Depresja never dies
Niezawodni naukowcy odkryli, że najbardziej depresyjnym dniem tygodnia nie jest poniedziałek. Jest nim środa! Środa z małej litery oczywiście. Nie mylić z Magdaleną Środą (z wielkiej!), swego czasu pełnomocniczką do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn. Chociaż wygląd pani minister i depresja to pojęcia głęboko ze sobą związane. Wracając do badań, okazuje się, że tak bardzo znienawidzony przez nas poniedziałek nie jest wcale taki zły jakim go malują. Po opublikowaniu wyników, odezwali się wreszcie sympatycy tego, jakże ważnego dnia tygodnia. Niektórzy przekonywali, że poniedziałek to czas na otrząśnięcie się po weekendowym marazmie. Inni, że to dzień na wyciszenie i szybki powrót do pracy po sobotnio niedzielnych szaleństwach. Najbardziej jednak urzekło mnie stwierdzenie, że poniedziałek to przecież noc z niedzieli na wtorek.
Powodów do depresji jest tradycyjnie wiele. Przygnębiają nas ludzie, którzy wszystko wiedzą i ignoranci, którzy wiedzą niewiele. Szarość dnia codziennego też jest trudna do zniesienia. Szczególnie w środę. Dołuje nas gazowa rura po dnie Bałtyku. Skrzydła podcina ptasia grypa, chociaż ostatnio trochę zelżało na tym froncie. Od podróżowania po drogach tranzytowych można dostać nerwicy lękowej.
Jedyna grupa zawodowa, która na ogół nie podlega środowym depresjom to politycy. Wybory wszak odbywają się w niedzielę, co z kolei przygnębia wyborców. W środę jedynie sondaże mogą zdołować. Nie zapominajmy o pogodzie, która zawsze i wszędzie potrafi tąpnąć człowiekiem do nieprzytomności. Jakby tego było mało z badań wynika, że odpoczynek i wiążący się z tym relaks, to utopia. Nadejście weekendu wcale nie oznacza drastycznego samopoczucia, bo nasze wyobrażenia nijak mają się do rzeczywistości. Zawsze ktoś wpadnie z wizytą, dzieciaki coś zmajstrują i trzeba się za nich tłumaczyć, zepsuje się samochód i gniazdko w łazience. Nauczeni doświadczeniem, z rezerwą podchodzimy do wolnych od pracy dni. Dla niektórych są jednak gorsze rzeczy, które nie dość, że psują humor dokumentnie, to jeszcze dzieją się w rzeczoną przez naukowców środę.
W ramach trwającego okrągły rok, bez przerwy sezonu piłkarskiego w naszym kraju, (jesień/wiosna – grają piłkarze, lato/zima – grają działacze) w środę przyszła do Łomży radosna wiadomość, że klub ma szansę utrzymać się w rozgrywkach na dotychczasowym poziomie. Co więcej, dzięki reformie ma szansę awansować, bo dotychczasowa druga liga będzie teraz pierwszą. Pierwsza też oczywiście będzie, tylko jeszcze nie wiadomo jak będzie się konkretnie nazywała. Musi się nazywać jakoś super, żeby oddać ducha i umiejętności piłkarzy. Być może Euroekstraklasa? A być może wcale nie. W każdym razie w tryby całej tej wielkiej machiny, generującej rocznie miliardy złotych i drugie tyle strat, dostał się Łomżyński Klub Sportowy. Stosując kryterium długu, klub niewielki. Magowie z PZPN w trakcie czarowania, mieszając w kotle z innymi klubami zupełnie przez przypadek wyczarowali dla naszych szansę. I to koniec dobrych wiadomości. Po miesiącach prób rozwiązania kłopotu teraz trzeba spłacić długi, zapłacić licencję i znaleźć piłkarzy. Depresja na całego.
Mariusz Rytel