Przejdź do treści Przejdź do menu
niedziela, 22 grudnia 2024 napisz DONOS@
Maria Stefanowicz z d. Czajkowska

Ostaszków 1944–46

Dzień był pogodny, ale chłodny. Późna jesień. Po froncie, jaki przeszedł w lipcu było cicho i spokojnie, ucichła praca konspiracyjna. W tym czasie nikt się u nas nie ukrywał. Pod wieczór nasz dom niespodziewanie został otoczony przez NKWD.

Na podwórko zajechały dwa ciężarowe samochody, trzeci – lekki – został za bramą. Chciałam uciekać przez okno, ale było już za późno. Mnie i Ojcu kazano się ubierać i to szybko. Kiedy wsiadłam już do samochodu zobaczyłam, że na podwórko rowerem wjechała moja siostra Anna, żona Zbyszka Rećko. Nie pozwolili jej nawet wejść do domu. Nie było jej przez kilka dni. Dwa miesiące po ślubie. Takie szczęście: ona wjechała w czasie, gdy szwagier mój, Stanisław Czartoryjski wyjechał godzinę wcześniej. Na niego też czekali. Z samochodu wysiadł Stanisław Smoła, myślałam, że też jest aresztowany. Pracował przy tajnej radiostacji. Popatrzył na mnie i nic się nie odezwał. To on nas wszystkich wydawał. Poszedł na współpracę z NKWD. Był prawdopodobnie Żydem. Samochody ruszyły. W Jeżewie dołączyło kilka ciężarówek. Jechali w kierunku Zambrowa i Kołak. W tych stronach u ludzi, przeważnie u rolników, przebywali na kwaterach członkowie sztabu AK, a Smoła o tym wiedział. Przez całą noc i dzień następny trwały aresztowania. Ojciec był w tej samej ciężarówce co ja, siostra w innej. 7 listopada – święto rewolucji. Wojsko śpiewało. Kiedy podjeżdżali pod wieś – cisza. Było zimno. Ja tylko w krótkim kożuszku, spódniczce i berecie. Jeden z wojskowych, który siedział obok mnie, ukradkiem brzegiem szynela okrywał mi nogi, ale gdy się rozwidniło, już tego nie robił. Na drugi dzień, po zimnej nocy i dniu wracaliśmy koło naszej wsi Kapice. Ponad dobę w samochodzie pod plandeką. Aresztowano około 35 osób. Zawieziono nas do Białegostoku, do aresztu przy ulicy Ogrodowej. Zaprowadzili nas do cel zlokalizowanych w piwnicach. Były ze mną jeszcze dwie kobiety. Dano nam suchary i wodę. Siedziałyśmy na gołym cemencie. Szczury łaziły po nogach i nad głowami. Gryzły suchary, jakie poprzedni więźniowie pozostawili na okienku. Bez przerwy trwały przesłuchania. Podczas kolejnego, moja siostra powiedziała: „Ja jestem winna, należałam do AK, ale czym zawinił mój Ojciec?”. Może to pomogło i Ojca zwolnili. Zrobiło się nam lżej. Na pewno tego wszystkiego, co nas spotkało – nie przeżyłby. Siostrze „na oczy” zeznawał Smoła. Powiedział: „Jest to łączniczka „Mścisława”. Na przesłuchania wzywali przeważnie nocą. Pytali mnie o moich szwagrów. Byłam łączniczką przy tajnej radiostacji. Smoła o wszystkim powiedział. Po dwóch dobach przewieziono nas do więzienia. Zrobiło ono na mnie wielkie wrażenie. Do dziś nie mogę go zapomnieć. Szczęk kluczy. Ciężkie drzwi. Jedne zamykano, dopiero wtedy otwierano drugie. Duża sala, pół suterena. Około 30 kobiet. Spanie na gołym cemencie, bez żadnych koców. Oprócz chleba i wody nic nie jedliśmy. Po sześciu dniach, w nocy z niedzieli na poniedziałek, podstawili pociąg, którym przewieziono nas na towarowy dworzec. Padał duży deszcz. Z samochodu do wagonu przechodziliśmy po deskach. Wojsko i NKWD z psami obstawiło cały dworzec. Ciemno i zimno. W wagonach