Moja miłość stoi w rozkroku, podparła się jedną ręką pod bok i odważnie patrzy w obiektyw. Ma dwanaście lat albo mniej, bo Zbyszek, który stoi obok, wygląda tylko na trzecią klasę podstawówki. Przemek jest najprzystojniejszy. Obok Paweł, z którym nie było nam po drodze, do tej pory pamiętam jego złośliwe żarty. Robert, który uwiesił się na nodze przyjaciela, Tomek celujący z pistoletu. To pewnie jakaś zabawa w szkole podstawowej, Siódemce, do której wszyscy z osiedla chodziliśmy. Zwykłe zdjęcie. Patrzę na nie i w środku nagle budzi się tamten czas końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych. 

Wyznaczały je kartki, komuna, szarość i schyłek epoki, na szczęście rozpoznanej tylko na chwilę, w cieniu dzieciństwa. Dla nas, uczniów SP 7, to był raczej czas wylewanego lodowiska zimą, cmentarza przy lasku na pierwsze wagary, czas osiedla kończącego się za ulicą Bema. I nagłej, tragicznej śmierci pewnej kobiety, która zanim zabiła siebie, otruła dwójkę swoich dzieci. Podobno z rozpaczy, po zdradzie męża, której jako dzieci zupełnie nie rozumieliśmy. Nie przeszkadzało to - z wypiekami na twarzy- słuchać plotek podawanych sobie przez dorosłych. Dobrze pamiętam wyjące syreny i moich kolegów biegnących do bloku przy kończącym się ogrodzeniu szkoły, skąd z czwartego piętra wynoszono zwłoki dzieci. To była nasza pierwsza śmierć. Zostawiła ślad, jak wszystko, co zdarza się pierwszy raz. 

Następna śmierć była już bliższa - to Marek za kilka lat targnął się na życie. Mieliśmy już piętnaście lat, piwnica w bloku, w którym to zrobił, stała się miejscem przeklętym, a wyobrażenie sobie tego, jak umierał, towarzyszy mi do dziś, kiedy schodzę po słoiki z brzoskwiniami lub rower.

sp7-2.JPG

Nie mogę odszukać Marka na zdjęciach, które ktoś z naszej dawnej klasy wrzucił na grupkę fejsbukową. Są to fotki z dyskotek, biwaków harcerskich, szkolnych spotkań z zuchami, są na nich nasi koledzy i nauczyciele z panią od polskiego na czele. Mówiliśmy o niej Szablakowa, była naszą wychowawczynią. Zdjęcia klasowe, gdzie siedzimy z napisem VIII A, jakby trochę przestraszeni, nierozgarnięci i zatrzymani nie w porę. Ale nie poznaję na nich Marka. Rozpłynął się we mgle.

Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł stworzenia grupki i poszukiwania, może Zbyszek z Londynu, którego mama była najmilszą i najładniejszą nauczycielką fizyki? Może Magda, bo na zamieszczonej liście z tamtejszego dziennika jest pierwsza, zresztą z nazwiskiem na A, trzeba było się z tym liczyć. A może ja, zamykająca litanię nazwisk naszych koleżanek i kolegów, zachowanych w archiwach jednego z kolegów?  Może to była najsprytniejsza dziewczyna w klasie - Gosia, albo Przemek, Naczelnik - nazwany od nazwiska, w którym mieściło się przywództwo. Kasia, która już po spotkaniu klasowym wyemigrowała za wielką wodę? Nikt już tego nie wie. Po prostu - odszukaliśmy się, rozśmieszając wrzucanymi zdjęciami, przypominając sobie imiona kolegów i komentując to, co zapamiętaliśmy do końca życia. Potem były dwa lub trzy spotkania, obowiązkowo z wyjściem do starej szkoły. Jak zawsze, reszta utonęła w codzienności, ale zdjęcia zostały.

sp7-3.JPG

Zdjęcia są najzupełniej realne i nie toną w bezczasie. Kiedy ktoś wrzucił budynek szkoły z adnotacją, że to fotka sprzed 32 lat - jakaś dziewczyna przypomniała sobie wielkie drzewo, z którego spadł pająk prosto w pustawy jeszcze stanik, ktoś inny dawne nauczycielskie ogródki z pietruszką za salą gimnastyczną. Albo panią Popowską, która ganiała na zajęciach w-f-u. Lub okno w szczycie, przez które wychodziło się z zajęć ZPT. Fortece ze śniegu i rzucanie się śnieżkami… To było tyle wspomnień, każdy z nas siedział w swojej głowie i wskrzeszał dawny świat. Byliśmy tam raz jeszcze, z naszymi śmiesznymi tornistrami i fryzurami, mały Przemek ciągał za mundurek małą Madzię, a Zbyszek właśnie kiwał się z Darkiem przed bramką, żeby strzelić gola.   

