Polityczne przypadki
Człowiek całe życie się stara. Cały czas do przodu. Od maleńskości daje wyraz swoim ambicjom. Kiedy matka zbyt długo nie karmi, jest wrzask. Kiedy ojciec zabrania wyjść z kolegami na podwórko – pretensja. Fochy o ochy. To jest walka o niezależność. Wiara w wolność jednostki wykuwa się w wyniku tarć granic osobistych wyobrażeń. W takich sposób uczymy się sztuki kompromisu. Weryfikujemy własne ambicje. Nigdy jednak nie da się ich do końca zamieść pod dywan. Podobnie jak ignorancji.
Najtrudniej jest w życiu polityka. Niezależnie od pozycji jaką zajmuje ilość spraw, które prowadzi dla własnego powodzenia i brak czasu, każą mu wierzyć. Wierzyć swoim doradcom, którzy o własny zadek dbają, i też często nie mają czasu. Nie mają czasu, żeby umacniać wiarę swoich pryncypałów. Koło się zamyka.
Barack mówił o polskich obozach zagłady. Niby nic wielkiego, ale wkurzyliśmy się mocno. Mocniej niż w przypadku dziennikarskich gaf New York Times, mediów z Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej. Mówi to przecież nie jakiś tam niestaranny dziennikarz czy publicysta. Powiedział to najważniejszy polityk w świecie. Marna wymówka, że mu tak ktoś wcześniej napisał. Nasze oburzenie powinno być więc prawdziwie prawdziwe. Jeżeli sami nie udowodnimy, że nie jesteśmy garbaci nikt za nas tego nie zrobi. Dostaniemy szarfę z ostatnim pożegnaniem i kuśtykając, sami wpędzimy się do grobu historii świata. Reagować trzeba. Barack straci pewnie trochę głosów Polonii za oceanem. Siła naszych nie jest znowu taka wielka, ale zawsze to coś. Nie chodzi tu nawet o samą gafę. Bronisław przeżył, poddając w wątpliwość wierność pani Obamowej. Przeżyje i Obama. Spływa po nich jak po kaczce. Po politykach. Chodzi tu jednak o to, czym ryzykuje polityk. A ryzykuje realizacją marzeń. Kombinuje od małego. Nosi teczki za starszymi. Pisze przemówienia, rezerwuje bilety, umawia na spotkania, kawę parzy i rosół doprawia. Wszystko po to, by kiedyś znaleźć się na podobnym jak pryncypał miejscu. Uczy się pilnie przez całe ranki, dokształca, egzaminy do rad nadzorczych zdaje. Zabaw unika, alkoholu odmawia, kontroluje cholesterol. Kłamie, że to dla dobra wspólnego. Sumienie tym sobie okrutnie obciąża, i na astmę się leczy. Tyle wyrzeczeń dla kariery. Całą to robotę oraz wiarę w przenoszenie gór, może niestety zniszczyć pechowa nanosekunda.
Zbigniew Ziobro, niegdysiejszy delfin i pretendent do tronu największej opozycyjnej partii wybierał się niedawno do Łomży. Człowiek znany ze swej bezkompromisowej walki o czystość intencji. Biczownik Rywina. Wykrywacz układu. Pan na resorcie sprawiedliwości. Wilk w owczej skórze, tropiący baranie przekręty. Wyklęty, powstał. Bohater romantyczny, który zamienił wygodną złotą klatkę w przestronnym M230 na kawalerkę z dzieloną łazienką i ograniczonym dostępem do ciepłej wody. Ten człowiek, niezmordowany w walce o dostatnie życie narodu i Jacka Kurskiego, zapowiedział swoją wizytę w Łomży. Mieście, któremu chciał zapewne przekazać słowa otuchy. Mieście, które śni sen o minionej potędze. On, zobowiązałby się te sny spełnić. Nie przyjechał. Nie zapewnił. Będąc w Sejmie znokałtowan został kamerą telewizyjną. Może to pokrzyżować nie tylko bieżące, ale i przyszłe plany ambitnego polityka. Kto chciałby mieć prezydenta z zajęczą wargą?!
Mariusz Rytel