towarowych – jedno małe zakratowane okienko. W środku w podłodze – dziura dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Nawpychali nas ile się dało. Siedziałyśmy, opierając się jedna o drugą. Ciasnota nie do opisania. Nic na podłodze, żadnej słomy, gołe deski. Na drogę dano nam suchary i po kawałku solonej słoniny. Rano pociąg ruszył. Nie wiedziałyśmy gdzie nas wiozą. Bardzo często odstawiano nas na pobocze, staliśmy w polu godzinami i dniami. Szły transporty na front i tak dzień za dniem. Nie było wody. Kto tego nie przeżył, to nigdy sobie nie wyobrazi co to jest pragnienie. Błagałyśmy o wodę. Kiedy przyniesiono dwa wiadra na jakiejś stacji, to piłyśmy rękoma. Była tylko jedna mała manierka. Głód jest niczym w porównaniu z pragnieniem. Porobiły mi się wrzody na nodze. Wygniło ciało. Jedna z młodych kobiet w naszym wagonie dostała zapalenia płuc. Niestety, zmarła. Zostawiła 14-letnią córkę. Patrzyła jak matkę wyniesiono z wagonu i położono na poboczu na rowie. Krzyczała i płakała. Uraz ten pozostał w niej na zawsze. Stale była smutna, mało się odzywała. Po około 10 dniach podróży, nocą pociąg się zatrzymał. Rano otwarto wagony. Kazano nam wychodzić i ustawić się piątkami. Było to miasteczko Ostaszków. Mróz i śnieg, prawdziwa zima. Kiedy podeszliśmy dalej, ujrzeliśmy duży obóz (łagier). Wartownie po rogach i kilka rzędów drutów. Odetchnęliśmy. Lepszy obóz, niż Syberia. Pod eskortą wprowadzono nas do obozu. Obóz położony był na półwyspie jeziora Seliger, na torfowiskach. Cały był przekopany rowami, w których ciągle stała woda. Bardzo niezdrowy klimat. Jeden z najsurowszych obozów. Na wyspie w oddali widać było klasztor, w którym siedzieli nasi oficerowie. Zginęli potem w Katyniu. Umieszczono nas w barakach. Kilka dni wcześniej przybył podobny transport więźniów z Białegostoku. W każdym baraku stał duży gliniany piec. W rogu – beczka z wodą. Nasi poprzednicy napalili nam w piecach torfem. Dostaliśmy po misce ciepłej zupy. W barakach – trzy rzędy prycz ciągłych. Na górę właziło się po kołku z zaczepami. Na sali w baraku było nas około 100 osób. Gołe deski, bez żadnego okrycia. Pod głowę – poprzeczna deska, ale lżej było jak w podróży, w zimnych wagonach. W nocy oblazły nas pluskwy, cięły niesamowicie. Spaliśmy w tym, w czym w dzień chodziliśmy. Każdego wieczoru „prewierka”. Kazano wychodzić i pojedynczo wchodzić do baraku. Kredą pisano na desce, brak było papieru. W ten sposób nas liczono, sprawdzano czy kto nie uciekł. Po kilku dniach kazano nam iść do łaźni (bani). Maleńki kawałek mydła, jak naparstek musiał wystarczyć do umycia siebie i włosów. Woda prawie zimna, nie było ręczników. Chcieli nam, kobietom w łaźni obciąć włosy. Narobiłyśmy strasznego krzyku. Przyszedł szef obozu, pułkownik i uchylił rozkaz. Więcej już nie próbowali. Przed kąpielą rozbierałyśmy się. Ubranie trzeba było zawiesić na haku i oddać do wszobojki. Tam nurzano je w jakimś dymie. Oddawano nam zadymione, cuchnące, wilgotne. Kto jeszcze nie miał wszy, to wtedy przelazły z drugiego ubrania – tyle to nam pomogło. Z łaźni wychodziłyśmy na komisję lekarską, gdzie orzekano kategorię zdrowia, przydatność do pracy. Zawsze był lekarz Rosjanin i polska lekarka (też aresztowana) – Julia Gżegżółko, której zawdzięczam, że