Gazeta Bezcenna nr 166
Kandydata samorządowego przypadki
Wybory ruszyły pełną parą. Długo na te parę trzeba było czekać, może woda była za twarda, a papierek lakmusowy współpracował z WSI i wcześniej nie było wiadomo, że kampania ma się rozpocząć. Od Pomorza po Czerwone Wierchy, od sztygara po bosmana wszyscy już wiedzą, że jest. W końcu nadejszła jak długo oczekiwany pierwiosnek, który jak wiadomo wiosny nie czyni czasami z braku jaskółek, którym unijne dyrektywy nie są przyjazne.
Dowiedział się również pewien kandydat, dla niepoznaki z żadnego z okręgów wyborczych, które obejmuje zasięgiem niniejsze pismo, nie licząc oczywiście internetowego przedruku. Dowiedział się biedaczyna, że niemalże w trybie wyborczym ma zapłacić karę. W grę wchodzi nie tylko gratyfikacja finansowa, ale również ostracyzm społeczny oraz obstrukcja, a jakże. Ale do rzeczy, bo sankcja idzie przecież za dyspozycją, a ta jest prosta – żadnej reklamy wyborczej niezleconej przez wyborczego pełnomocnika i to w określonym przedziale czasowym. Nasz (bez żadnych insynuacji regionalnych) bidula znalazł się był na liście zwanej przez wielu - Wildsteina. Inny też się znalazł, tyle że życzliwy i doniósł, co spowodowało protest. Tenże spowodował lawinę wniosków i krytykanctwa, żeby naszego (j.w.) bohatera skreślić z listy, a komisarz wyborczy i cały wymiar przedwyborczej sprawiedliwości mają trudny orzech do zgryzienia. Galimatias się rozkręca, bo niektórzy z przyjaciół bohatera postanowili skreślić go z listy, ale tej nazwanej na wieki wieków nazwiskiem prezesa telewizji publicznej. Poszły więc wnioski do wszystkich możliwych politycznych decydentów o to, by Instytut Pamięci Narodowej przyznał mu status pokrzywdzonego. Na to zaprotestowała żona kandydata twierdząc, że nikt nie będzie wywlekał ich prywatnych spraw publicznie, a poza tym prawo nie działa wstecz. O status już kiedyś rzeczony się starał. Decyzja była odmowna, bo żona początkującego polityka nie była przyzwyczajona do jego późnych powrotów. Ze statusu wyszły więc nici, ale sprawa i tak wydaje się grubymi nićmi szyta. Nie wiadomo gdzie jest drugie dno całej sprawy i w ogóle wszystko wydaje się denne. Znawcy tematu zastanawiają się, kto tu kogo wpuścił w pajęczynę, ponieważ kandydat nawet za dewizy nie załatwiłby sobie takiego rozgłosu. Idąc tropem kolegi po fachu, inni kandydaci starają się wykorzystać casus. Na wysoce zagrożonej pozycji znalazły się w związku z tym książki telefoniczne. Oczywiście te starsze, bowiem w nowszych wydaniach dla lepszego kontaktu z wyborcami większość wybieranych zastrzegła numery telefonów. W trybie wyborczym ma też podobno pójść skarga na bazę danych Powszechnego Elektronicznego Systemu Ewidencji Ludności. Istnieje ponoć uzasadniona obawa, że powszechnie rozpoznawalna po skrócie nazwa systemu może być ukrytą reklamą jednego z ugrupowań politycznych, dla niepoznaki dodajmy, że wywodzącego się z kręgów ludowych. Zresztą reklama podprogowa jest u nas zakazana prawnie. Co więc robią te ulotki pod drzwiami mieszkań i domów!? Przecież to też jest powód do złożenia protestów w trybie wyborczym. Tryb ten sam w sobie, bez okazyjnych protestów, ciągania po sądach i wyżej wymienionych przykładów jest niesamowity. Jak mawiał jeden całkiem rozsądny pracownik zakładów mięsnych - z tego całego stada czasami wychodzi trybowanie padłej już niestety zwierzyny.
Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są przypadkowe.
Mariusz Rytel