sp7-4.JPG

Szkoła – była dla nas wtedy brzydka jak kałuża, w której stała. Co innego droga. Ta do szkoły była niesamowita. Wszyscy z klasy szliśmy nią codziennie rano, wydawała się taka długa, szeroka, pełna tajemnic. Ja najpierw mijałam Reymonta, blok mojej przyjaciółki, która dołączała, w pośpiechu pakując kanapkę do tornistra. W drodze powrotnej wyrzucałyśmy niezjedzone pakunki przy Słowackiego, żeby nikt nie trafił po śladach, że to nasze. Droga do szkoły numer 7 wiodła serpentyną między blokami, pewnie dziś pokonałabym ją w siedem minut, ale wtedy była jak trasa w tajemniczym ogrodzie. Musiałyśmy przejść obok okien Krzyśka (podkochiwała się w nim Magda) oraz Jarka (zastąpił moją miłość do Przemka) popatrzeć długo, czy nikt nie rusza się za firankami, chichocząc chować się za budynki techniczne i śmietniki, żeby nas nie zauważyli. No i obowiązkowo wejść na górkę przy późniejszej Jedynce, zimą zrobić ślizg na butach (z wywrotką), latem wbiec z piskiem Apacza na górę.

Potem były wysokie bloki na Moniuszki, z windą i widokiem na budujący się kościół, wtedy ogrodzony cmentarz z malutką kapliczką. Ogromny plac zimą wylewano wodą, zamarzał i był placem zabaw na łyżwach. Ćwiczyłyśmy tam tańce figurowe, przewracając się co chwila, ale jazda figurowa w tamtych czasach była telewizyjnym numerem 1, nasze mamy, tłukąc schabowe, podglądały romantyzm pary wijącej się przez krótkie 3 minuty w miłosnych uściskach i pewnie marzyły o tym, żeby być tak samo gibką i kochaną. Latem plac za boiskiem był mini ogródkami, w których nauczycielki sadziły pomidory i rzodkiewkę. Nie trwało to długo, ale pamiętam, jak przez krótki czas mama wysyłała mnie z Bema po pietruszkę do rosołu. 

 

Zdjęć drogi z tamtych czasów nie ma. Zresztą, innych też jest niewiele, a wszystkie czarno-białe, nieostre, niewyraźne. Pamiętam, jak odgadywaliśmy, kto jest na nich, dodając szczegóły o ksywkach, upodobaniach, nawykach. Marek na szczęście miał wtedy aparat, którym robił zdjęcia. Te sprzed czterdziestu lat są z trzech, czterech spotkań, nie więcej. Jakiś biwak albo dyskoteka, plus zdjęcia klasowe z corocznych wizyt fotografa. Tyle. Brak zdjęć wyostrzał szufladę w mózgu, ta wysuwała czułki zapamiętujące smaki i zapachy bułeczek w szkolnym sklepiku, pasty Sama na korytarzu, lodów śmietankowych z wielkiego termosu na Dzień Dziecka. Może nie pamiętaliśmy wyraźnie, jak wyglądała szkoła, ale wszyscy czuliśmy, jak pachnie.

sp7-5.JPG

Serce szkoły było jednak z przodu, wśród starych drzew, które ktoś, pewnie litościwie budując szkołę - zostawił na swoim miejscu. Drzewa dawały cień. I schronienie, przypominam zakończenie ósmej klasy i kolegów, po raz pierwszy upitych podkradzioną rodzicom butelką wódki. Kryli się wtedy w krzakach przed panią z historii, wielką i groźną, bo potrafiła – skręcając w palcach włosy delikwenta podnieść go z ławki do góry. Patrzyłyśmy na nich przerażone, jak uciekają ze szkoły - młodzi, silni, szybcy i jak ona – pani Eugenia - swoim tubalnym głosem woła na całą Mickiewicza „Marek, natychmiast wracasz do szkoły, ale już!”. Wracał potulnie w ramiona zawołanych naprędce rodziców – przy czym czas bezkomórkowy pozwalał mu przetrzeźwieć wśród krzaków i drzew, zanim wkurzony ojciec lub matka zdołali przyjść do szkoły. 

Eugenia od historii była postrachem. Odliczaliśmy pięć kratek od lekcji, żeby zapisać kolejną. Zaczynała temat i otwierała płachtę gazety, bo ciekawiły ją nekrologi i ostatnia strona. Po lekturze brała się za nas, miała gromki tembr, który kazał nam być niewidoczny. Historia z wojnami i napadami miała jej twarz z napisem WOJNA. Pani od matematyki lubiła krzyczeć  na matematycznych gamoniów z niedowierzaniem, że nie rozumieją zasad najpotrzebniejszego przedmiotu w życiu „który nam się zawsze przyda”. Pani od przyrody była malutka i serdeczna. Nie mogłam potem uwierzyć, że odchodziła w nieświadomości, chora i daleka.  