przeżyłam. Zawsze powiedziała coś takiego, że otrzymywałam trzecią kategorię zdrowia. Siostra miała czwartą kategorię. Pracowałyśmy w obozie. Nigdy nie byłam zdrowa. Powiększyły mi się węzły chłonne, bolał pęcherz. Siostra dwa razy leżała w szpitalu. W niedługim czasie przybył trzeci transport więźniów. Jeden z mężczyzn nie wytrzymał. Kiedy wprowadzali ich do obozu, rzucił się na druty. Zastrzelili go na naszych oczach. Wiadomo, że nie uciekłby, bo znajdował się na terenie obozu. Zrobiło się bardzo ciasno, było nas około 3000 więźniów. Rano otrzymywałyśmy po kromce chleba i garnuszku gorącej wody. Na obiad – czumiza. To była kasza stepowa lub bałanda – otręby gotowane na wodzie, albo pokrzywa. Na kolację zupa rybna albo gorąca woda i kromka chleba. Czasami dostawałyśmy po łyżce gotowanych, roztartych z wodą ziemniaków. Kiedyś przyniesiono nam na kolację zupę rybną. Niesamowicie cuchnęła, była czarna. Odnieśliśmy z powrotem do kuchni. Ale mężczyźni zjedli swoją i naszą. Nastąpiło wielkie zatrucie. Kilka osób zmarło. Te same porcje co kobiety otrzymywali mężczyźni. My byłyśmy głodne, a co mówić o nich? Dostawali krwotoków. Głód trudny do opisania. Na początku siedziałyśmy w baraku pierwszym, przy komendanturze. Środkiem korytarz na dwie strony. Dwie sale bardzo duże, w naszej – około stu kobiet. Siedziały z nami trzy Rosjanki, kilka volksdojczek, ale najwięcej kobiet z AK. Obok nas spały Rosjanki: Szura, Tania i Wala. Tania zostawiła małe dziecko, często płakała. Szura była bardzo ładną dziewczyną. Widać było w niej „hrabiowskie” pochodzenie. Mało się odzywała. Jeden raz rozżaliła się i powiedziała, że jej rodzice zmarli z głodu. Czasem wieczorem prosiłyśmy żeby nam zaśpiewały. Nikt tak ładnie nie śpiewał ruskich piosenek. W obozie jest tak: jedni płaczą, drudzy się modlą, a jeszcze inni śpiewali. Dwie zachorowały na tyfus – spały obok mnie. Ja na szczęście nie zaraziłam się. Pluskwy nie zdążyły mnie pogryźć. Wysysały z nas krew. Siedziały też dwie Polki – żony ukraińskich oficerów. Ich mężowie już nie żyli. Jedna to była Olęcka, a druga Tromczyńska. Tromczyńska siedziała z dorosłym synem. Niestety syn zmarł, została sama. Na jej oczach umierał, trudno to opisać. Nie wiem, co się z nimi stało, pozostały w obozie. Z jedną volksdojczką zamieniłam swój krótki kożuszek na starą jesionkę. One miały więcej ubrania. Jak spałam, mogłam jesionką okryć i nogi. Przez całą drogę w wagonie nie zdejmowałyśmy butów. Dla kobiet żeby nie miały miesiączki, do zupy dosypywali saletrę i jeszcze jakieś inne świństwo. Było to skuteczne. Po powrocie do domu dopiero po pół roku doszłam do siebie. Za drutami w małym baraku siedzieli niemieccy żołnierze. Siedzieli od kilku lat. Patrzyli smutno na nas. Przeważnie chorzy na gruźlicę. Byli wychudzeni i bladzi. Wysłano mnie do pracy na noc w pralni. Prałyśmy żołnierskie koszule z frontu. W jednej z nich był oderwany kawałek ręki. Była sina i zimna. Nie wytrzymałam, upadłam na podłogę. Wyniesiono mnie na mróz, abym się ocuciła. Długo plątały mi się nogi. Zmieniono mi pracę. Co dzień piątkami szły kolumny do pracy. Szły też i kobiety. