Moja pamięć jest spłaszczona.
Z Jerzym Grygorczukiem o strachach na wróble, samowarze i rzeźbie artystycznej po jego wernisażu w Galerii Sztuki Współczesnej rozmawia Mirosław R. Derewońko
Jerzy Grygorczuk: - Dziękuję za pochwałę. To moja pierwsza wystawa indywidualna w Łomży, jednak miasto poznałem znacznie wcześniej, jakieś 30 lat temu. Wtedy byłem w zarządzie okręgowym Związku Polskich Artystów Plastyków i podczas zakładania delegatury ZPAP zetknąłem się z twórcami tu pracującymi, m.in.,. z Mieczysławem Mazurem, Henrykiem Osickim, Jurkiem Swoińskim, Bronisławem Tylem i Krzysztofem Turem. Chyba Wiesio Sielski zaprosił mnie na plener rysunku, którym też kiedyś się zajmowałem. Wówczas narysowałem widoki Łomżycy i Wzgórza na Fortach. Byłem w tamtych latach częstym gościem w grodzie nad Narwią..
- Jakim miastem była Łomża w owych latach?
- Zawsze była miejska, jak np. Ełk, niezależnie od tego, czy była gminna, powiatowa czy wojewódzka. To miasto z tradycjami, porządnie i ciekawie zorganizowane przestrzennie. W odróżnieniu od większości miast w województwie podlaskim. Podlaskie miasta są zaprojektowane raczej chaotycznie, no i mają wyraźnie sielski charakter.
- Co Pan wystawia w łomżyńskiej galerii?
- Prace z lat 90. i powstałe około 2000 roku. Ale nie wszystkie, które chciałem pokazać. Kierownik galerii Karolina Skłodowska na niektóre się nie zgodziła. To nie tyle była cenzura, co życzliwa rada, z uwagi na bardzo tradycyjne, katolickie środowisko. Nie chciała, żebym naruszał wartości chrześcijańskie. Dotyczyło to na przykład rzeźby zainspirowanej kultem fallicznym Priapa. Ten kult narodził się w starożytnej Grecji, gdzie narodziła się demokracja, i pomyślałem, że u nas również funkcjonuje w polityce, skoro i za komuny, i obecnie mówimy „członkowie”. Ale - paradoksalnie - bóg Priap ma swoje „wizerunki” także na naszych ziemiach w postaci... strachów na wróble. Tak jak one był strażnikiem ogrodów, sadów i winnic. Przecież kiedy widzimy go z obnażonym, nabrzmiałym penisem, to jest w tym nie tyle wulgarność co kult urodzaju i płodności. Grecy mieli też odmienny od naszego, współczesnego pogląd na kwestie kradzieży. Kto złapał złodzieja, mógł zrobić z nim co zechce. A że owoce najczęściej podkradali młodzi chłopcy, to Grecy ( artysta się śmieje) uprawiali sex „nienormalny”.
- Podobnych anegdot i gier skojarzeniowych dostarczają Pańskie wszystkie prace. Kiedy patrzymy na Wieżę Babel, to przez pajęczynę, do tego czerwoną. W rzeźbie „Generał” użyty jest znaczek Solidarności, w „Desancie gdańskim” - korki elektryczne, w „Kandydacie na posła” gęba polityka przypomina przysłowiowe cztery litery. Dużo w Pańskich pracach dosadnych nawiązań do współczesności.
- Motywów gdańskich uzbierało się trochę, bo studiowałem w Gdańsku. Przeżyłem tam i rozruchy marcowe '68, i tragedię roku '70. Jednak używam ich w moich pracach nie ze względu na własną biografię, ale historię Polski. Zresztą moją wędrówkę rzeźbiarską zacząłem od ikony i poprzez Bizancjum dotarłem do Grecji. A kto pokochał mitologię i filozofię Greków, ten zanurzył się w kulturze basenu Morza Śródziemnego. Pomysł na rzeźbę rodzi się we mnie zazwyczaj spontanicznie, pod wpływem impulsu. Ja świadomie komentuję, często ośmieszam absurdy naszej codzienności, jak np. medale Gloria Artis. Jeśli otrzymują je artyści rangi Hanki Bielickiej, to chapeau bas! Jednak w realiach Białegostoku, gdzie się urodziłem i mieszkam, to stało się to odznaczenie swoją karykaturą: nie przyznano go chyba tylko sprzątaczkom w instytucjach kultury.
- Zaskakująca jest swoboda, z jaką posługuje się Pan przedmiotami codziennego użytku, które „ wtapia” Pan do metaforycznej formy przestrzennej. Celowo tak to określam, bo z rzeźbą w tradycyjnym pojęciu Pańskie prace niewiele mają wspólnego. Telefon komórkowy, teleskopowa antena radiowa czy zepsute zegarki scala Pan w jedno z wizerunkiem Madonny lub Buddy, Don Kichota bądź Chrystusa.
- Chętnie posługuję się niepotrzebnymi przedmiotami, gdyż są to świadkowie mojego czasu. Chociaż zepsute, wyróżniają się tym, że to ja ich dotknąłem, ja je znalazłem. Często o posłużeniu się nimi decyduje przypadek, jak choćby w „Wiedźmie z Supraśla”, w której użyłem samowara. Te przedmioty szkoda wyrzucić, więc nadaję im nowy sens w ich nowym życiu. Nie kupuję diamentów ani tandetnych szkiełek, żeby stworzyć „Dekoder TRWAM”, który dla mnie już niczego nie dekoduje, ponieważ przestałem słuchać i oglądać ludzi siejących nienawiść.
- A jakich ludzi Pan kocha?
- Ludzi normalnych, którzy poglądów religijnych, politycznych czy obyczajowych nie wykorzystują przeciwko człowiekowi.
- Boga Pan kocha?
- Z tym zawsze miałem dylematy, wiele razy wątpiłem i wątpię. Może dlatego, że bliższe mi jest to, co widzialne. Ponadto kiedy myślę o Ojcu Kolbe albo obozie w Oświęcimiu, to waham się w swojej miłości do Boga. Może to jednak nie Jego wina, tylko tego, że jesteśmy podłym, głupim gatunkiem.
- Głupim? Nie homo sapiens?
- Sami sobie to dumne miano nadaliśmy. Ze wszystkim, co w nim dobre i co złe. Jednak rzadko, zadufani, uświadamiamy sobie, że jesteśmy ledwie maczkiem w kosmosie.
- O Panu trudno powiedzieć, że jest Pan ledwie maczkiem na mapie sztuki polskiej. Wznosi ją Pan na wyżyny intelektu, bystrej obserwacji i humoru.
- Człowiek całe życie się łudzi. Im więcej robi, tym więcej ma wrogów.
- Albo przyjaciół...?
- No, różnie z tym bywa. Nie podlegam pędom, modom. Prowadzę dialog z facetami, którzy dawno zmarli: Witoldem Gombrowiczem czy Bruno Schulzem. Bliscy są mi też Czesław Miłosz i Sławomir Mrożek. Bliscy przez to, że poświęcili życie i byli w tym konsekwentni, aby zachować tożsamość, nie ulec trendom świata zewnętrznego. To co modne, to co na wierzchu zazwyczaj jest płytkie. Nie chcę być pawiem ani papugą.
- Kim chce Pan być?
- Sobą, po prostu sobą.
- Dziękuję za świetną wystawę i rozmowę.