sp7-6.JPG

W szkole, na prawo był pokój nauczycielski, na lewo szatnia, do której schodziło się jak do piekła. Piekło-szatnia było ciemne, ponure, śmierdziało piwniczną stęchlizną, bo i czasy były mroczne, pozbawione kolorowych sklepów z najróżniejszymi sprayami do czyszczenia. Wtedy była tylko pasta do czyszczenia, a w rzeczywistości rysująca po powierzchni malownicze zygzaki, od grubych drobin kamieni w środku. Pachnące było mydełko Zielone Jabłuszko, ale kto o nim słyszał? Do dostania tylko na bazarach Różyckiego w Warszawie lub w Pewexach za bony czy dolary. Na wprost szło się do klas, po schodach, albo małym łącznikiem do szatni i sali gimnastycznej, bo szkoła to była sportowa i z sukcesami. Byłyśmy z klasy A, wszystkie sportowe wyróżnienia zbierało się w specjalnych klasach C, patrzyłyśmy tęsknie na ich medale i wysportowane sylwetki, podkochując się w lekkoatletach czy piłkarzach, bo obie dyscypliny nasi koledzy z równoległej uprawiali chętnie i z nagrodami.

 

Starsi mieli swoje pracownie na najwyższym piętrze. Korytarz rozdzielał mniej więcej pośrodku sklepik. Istnieje do dziś, ale wtedy, w czasach wszechobecnej pustki w sklepach, także musiał być pusty. Może handlowano w nim zeszytami lub tarczami szkolnymi? Pamiętam lizaki na dyskotekach, ale kto by miał do tego głowę, jak leciała Republika czy Maanam i wszystkie starsze klasy kręciły się po korytarzu we wzajemnych pląsach. My, nieco delikatniejsze dziewczyny z A-klasy, podpierałyśmy ścianę przy sali od polskiego, matematyki czy fizyki czekając, aż zabrzmią Planety Maanamu, a Kora zwolni rytm i pozwoli przytulić się bliżej do chłopaka, który właśnie w blasku migającej lampy poprosi do tańca. 

sp7-7.JPG

Nauczyciele obserwowali nas bacznie. Czuliśmy na sobie wzrok matematyczki, pani od rosyjskiego, polonistek, wychowawców. Ale nasz nastoletni świat kompletnie odskakiwał od czasu szkolnego, byliśmy tuż przed skokiem w dorosłość, jeszcze nie znając właściwej wagi zdarzeń czy ciężaru przestrzeni. Wszystko w szkole było duże, korytarze, sale lekcyjne, podwórko. Droga do szkoły. Starsi koledzy. I nasze marzenia.

Dopiero po latach poznaliśmy skalę właściwych wydarzeń. Kiedy wróciliśmy do szkoły w 2018 roku, mieliśmy pięćdziesiąt lat. Siódemka pachniała inaczej, nie było naszych nauczycieli, a korytarz dało się przejść w kilku długich susach. Niektórzy nie zmieścili się w ławkach. Schowaliśmy głęboko lęk, przytyliśmy, liczyliśmy kreski zmarszczek na twarzach kolegów. Byliśmy inni. Ale... daję słowo, że zakochałabym się raz jeszcze w Przemku, gdyby tylko stanął obok mnie. A może nawet wszyscy poszlibyśmy poszukać pani od historii, gdyby tylko nie zaglądała na nas z drugiej strony nekrologu?

 

Cieszę się, że są zdjęcia. Dziękuję za Marka, który je cyknął, a  potem nie wyrzucił. Wdzięczna jestem za Siódemkę, która stoi i zaprasza do brzucha przeszłości.

 

Przeszłość jest jak drzewko szczęścia: ma szerokie ramiona, mięsiste listki, jest pełna życiodajnej wody. Czuję jak przytula mnie wraz z innymi i obiecuje nigdy nie uschnąć.

 

Dorota Sokołowska /Fotografie Marek Stańczyk

sp7-8.JPG

sp7-9.JPG

sp7-92.JPG

 

Nagrodzono wspomnienia o Łomży, co była rajem…

Łomżyńskich wspomnień i refleksji czas


 
Zobacz także
 

W celu świadczenia przez nas usług oraz ulepszania i analizy ich, posiłkujemy się usługami i narzędziami innych podmiotów. Realizują one określone przez nas cele, przy czym, w pewnych przypadkach, mogą także przy pomocy danych uzyskanych w naszych Serwisach realizować swoje własne cele i cele ich podmiotów współpracujących.

W szczególności współpracujemy z partnerami w zakresie:
  1. Analityki ruchu na naszych serwisach
  2. Analityki w celach reklamowych i dopasowania treści
  3. Personalizowania reklam
  4. Korzystania z wtyczek społecznościowych

Zgoda oznacza, że n/w podmioty mogą używać Twoich danych osobowych, w postaci udostępnionej przez Ciebie historii przeglądania stron i aplikacji internetowych w celach marketingowych dla dostosowania reklam oraz umieszczenia znaczników internetowych (cookies).

W ustawieniach swojej przeglądarki możesz ograniczyć lub wyłączyć obsługę plików Cookies.

Lista Zaufanych Partnerów

Wyrażam zgodę