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu. Kobiety ściągały gałęzie. Ładowano torf na kolejki wąskotorowe i ręcznie pchano. W Ostaszkowie znajdowała się fabryka wyprawiania skór. Z niej to właśnie przemycano tran i skórę. Rzucano przez druty zanim doszli do bramy. Z tej skóry siostrze koledzy potajemnie zrobili sznurowane buty. Do obozu pojechała tylko w pantoflach. Nadeszło Boże Narodzenie. Wielka tęsknota za rodziną, za krajem. Nie mieliśmy żadnych wiadomości. Nie wolno było pisać listów i nie było, na czym, brakowało papieru. W wigilię Bożego Narodzenia przyszedł do nas ksiądz. Był tak samo aresztowany, jak i my. Czytał Rachunek Sumienia. Podzieliliśmy się kawałeczkami chleba. Była to najszczersza spowiedź w moim życiu. Wszyscy płakali. Miałam 20 lat. Bez przerwy, co dzień wynoszono zmarłych. Tyfus, krwawa dyzenteria, przeziębienia, zapalenia płuc. Zmarłych przeważnie rozbierano do naga, kładziono na noszach, okrywano plandeką. Jedni nieśli zmarłych, drudzy szli z łopatami i kilofami. Ziemia zimą była bardzo zmarznięta. Chowano poza obozem, na stepie. Doły kopano płytkie, wciskano do nich zmarłych. Kiedy konwój odszedł, wilki miały robotę, potem tylko kości walały się po stepie. Zimą sześć osób (w tym kobieta) przecięło druty i uciekło. Szybko to zauważono. W obozie zaczęła się bieganina, psy. Z naszego obozu nie można było uciec. Półwysep, jedna droga to tor kolejowy, na którym zawsze była warta. Poza tym woda, torfowiska i las. Na drugi dzień przyprowadzali po jednej osobie. Jednego mężczyznę zabili. Mówiono, że czeka to każdego, kto będzie uciekał. Wszystkich zapakowali do karceru. Karcer – to ziemianka z przegrodami. Pod podłogą – woda. Podłoga i ściany z okrąglaków, aby nie można było spać. Karcer nie był opalany, ani oświetlony. Kto posiedział dłużej, umierał, albo wylądował w szpitalu. W marcu 1945 roku z naszego obozu część więźniów wywieźli, wybierali młodych. Przygotowywali ich na front. Wywieźli do Kaługi i Riazania. W czasie remontu baraku pod podłogą, znaleziono czapki i orzełki wojskowe. W barakach pod pryczami były polskie nazwiska, stopnie wojskowe. Pisane albo wydrapane. Najwięcej napisów znajdowało się w budynku szpitalnym. To pamiątka po polskich oficerach, którzy zginęli w Katyniu. Chcieli po sobie zostawić ślad... Przeszła zima i lato, którego prawie nie było. Nadeszła druga zima. Oszroniałe druty, choroby, robactwo, wycieńczenie. Sprzątałam. Pewnego razu poszłam do kotłowni po ciepłą wodę. Było ciemno, otworzyłam drzwi na korytarz, szukałam czym nalać wody. Na ławce, na wpół rozebrany leżał młody chłopiec, a szczury obgryzały mu ręce. Nie żył. Było to w budynku szpitalnym. Przechodził rosyjski lekarz, roześmiał się: – Co, spuchała się (przelękła)? Rozpłakałam się. Gdyby to zobaczyła jego matka... Siostrze mojej udało się napisać kartkę, złożoną bez koperty. Żyjemy, pozdrawiamy Anna i Maria. Kartka ta doszła do naszej rodziny, a wysłała ją Rosjanka z kołchozu. Krążyła, było na niej dużo pieczęci. Po nich właśnie Ojciec zorientował się w jakim jesteśmy miejscu i że w ogóle żyjemy. Przyszedł maj. Kiedy ogłoszono, że wojna się zakończyła, cieszyliśmy się, że pojedziemy do domu. Ale jeszcze wiele czasu upłynęło i wielu ludzi zmarło. Po kilku miesiącach od zakończenia wojny przyjechało NKWD. Zaczęły się przesłuchania. Jednych zaliczyli do powrotu, a wielu pozostało. Siedzieli po kilka lat. Po wojnie