Wolna erekcja
Krzywdę uczynili w domu naszym twórcy Rzeczypospolitej. Do takiego wniosku mógł dojść każdy kto bardziej wnikliwie przyglądał się koronacji Baracka na prezydenta Obamę. Uroczystości oglądało ponoć trzy miliardy ludzi. Biorąc pod uwagę stopień rozplotkowania społeczeństw, świadomość o samej uroczystości ma co najmniej cztery razy tyle osób.
Biorąc pod uwagę, że nie ma nas jeszcze aż tylu, każdy o sprawie dowiedział się dwa razy. Jeżeli nie, to wiadomość mogła wykroczyć poza naszą galaktykę, wprawiając w zaskoczenie rozentuzjazmowane grono ufoludków. Przecież nawet dziś, żaden zielony nie miałby szans zostać prezydentem największego imperium naszych czasów, a co dopiero mówić o obsłużeniu jego ojca w restauracji na Manhattanie. Tyle matematyki i science fiction. Tak bardziej poważnie. Cała uroczystość przeprowadzona była z klasą. Trzy miliony ludzi wysłuchało kilku całkiem rozsądnych przemówień. Najważniejsze jednak, że były nie długie, nie krótkie lecz w sam raz. Krótki występ wokalny czarnoskórej diwy, a później smyczkowej drużyny dopełnił uroczystości. Skromnie, ale z klasą. Zaprzysiężenie trwało raptem niecałą godzinę i wszyscy byli zadowoleni. Podobna uroczystość, transmitowana z Polski, pół świata doprowadziłaby do rozstroju nerwowego. Należałoby się spodziewać wzrostu ilości zbrojnych konfliktów, bo gdzieś przecież trzeba znaleźć ujście tej niewyobrażalnej irytacji. Chińczyk by sczerwieniał, Afrykanin pożółkł ze złości. Amerykanin zrusyfikował, a ruski przestał pić. Ci, którzy przeżywszy dwutygodniową transmisję, jąkaliby się i dostali czkawki, mogliby uważać się za szczęściarzy. Koncerny medialne stanęłyby na skraju bankructwa. Kto zdrowy na umyśle w takim czasie dałby jakąkolwiek reklamę? Dwa dni witanie gości, nikogo przecież nie można pominąć. Później przemówienia duchownych wszystkich wyznań, przeplatane koncertem Maryli Rodowicz i Piotra Rubika. Defilada wojskowa, wizyta w zoo, przemówienia zaproszonych gości, a kiedy wreszcie doszłoby do powtórzenia słów przysięgi, trwałoby to dłużej niż przeczytanie traktatu lizbońskiego. Niezależnie, z jakiej opcji wywodziłby się desperat. Zarówno polityka miłości jak i wytykanie błędów wymaga kompleksowego podejścia do tematu. Nikogo nie można pominąć. Tak byłoby niechybnie, gdyby jakimś cudem Polska stała się Ameryką, a Polak obejmował urząd na oczach całego świata. Oj żaden z naszych nie przepuściłby takiej okazji, żeby się pokazać! Zbyt surowo nas oceniam? A ile razy w Polsce widzieliście wspólne spotkanie ustępujących i wstępujących członków rządu, którzy z naturalnym uśmiechem potrafili nie obrzucać się błotem i wyzwiskami.
Inną już sprawą jest to, że gdyby u nas startował Barack Obama, to nie miałby szans nawet w Czarnej Białostockiej. Nawet jeżeli zapowiada się na przeciętnego prezydenta, to ma klasę. Taki, w Polsce nie dochrapie się miejsca na liście wyborczej. Wystarczy spojrzeć na niego i na naszego premiera, i już widać który, któremu mógłby uzupełniać pastę w maszynie do butów. Im niżej tym gorzej. Nawet nie można tego porównać ze szlachecką wolną elekcją. Chyba tylko w części, gdzie trup się ściele gęsto i dochodzi do bratobójczych walk. Mimo wszystko to raczej wolna erekcja. Każdy by chciał stanąć na wysokości zadania, ale większość nawet kandydatem nie zostaje. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie przynosi chociażby łomżyński grajdołek. Do wyborów samorządowych pozostało już niewiele czasu. W coraz większej liczbie środowisk politycznych trwają pierwsze próby ustalenia marszruty czyli odpowiedzi na pytanie: jak i które orły pójdą w gęsim szyku. Nie ma mowy. Jak nie trudno się domyśleć, każdy chce być prezydentem. Gdyby nasze doświadczenia przenieść na grunt amerykański, to oni swojego prezydenta nie wybraliby przez dwadzieścia lat. Po owocach ich poznamy, powie ktoś, kto po raz kolejny chce dać szansę lokalnej hałastrze. Szkoda tylko, że jak zwykle będą to owoce bananowca.
Marisz Rytel