przez nasz obóz przeszło wielu jeńców niemieckich. Całe kompanie. Prowadzono ich do naszej łaźni. Przedtem rewizja. Przed komendanturą postawioną wanienkę, wrzucano do niej zegarki, obrączki, złoto, jakie posiadali, nawet koce zabierali. Po kąpieli wywozili w głąb Rosji. Kto przeżył, to po kilku latach może powrócił. Nadszedł styczeń 1946 roku. Osiem miesięcy po wojnie. Kazano nam wychodzić z baraków i ustawiać się piątkami. Zaczęto wyczytywać nazwiska. Nie wiedzieliśmy czy wyczytani pojadą, czy też zostaną. Wyczytanych umieszczano w innym baraku. Ja i siostra bałyśmy się, że nas rozłączą. Tu czy tam, ale razem. Nie rozdzielono. Następnego dnia kazano nam wychodzić, ale nie podstawiono wagonów. Dopiero na trzeci dzień wyszliśmy z obozu bezpowrotnie. Nikt nie wiedział gdzie nas powiozą. Było nas około 1000 osób, dwa razy tyle pozostało. Z żalem patrzyli za nami. W niedługim czasie jeszcze jeden transport wysłano do Polski. Kiedy doszliśmy na stację kolejową, też pod konwojem, załadowano nas do wagonów bydlęcych i zaryglowano drzwi. Na drogę dano nam kapustę kiszoną i chleb. Kapustę mieli nam gotować na kuchni zbudowanej na mrozie. Kiedy pociąg ruszył, kuchnia się rozsypała. Jechaliśmy w wagonach bydlęcych na gołych deskach. Tak samo jak i przedtem dziura wycięta w podłodze. Długie postoje na bocznicach. Kiedy zorientowaliśmy się, że jednak jedziemy w kierunku Polski, było nam cieplej. Nie czuło się straszliwego mrozu, chociaż byliśmy obdarci i bardziej wycieńczeni. Po kilkunastu dniach przyjechaliśmy do Brześcia. Prowiant wyczerpał się, od czterech dni nic nie jedliśmy. Otwierano czasami nam wagony. Na przeciwko nas stał pociąg z rosyjskimi żołnierzami, których wieźli w głąb Rosji. Drzwi naszych wagonów i ich były otwarte. Widoku tego nie mogę zapomnieć. Przewozili szpital. Wszyscy byli bez rąk albo nóg, nawet obu. Nie odzywali się do nas, chociaż wagony długo stały naprzeciw. Żal nam ich było. Takie są losy wojny... Nocą dojechaliśmy do Białej Podlaskiej. Pomimo nocy koło pociągu zaczęli gromadzić się ludzie. Pytali o swoich bliskich, czy nie ma ich w wagonach. Podawali chleb przez okienko. Zakończyła się nasza podróż, która trwała około ośmiu dni. Ostatnie dni bez żywności. Do końca jechaliśmy z konwojem, ale już nie byliśmy tak pilnowani. Można było wyjść z wagonu, ale sami baliśmy się, żeby pociąg nie odjechał. W Białej Podlaskiej przekazano nas władzom polskim. Po wyjściu z wagonów, zaprowadzili nas do jakiś baraków. Na podłodze leżała zawszona słoma – „pamiątka” po poprzednich transportach. Odgarnęliśmy słomę i spaliśmy na gołej podłodze. Dano nam chleb i ciepłą zupę. Wyrobiono nam legitymacje ze zdjęciem, które upoważniały do trzymiesięcznej podróży po całej Polsce, za darmo. Po trzech dniach byliśmy wolni. Podstawiono nam dodatkowy pociąg towarowy do Warszawy. Komu pasowało – mógł jechać. Słońce zachodziło, był koniec stycznia. Pomimo mrozu otwieraliśmy drzwi wagonu i patrzyliśmy na naszą Kochaną Ojczyznę, której mogliśmy nigdy już nie zobaczyć. W Warszawie zatrzymaliśmy się na Dworcu Wileńskim. Patrzono na nas: skąd my wracamy, obdarci, wychudzeni, ale szczęśliwi. Z siostrą i kilkoma kolegami dotarliśmy na drugi dzień pociągiem do Sokół. Stamtąd na piechotę 3 km do Kruszewa, do naszej cioci. Po drodze, jeżeli był jakiś kamień, odpoczywałyśmy, brak sił. Kiedy dochodziliśmy patrzyła z córką przez okno. Poznały nas, wybiegły z płaczem. Dowiedziałyśmy się, że w domu naszym bez zmian. Nie mogłyśmy uwierzyć, że na stole jest wszystko. Wydawało się nam, że wszędzie taka bieda. Nawet za papierosy, które były w naszych paczkach żywnościowych kupiłyśmy chleb, że zawieziemy do domu. Kiedy zobaczyłyśmy, że jest inaczej, chleb zostawiłyśmy w wagonie. Drugiego dnia, wujek sankami zawiózł nas do domu. A tam – wielka radość. Wieczorem przyszli sąsiedzi i przyjaciele. Dobra wiadomość szybko się rozeszła. Byłyśmy pierwsze. Z Syberii jeszcze nikt nie powrócił. Z naszej wsi wywieziono trzy rodziny. Tylko siostra była smutna, bo nie wiedziała co się dzieje z jej mężem – Zbyszkiem Rećko. Niespodziewanie wieczorem przyjechał Zbyszek z kolegą. Dowiedział się od tych co wracali razem z nami, że pojechałyśmy do domu. Zbyszek w tym czasie nadal się ukrywał, uciekł z więzienia, ale to już inna historia. Tak się zakończyła nasza długa droga. Tych, co pozostali w obozie porozwozili do innych obozów i więzień. Wracali po kilku latach. Wielu ludzi złożyło swoje kości na stepie, a wilki je poroznosiły. Smoła, który nas wydał podobnie jak wielu innych ludzi, należał do AK. Obsługiwał tajną radiostację. Pracował jako fachowiec. Podawali meldunki do Anglii o tym co się w Polsce dzieje. Koło nas we wsi Makowo i Milewo Zabielne Niemcy namierzyli dwie radiostacje. W Makowie aresztowali całą rodzinę. Ślad po niej zaginął. W Milewie zabrali kilku mężczyzn i tych co te radiostacje obsługiwali. Ja z siostrą byłyśmy przy radiostacjach łącznikami, Smoła o tym wiedział. Po aresztowaniu nas znowu przyjechał do kolonii Stelmachowo k/Jeżewa, szukał dalej, ale już na niego czekali z wyrokiem śmierci. Przyznał się do wszystkiego. Wykonano wyrok. Został pochowany w lesie. Byłam na jego mogile. Jeden z naszych byłych więźniów pojechał do Moskwy, do polskiego konsulatu. Razem pojechali zobaczyć co pozostało z obozu. Obozu w Ostaszkowie już nie było. Pozostała tylko elektrownia i siedziba komendantury. Baraki porozwalane. Wokół woda i torfowiska. Wszystko przeminęło. Zostały tylko smutne wspomnienia i żal po tych, co tam pozostali na zawsze.

Maria Stefanowicz z d. Czajkowska


 
 

W celu świadczenia przez nas usług oraz ulepszania i analizy ich, posiłkujemy się usługami i narzędziami innych podmiotów. Realizują one określone przez nas cele, przy czym, w pewnych przypadkach, mogą także przy pomocy danych uzyskanych w naszych Serwisach realizować swoje własne cele i cele ich podmiotów współpracujących.

W szczególności współpracujemy z partnerami w zakresie:
  1. Analityki ruchu na naszych serwisach
  2. Analityki w celach reklamowych i dopasowania treści
  3. Personalizowania reklam
  4. Korzystania z wtyczek społecznościowych

Zgoda oznacza, że n/w podmioty mogą używać Twoich danych osobowych, w postaci udostępnionej przez Ciebie historii przeglądania stron i aplikacji internetowych w celach marketingowych dla dostosowania reklam oraz umieszczenia znaczników internetowych (cookies).

W ustawieniach swojej przeglądarki możesz ograniczyć lub wyłączyć obsługę plików Cookies.

Lista Zaufanych Partnerów

Wyrażam zgodę